“Witaj w moim świecie,
nieznajomy
Tak dawno nie gościłam tu nikogo
I na schodach nie słyszałam kroków
Aż nagle właśnie dziś
Ty stajesz, w moim progu
Gdy nadejdą gorsze dni
Razem łatwiej je przetrzymać
Nucąc melodię co wnet największą z trosk
W pogodną zmieni myśl
Gdy będziesz przy mnie obok”
Tak dawno nie gościłam tu nikogo
I na schodach nie słyszałam kroków
Aż nagle właśnie dziś
Ty stajesz, w moim progu
Gdy nadejdą gorsze dni
Razem łatwiej je przetrzymać
Nucąc melodię co wnet największą z trosk
W pogodną zmieni myśl
Gdy będziesz przy mnie obok”
Edyta Bartosiewicz - Witaj w moim świecie
Jest wieczór po wizycie Mycrofta i Toma. Sherlock
nadal jest jakiś nieswój, widzę, że coś w sobie dusi. Odkąd zostaliśmy sami
prawie się nie odzywa.
Obserwuję go tak, kiedy szuka czegoś w Internecie, i
zastanawiam się. Poruszyć temat najmłodszego brata czy nie? Naprawdę nie chcę
rozdrapywać jakichś starych ran… Z drugiej strony wyczuwam, że go to boli, a
rozmowa mogłaby pomóc.
Przyglądam się tej zaciętej twarzy i decyduję się
odezwać.
- Kochanie… możesz tu siąść obok mnie, proszę?
Rzuca mi szybkie, zdziwione spojrzenie, ale wstaje i
za chwilę mam go przy sobie.
- Jeśli chcesz mnie zapytać, dlaczego nie
powiedziałem ci o… - zaczyna ostrożnie.
Dotykam jego dłoni i kręcę głową. Nie będę mu czynić
wyrzutów. To Sherlock i jest jaki jest. Kocham go całego, nawet z tymi drobnymi
wadami.
- Nie. Jeśli nie masz ochoty, nie musisz mi nic o
Tomie mówić. Tylko… martwię się. Zdenerwowałeś się.
Przygarnia mnie do siebie. Zamykam oczy i wsłuchuję
się w jego serce.
- W Paryżu obiecałem, że opowiem ci kiedyś o kimś.
Chodziło mi właśnie o Thomasa. Do tej pory nie było okazji, ale teraz… Cóż,
najwidoczniej sama się pojawiła.
Milczę, wtulona w niego. Chyba sam musi zdecydować,
czy chce się wygadać, czy nie. Splatam palce swojej dłoni z jego, przysuwam do
swoich ust i całuję.
- Tom jest najmłodszy z nas… i zawsze był trochę pod
kloszem. Chyba przesadziłem z chęcią kierowania nim. Dlatego uciekł. Wyjechał
do Stanów z miłości… Z tego co wiem pracuje tam jako psycholog dziecięcy…
Widzę, że niełatwo mu mówić. Przytulam go mocniej i
zastanawiam się przez chwilę.
- I rozumiem, ze dlatego się pokłóciliście… On
chciał wolności, a ty chciałeś mu pomagać jako młodszemu bratu…
- No poniekąd… - przerywa na chwilę, a potem
wzdycha. – Chcesz, żebyśmy się pogodzili.
To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Podnoszę
głowę. Sherlock mało kim się tak przejmuje. Czyli jednak troska o brata wciąż w
kim siedzi… Kocha go, chociaż się nie przyznaje.
- Tak, chcę. – uśmiecham się lekko, a potem obdarzam
go poważnym spojrzeniem. – Nie warto tracić czasu na kłótnie… potem może być
tak, że będziesz tego żałował… No i to twój brat. Zadzwoń do niego, umówcie
się, spotkajcie, porozmawiajcie…
Przez moment analizuje moje słowa. Widzę w tych
niesamowitych oczach gonitwę myśli, jaka musi toczyć się w jego głowie.
Następnie zaciska usta i powieki.
- Masz rację… Chyba pójdę się przejść i zadzwonię do
niego… zostaniesz na chwilę sama? Uprzedzę panią Hudson, że przez moment mnie
nie będzie.
- Jasne, kochanie, nie ma problemu.
Całuje mnie w czoło i mocno tuli.
- Moja kochana mądra dziewczynka. Zaraz wracam.
Zadowolona odprowadzam go wzrokiem. Idź, najdroższy,
i wyjaśnijcie sobie z Tomem wszystko. A ja może się prześpię.
No to w końcu nadeszły święta. Moja rodzinka objęła
w posiadanie Baker Street dość szybko i czuje się tu jak u siebie w domu. Nie,
żebym narzekała, co to to nie. Wyjątkowo pozwałam im się rządzić i korzystam z
wolnych chwil na odpoczynek. Sherlock też nic nie mówi, byle by mu dali spokój
i pozwolili pracować. Poza tym jeśli chodzi o gotowanie to i tak zna się na tym
jak ja na elektryce.
A roboty jest dużo. Dziś Wigilia, a z mamą
wymyśliłyśmy, że zaprosimy wszystkich. Wszystkich to znaczy rodziców i braci
Sherlocka, Grega, Watsonów, panią Hudson. A niech spróbują karpia czy barszczu
z pierogami… Sherlock na początku trochę wystraszył się perspektywą wielkich
rodzinnych Świąt, ale ja już go do tego przekonałam własnymi sposobami.
Skończyło się na tym, że nawet sam dzwonił zaprosić Molly, ale dziewczyna
podziękowała i powiedziała, że jedzie do swojej rodziny.
W kuchni panuje istny harmider. Moja mama dyryguje
Sandrą, a od rana pomaga im pani Hudson, która bardzo dobrze załapała i chyba
polubiła lepienie pierogów. W piekarniku dochodzi makowiec, a wszystkie cztery
palniki na płycie palą się na całego. Po całym mieszkaniu rozchodzi się
mieszanka różnorakich zapachów, nad przystrojonym stołem w salonie wisi
jemioła, a w radiu lecą kolędy. Czuję się jak w reklamie Coca-Coli i to bardzo
miłe uczucie.
Siedzę w salonie z Watsonami. Czekamy na rodziców
Sherlocka, którzy za niedługo mają wpaść. Stresuję się, ale to nic w porównaniu
z irytacją mojego ukochanego. Stoi przy oknie zasępiony i niezadowolony.
- Och kochanie usiądź z nami – rzucam błagalnie, nie
mogąc znieść tego jego napięcia.
John niby się śmieje, niby kręci głową. Nadal nie
wierzy, że Sherlock zataił przed rodzicami fakt posiadania narzeczonej w ciąży.
- Jak mogłeś im nic nie powiedzieć? Chyba jednak w
pewnych sprawach jesteś nie do zresocjalizowania.
Słyszę jak w kuchni moja mama i pani Hudson próbują
rozmawiać zabawną polsko-angielską mieszanką słów i się mimowolnie uśmiecham. Sherlock
dopiero wczoraj zadzwonił do mamy i powiedział o wszystkim. Biedaczka podobno
nie była w stanie wydusić słowa, opadła na fotel i oddała telefon mężowi. Na
cale szczęście koniec końców okazało się, że oboje są bardzo szczęśliwi i jak
najszybciej chcą mnie poznać. I chętnie wpadną na tą naszą Wigilię.
Mary rzuca mężowi spojrzenie mówiące: to chyba nie
twoja sprawa, a Sherlock w końcu odwraca się do nas.
- Cóż... znasz mnie, John. Mogłem w sumie zostawić
to na dzisiaj, ich reakcja byłaby bezcenna.
Chowam twarz w dłoniach, ale mimo wszystko jestem
rozbawiona.
- Słowo daję, jeśli mały będzie miał charakter po
ojcu to ja się wykończę.
Wszyscy się śmiejemy i nagle słyszę, że ktoś wchodzi
po schodach. Podnoszę głowę i widzę Toma.
- Hej wszystkim! – rzuca radośnie, przeczesując
dłonią brązowe włosy, na których ma jeszcze płatki śniegu. - Na dole wisiała
kartka, żeby wchodzić bez pukania, więc się zastosowałem do polecenia.
- Jasne, jasne… - macham uradowana ręką, po czym
zwracam się do Watsonów. – To Thomas, młodszy brat Shelrocka…
Cóż, mają niezłe miny… John rzuca pełnie
niedowierzania spojrzenie Sherlockowi, w którym wyczuwam też lekki wyrzut. Mój
ukochany jednak tego zdaje się nie dostrzegać, a raczej to dostrzega, ale się
tym nie przejmuje. Kręcę głową i wstaję.
Przedstawiam Toma rodzicom, po czym wracamy do
salonu. Sherlock z niewinną miną popija herbatę, a jego młodszy brat uśmiecha
się szeroko. Biała koszula tylko podkreśla jego lekko opaloną twarz.
- Wiem, że z prezentami czeka się do końca, ale ten
jeden ode mnie raczej nie zmieści się pod choinkę, więc chyba dam go teraz –
mówi tajemniczo, po czym wychodzi i zbiega po schodach.
Rzucam rozbawiono-zdziwione spojrzenie Sherlockowi, który
chyba sam nie wie o co bratu chodzi, ale Tom jest już powrotem, dźwigając
wielkiego pluszowego misia w przebraniu pirata. Robię wielkie oczy i wybucham
śmiechem.
- Ojej, naprawdę…? Jeju, świetny jest, dziękujemy
bardzo – daję Tomowi buziaka w policzek i przytulam się do misia.
- Nie ma za co… - obdarza mnie czarującym uśmiechem.
- Małemu chyba się spodoba.
- Na pewno!
Sherlock patrzy się na misia dziwnym wzrokiem, ale
się uśmiecha.
- Pirat… - mówi, a ja wyczuwam w jego głosie nutkę…
czyżby sentymentu?
- No tak – Tom śmieje się. – Jak byłeś mały chciałeś
być piratem, więc jak zobaczyłem tego pluszaka to stwierdziłem, że muszę go
kupić… To pierwszy prezent od wujka Toma.
Rozczula mnie to. Naprawdę polubiłam Thomasa. Jest
taki radosny, taki ciepły… I już wiem co znajomego widziałam w jego oczach. Ma
to samo spojrzenie co Sherlock… To znaczy może nie dokładnie to samo, ale w
tych niebieskich oczach jest identyczne światło jakie widzę u swojego
ukochanego.
Sherlock zanosi misia-pirata do sypialni, żeby nie
przeszkadzał, a gdy wraca, akurat pojawiają się Mycroft i Greg w towarzystwie
starszej pary. Och, a więc to rodzice Sherlocka, myślę i uśmiecham się trochę
nerwowo. A jeśli mnie nie polubią? Przecież różnie może być…
Przyglądam się nieśmiało państwu Holmes. Oboje
siwowłosy, elegancko ubrani i na pierwszy rzut oka bardzo sympatyczni.
Orientuje się, że Sherlock ma uśmiech po mamie, a oczy po tacie.
Pani Holmes rozgląda się po wszystkich, dostrzega
mnie i od razu czule przytula.
- Och moja droga, nawet nie wiesz jak się cieszę… Że
też udało ci się okiełznać tego naszego chłopca…
Jestem trochę zaskoczona takim powitaniem, ale
szczęśliwa odwzajemniam uścisk. Chyba jednak niepotrzebnie się bałam.
Niepewność i stres ulatują ze mnie jak dym.
- Robiłam co mogłam – stwierdzam serdecznie. –
Naprawdę miło mi państwa poznać.
- Nam ciebie też, dziecko, tam ciebie też – patrzy
mi wesoło w oczy, a potem szepta do ucha. – Sherlock tą słabość do Słowianek
chyba odziedziczył po ojcu, który to na dwa lata przed poznaniem mnie miał
romans z Ukrainką.
Cicho chichotam, a mama Sherlocka patrzy na mój
brzuch.
- Och, i będziemy mieć wnuka! Słyszysz to, kochanie?
– rzuca lekko wzruszona do męża, który zaraz uśmiecha się łobuzersko i do mnie
mruga.
Pani Holmes po chwili dostrzega Toma i idzie go
przytulić, a mi jakoś udaje się powstrzymać łzy wzruszenia. Stoję z lekkim
uśmiechem, dziwnie się czując, do momentu aż nie podchodzi do mnie Sherlock i
mnie nie obejmuje.
- Widzisz? Nie było tak źle – stwierdzam cicho,
rozpromieniona. – Oni są cudowni!
- Moi rodzice? Taaak… To znaczy zwykle denerwują
mnie po parunastu minutach, ale…
- Cicho bądź – przerywam mu i całuję lekko w usta.
- Tak przy ludziach? – pyta Sherlock rozbawionym
głosem, a oczy wesoło mu błyszczą.
- Żebyś wiedział.
W tym momencie do salonu wchodzi moja rodzinka, więc
odrywam się od swojego ukochanego, by przedstawić im jego rodziców. Oj, czuję
coś, że te Święta będą niezapomniane.
No i po Świętach, Sylwester też minął w mgnieniu
oka. Ten czas zdecydowanie za szybko mi leci, chociaż powinien się wlec,
przecież siedzę w domu. No tak, w sumie ostatnio tu było tak pełno, że ledwo
wszystko ogarniałam… Na szczęście wszyscy rozjechali już się do domów i mogę
odetchnąć.
Wyłączam telewizor, wstaję z kanapy i idę do
łazienki, po drodze całując siedzącego przy mikroskopie Sherlocka w policzek.
Uśmiecha się nieznacznie, nie odrywając wzroku od sprzętu, a ja wzdycham
rozczulona. Jak zwykle zajęty, ten mój detektyw… Ale niech pracuje, bez tego by
chyba usechł niczym kwiat bez wody.
W łazience rozbieram się i idę pod prysznic. Mały
dziś strasznie mnie zmęczył, wiercił się jak szalony, i marzę już tylko o łóżku
i długim śnie. Na szczęście ciepła woda wprowadza moje ciało w stan jakiego
takiego odprężenia i zmywa trudy całego dnia.
Nagle czuje silny i dość bolesny skurcz w dole
brzucha, a potem… odchodzą mi wody. Zastygam i momentalnie ogarnia mnie
przerażenie. Ale… to już? Błagam, nie… Przecież jeszcze zostały niby dwa
tygodnie… O Jezu…
Układam sobie w myślach plan działania. Po pierwsze
muszę się uspokoić. Po drugie powiedzieć Sherlockowi. Po trzecie jechać do
szpitala.
Na drżących nogach wychodzę spod prysznica, wycieram
szybko całe ciało i ubieram to, co mam pod ręką. Oddychaj, powtarzam sobie,
oddychaj… Wszystko będzie dobrze. Nie ty pierwsza i nie ostatnia.
Idę powoli do salonu. Mój narzeczony dalej obserwuje
coś w mikroskopie, pochłonięty tym, co widzi.
- Kochanie… - zaczynam wysokim i zdecydowane zbyt
wystraszonym głosem.
Sherlock odwraca się do mnie, ewidentnie
zaniepokojony. Chcę coś powiedzieć, ale znowu odczuwam skurcz, niczym lekkie
porażenie prądem. Zamykam oczy i opieram się plecami o ścianę, by przeczekać. W
następnej chwili czuję obejmujące mnie ramiona.
- Anno... Co się stało? – słyszę, jak mój narzeczony
pyta bardzo poważnym tonem.
Podnoszę powieki i patrzę mu w twarz. Usta mocno
zaciśnięte, skóra napięta. Martwi się.
- To… chyba już…. – wyjaśniam drżącym głosem. –
Musimy jechać do szpitala.
Sherlock lekko blednie i otwiera szeroko oczy. Mam
tylko nadzieję, że zachowa zimną krew, bo ja chyba jestem bliska paniki. A ktoś
tu musi trzeźwo myśleć.
- Spokojnie… Lecę po torbę – mówi, po czym biegnie
pędem w stronę sypialni.
Stoję dalej przy ścianie i nie jestem w stanie się
ruszyć ani nawet myśleć. Oddycham i się trzęsę. I chyba nie do końca dochodzi
do mnie to, co się dzieje. Na szczęście mój ukochany w miarę szybko jest z
powrotem i możemy zejść na dół ubrać płaszcze.
Sherlock otacza
mnie ramieniem i wychodzimy z domu, kierując się do samochodu, który tydzień temu zarekwirował
Mycroftowi. Mówił, że auto potrzebne mu do pracy, ale ja wiem swoje. Chciał być
przygotowany na właśnie taką sytuację jak teraz.
Nagle jednak wpadamy na Toma, który wychodzi ze
swojego samochodu. Nawet nie wiem, że podjechał pod mieszkanie.
- Hej, co jest?
- uśmiecha się niedbale, potem jednak widzi moją pobladłą twarz oraz
torbę i poważnieje.
- Jedziemy do… - zaczyna szybko Sherlock, ale brat
mu przerywa.
- Zawiozę was – rzuca i otwiera drzwi. – Nie możesz
prowadzić taki zdenerwowany. Usiądź z nią z tyłu.
Jazdę do szpitala z tych nerwów słabo pamiętam,
kojarzę tylko, że siedziałam przytulona do Sherlocka i się trzęsłam. Tom
odstawia nas na miejsce, obiecuje, że będzie trzymał kciuki i odjeżdża, a my
wchodzimy na Izbę Przyjęć, gdzie ponownie łapie mnie skurcz. Och, malutki. Damy radę, musimy.
Od razu zostaję wysłana na salę i tam przebieram się
w długą koszulę. Następnie bada mnie młoda lekarka, troszkę po trzydziestce, o
sympatycznym i uspokajającym spojrzeniu. Ma długie włosy z jasnymi pasemkami,
ciemnoniebieskie oczy niczym dwa szafiry i budzący zaufanie sposób bycia. Od
razu trochę mniej się stresuje.
- No tak, moja droga, zaczęłaś rodzić. Ale nie martw
się, wszystko jest w porządku. Na razie to sam początek, także spokojnie.
Trzeba po prostu uzbroić się w cierpliwość i poczekać. Będę wpadać do ciebie co
pół godziny, ale dajcie znać położonej gdyby skurcze zaczęły pojawiać się co
trzy minuty lub stały się bardzo bolesne, wtedy mnie zawoła – uśmiecha się i
ściska mi dłoń. – Bez nerwów. Będzie dobrze.
Wychodzi i zostajemy z Sherlockiem sami w sali.
Kazano mi chodzić, więc chcąc, nie chcąc, spaceruję, ale jakoś nie mogę sobie
znaleźć miejsca. W dodatku coraz bardziej mnie boli. Do tej pory jakoś to
znosiłam, lecz czuję, że wkrótce moja wytrzymałość sięgnie kresu. I… Boże,
jeśli coś pójdzie nie tak nie wybaczę sobie. To mnie najbardziej dręczy.
Taka przerażająca perspektywa wywołuje u mnie
dreszcze. Sherlock zaraz obejmuje mnie delikatnie od tyłu, ale ja się odwracam
i wtulam w jego ramiona. Czuję, jak głaszcze mnie po włosach i mi trochę
lepiej.
- Boję się… - mówię cicho w jego koszulę.
- Spokojnie… Jestem tutaj.
Dopada mnie kolejny skurcz, tym razem jeszcze
boleśniejszy od wcześniejszych. Zaciskam zęby i biorę głęboki oddech. Wiem, że
będzie coraz gorzej i to ewidentnie nie poprawia mi humoru.
Następne parę godzin jest bardzo trudne. W końcu
nadchodzi czas by zawołać położną, która zjawia się razem z młodą panią doktor.
Ich obecność z jednej strony działa na mnie uspokajająco, a z drugiej… cóż,
oznacza to perspektywę coraz bliższego rozwiązania, co łączy się z jeszcze
większym strachem.
- Połóż się, kochana – mówi lekarka, wskazując na
specjalne łóżko. Robię, co mi każe, ale zaraz nadchodzi taki skurcz, że prawie
tracę przytomność.
- To boli! – nie wytrzymuję i zaczynam płakać. Mam
już dość. Sherlock całuje mnie w czoło, a ja natychmiast przytulam go do siebie
mocno.
- Wiem że boli, dziecko – słyszę uspokajający głos
położnej, starszej, pulchnej kobiety w okularach. – Ja sama urodziłam trójkę
dzieci. I zapewniam cię, moja droga, że dasz radę.
Nagle z sali obok słyszę jak jakaś inna rodząca drze
się w niebogłosy. Chyba wini za wszystko swojego męża i wyzywa go najróżniejszymi przekleństwami. Z
tych całych nerwów zaczynam chichotać.
- Ty płaczesz czy się śmiejesz? – pyta Sherlock,
którego chyba udało mi się rozbawić. To dobrze, bo jak do tej pory to był
raczej przerażony.
- To i to – wyjaśniam, ale dokładnie w tym momencie
nadchodzi kolejna dotkliwa fala bólu, a z oczu wypływa mi następna porcja łez.
– Aua!
- Spokojnie. Masz już odpowiednie rozwarcie. Teraz
musisz przeć.
Staram się, ale to nie takie łatwe, gdyż mam
wrażenie jakby coś mnie rozrywało na strzępy. Próbuję też nie krzyczeć, ale
średnio mi to wychodzi. Sherlock trzyma mnie za rękę, ale chyba ma ją już
zmiażdżoną, a paznokcie prawdopodobnie wbiłam mu do krwi.
Po półgodzinie całkowicie tracę siły. To taki
ogromny ból… Jeśli zaraz się nie skończy, chyba umrę. Naprawdę robię co mogę,
ale… nie wiem ile jeszcze wytrzymam.
Nagle straszliwie obolała i wycieńczona opadam na
poduszki, a w uszach rozbrzmiewa mi płacz dziecka.
- No i już po wszystkim. Zdrowy, piękny chłopak! –
słyszę lekarkę jakby gdzieś z oddali.
Mało co do mnie dociera, muszę wziąć parę głębokich
wdechów. Z wysiłkiem otwieram oczy i widzę nad sobą przejętą i rozczuloną twarz
Sherlocka. Patrzy się na mnie z uśmiechem, a ja próbuję odpowiedzieć tym samym,
ale ledwo daje radę unieść kąciki ust.
- Świetnie dałaś sobie radę – mówi takim tonem,
jakby też jeszcze nie doszedł do siebie i gładzi mnie po włosach.
Znowu słyszę cichy płacz i dopiero wtedy uzmysławiam
sobie, że to Alex. Ogarnia mnie rozczulenie oraz lekki strach, a na policzkach
mam nowe łzy. Nasz synek… Boże…
- Czy… - próbuję coś powiedzieć słabym głosem. – Czy
wszystko z nim w porządku? Mogę go zobaczyć?
- Ależ oczywiście – stwierdza pogodnie położna. –
Waga cztery kilo, dziesięć punktów w skali Apgar. Zaraz ci go przyniosę, moja
droga.
Po chwili widzę, jak podchodzi do mnie i wkłada do drżących
rąk małe białe zawiniątko. Widzę najpierw główkę z delikatnymi czarnymi
włoskami, a następnie słodką twarzyczkę, która powoduje, że po sercu rozlewa mi
się fala miłości, niczym lawa z wulkanu. Malutki ma niebieskie oczy Sherlocka,
moje usta i nos. Jest śliczny, najśliczniejszy na świecie. I nie zawodzi już,
tylko obserwuje nas jakby z ciekawością.
Zalana łzami całuję malutkiego w czoło i przytulam
do siebie, po czym spoglądam na Shelrocka. Też płacze. Uśmiecham się blado, a
on przygarnia nas w swoje ramiona.
Budzę się, ale nie mam siły nawet unieść powiek.
Chyba bardzo długo spałam… Ale wciąż jestem taka zmęczona. I wszystko mnie
boli. Nie, nie jestem w stanie nawet się ruszyć.
Nagle słyszę szept Sherlocka i ciche kwilenie. Och,
to Alex, synek mój kochany…. Z wysiłkiem otwieram oczy i dostrzegam, że mój
ukochany stoi na środku sali, trzymając nasze dziecko w ramionach. To takie
ujmujące i wzruszające, że przez chwilę oczarowana zapominam o oddychaniu. Leżę
bez ruchu i chłonę ten widok.
Sherlock dostrzega, że już nie śpię, uśmiecha się i
podchodzi do łóżka. Daje mi synka do rąk, a ja od razu przytulam malutkiego do
piersi. Jakimś cudem usnął. Jest taki cudowny… jak aniołek. Nie mogę się na
niego napatrzyć. Nosek, oczy, policzki, usteczka… Jejku…
- Jak się czujesz?
Podnoszę wzrok na Sherlocka i również obdarzam go
uśmiechem, może przez wyczerpanie nie aż tak promiennym, ale na pewno pełnym
radości.
- Dobrze. To znaczy… jeszcze jestem słaba, ale nigdy
nie byłam bardziej szczęśliwa.
Oczy mojego ukochanego płoną światłem miłości,
niczym gwiazdy. Naprawdę jestem w niebie.
- Byłaś taka dzielna – głaszcze mnie po policzku.
- Robiłam co mogłam – przymykam na chwilę oczy, po
czym spoglądam na Alexa i dziwię się jakim cudem moje serce może pomieścić tyle
miłości. – On jest… taki śliczny.
- Prześliczny. Jest idealny…
- Ja… muszę go chyba nakarmić…? Czy czekać aż się
obudzi? – mówię, zerkając na Sherlocka niepewnie. Naprawdę nie wiem co mam
robić.
Sherlock się uśmiecha.
- Pójdę po pielęgniarkę.
Kiwam głową.
- Ale może… położysz najpierw małego? Nie chcę go
obudzić.
Odbiera ode mnie Alexa i kładzie do łóżeczka obok. W
tym momencie odzywa się moja komórka. Biorę telefon i widzę, że to sms z
nieznanego numeru. Pewnie jakieś gratulacje, myślę, i odczytuję wiadomość:
Wujek Jimmy
życzy małemu Alexandrowi wszystkiego najlepszego, a jego rodzicom składa najszczersze gratulacje.
Telefon wypada mi z ręki, a przerażenie ogarnia całe
moje ciało i pochłania mnie niczym gorąca lawa.
- Nie! Nie! Nie! – wyjąkuję i zaczynam płakać.
Boże, czy on nie dam nam spokoju…? Jeśli coś zrobi
małemu… Nie, błagam! Tylko nie to! Oddycham z trudem, czuję, że zaraz będę się
dusić.
Orientuję się, że Sherlock siada na łóżku i mnie
przytula.
- Na Boga, Anno, co… – zaczyna zlękniony. –
Kochanie, co się stało?
- To Moriarty – wyjaśniam, trzęsąc się i szlochając
rozpaczliwie w jego koszulę.
Sherlock chyba podnosi mój telefon i czyta
wiadomość. Potem przez chwilę milczy i tuli mnie mocno.
- Przyrzekam ci – szepta do ucha uspokajająco – że
ten łajdak nie tknie was nawet palcem. Nie bój się. Jesteście całkowicie
bezpieczni, strzegę was jak oka w głowie. I robię wszystko, by znaleźć
Moriarty’ego i go unieszkodliwić. Już niedługo nie będzie tak wesoło śpiewał.
Cichutko już…
Trzyma mnie w ramionach i w końcu jako tako się
uspokajam. Tak, z Sherlockiem jesteśmy bezpieczni, wiem to. Najbezpieczniejsi
na świecie.
Wiedziałam że nie może być tak pięknie już zawsze ;-;
OdpowiedzUsuńŻałuje tylko że nie opisałaś chociaż troszeczkę bardziej Świąt na Baker Street. Ale tak czy inaczej rozdział wyszedł fantastycznie.!
Niech Shezza pilnuje Twojej weny *.* bo nie mogę doczekać się następnego rozdziału. Życzę powodzenia.!
A ja coś podejrzewam, że Tom ma za zadanie rozpracować Moriartiego ;) Taka tajna broń :)
OdpowiedzUsuń:) Ja milczę stety/niestety na temat przyszłych wydarzeń jak grób :)
OdpowiedzUsuń