piątek, 21 marca 2014

Rozdział 29: Alexander John Holmes

“Witaj w moim świecie, nieznajomy
           Tak dawno nie gościłam tu nikogo
           I na schodach nie słyszałam kroków
           Aż nagle właśnie dziś
           Ty stajesz, w moim progu

          Gdy nadejdą gorsze dni
          Razem łatwiej je przetrzymać
          Nucąc melodię co wnet największą z trosk
          W pogodną zmieni myśl
           Gdy będziesz przy mnie obok
                           Edyta Bartosiewicz - Witaj w moim świecie

https://www.youtube.com/watch?v=bcTA12701S8

Jest wieczór po wizycie Mycrofta i Toma. Sherlock nadal jest jakiś nieswój, widzę, że coś w sobie dusi. Odkąd zostaliśmy sami prawie się nie odzywa.
Obserwuję go tak, kiedy szuka czegoś w Internecie, i zastanawiam się. Poruszyć temat najmłodszego brata czy nie? Naprawdę nie chcę rozdrapywać jakichś starych ran… Z drugiej strony wyczuwam, że go to boli, a rozmowa mogłaby pomóc.
Przyglądam się tej zaciętej twarzy i decyduję się odezwać.
- Kochanie… możesz tu siąść obok mnie, proszę?
Rzuca mi szybkie, zdziwione spojrzenie, ale wstaje i za chwilę mam go przy sobie.
- Jeśli chcesz mnie zapytać, dlaczego nie powiedziałem ci o…  - zaczyna ostrożnie.
Dotykam jego dłoni i kręcę głową. Nie będę mu czynić wyrzutów. To Sherlock i jest jaki jest. Kocham go całego, nawet z tymi drobnymi wadami.
- Nie. Jeśli nie masz ochoty, nie musisz mi nic o Tomie mówić. Tylko… martwię się. Zdenerwowałeś się.
Przygarnia mnie do siebie. Zamykam oczy i wsłuchuję się w jego serce.
- W Paryżu obiecałem, że opowiem ci kiedyś o kimś. Chodziło mi właśnie o Thomasa. Do tej pory nie było okazji, ale teraz… Cóż, najwidoczniej sama się pojawiła.
Milczę, wtulona w niego. Chyba sam musi zdecydować, czy chce się wygadać, czy nie. Splatam palce swojej dłoni z jego, przysuwam do swoich ust i całuję.
- Tom jest najmłodszy z nas… i zawsze był trochę pod kloszem. Chyba przesadziłem z chęcią kierowania nim. Dlatego uciekł. Wyjechał do Stanów z miłości… Z tego co wiem pracuje tam jako psycholog dziecięcy…
Widzę, że niełatwo mu mówić. Przytulam go mocniej i zastanawiam się przez chwilę.
- I rozumiem, ze dlatego się pokłóciliście… On chciał wolności, a ty chciałeś mu pomagać jako młodszemu bratu…
- No poniekąd… - przerywa na chwilę, a potem wzdycha. – Chcesz, żebyśmy się pogodzili.
To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Podnoszę głowę. Sherlock mało kim się tak przejmuje. Czyli jednak troska o brata wciąż w kim siedzi… Kocha go, chociaż się nie przyznaje.
- Tak, chcę. – uśmiecham się lekko, a potem obdarzam go poważnym spojrzeniem. – Nie warto tracić czasu na kłótnie… potem może być tak, że będziesz tego żałował… No i to twój brat. Zadzwoń do niego, umówcie się, spotkajcie, porozmawiajcie…
Przez moment analizuje moje słowa. Widzę w tych niesamowitych oczach gonitwę myśli, jaka musi toczyć się w jego głowie. Następnie zaciska usta i powieki.
- Masz rację… Chyba pójdę się przejść i zadzwonię do niego… zostaniesz na chwilę sama? Uprzedzę panią Hudson, że przez moment mnie nie będzie.
- Jasne, kochanie, nie ma problemu.
Całuje mnie w czoło i mocno tuli.
- Moja kochana mądra dziewczynka. Zaraz wracam.
Zadowolona odprowadzam go wzrokiem. Idź, najdroższy, i wyjaśnijcie sobie z Tomem wszystko. A ja może się prześpię.

No to w końcu nadeszły święta. Moja rodzinka objęła w posiadanie Baker Street dość szybko i czuje się tu jak u siebie w domu. Nie, żebym narzekała, co to to nie. Wyjątkowo pozwałam im się rządzić i korzystam z wolnych chwil na odpoczynek. Sherlock też nic nie mówi, byle by mu dali spokój i pozwolili pracować. Poza tym jeśli chodzi o gotowanie to i tak zna się na tym jak ja na elektryce.
A roboty jest dużo. Dziś Wigilia, a z mamą wymyśliłyśmy, że zaprosimy wszystkich. Wszystkich to znaczy rodziców i braci Sherlocka, Grega, Watsonów, panią Hudson. A niech spróbują karpia czy barszczu z pierogami… Sherlock na początku trochę wystraszył się perspektywą wielkich rodzinnych Świąt, ale ja już go do tego przekonałam własnymi sposobami. Skończyło się na tym, że nawet sam dzwonił zaprosić Molly, ale dziewczyna podziękowała i powiedziała, że jedzie do swojej rodziny.
W kuchni panuje istny harmider. Moja mama dyryguje Sandrą, a od rana pomaga im pani Hudson, która bardzo dobrze załapała i chyba polubiła lepienie pierogów. W piekarniku dochodzi makowiec, a wszystkie cztery palniki na płycie palą się na całego. Po całym mieszkaniu rozchodzi się mieszanka różnorakich zapachów, nad przystrojonym stołem w salonie wisi jemioła, a w radiu lecą kolędy. Czuję się jak w reklamie Coca-Coli i to bardzo miłe uczucie.
Siedzę w salonie z Watsonami. Czekamy na rodziców Sherlocka, którzy za niedługo mają wpaść. Stresuję się, ale to nic w porównaniu z irytacją mojego ukochanego. Stoi przy oknie zasępiony i niezadowolony.
- Och kochanie usiądź z nami – rzucam błagalnie, nie mogąc znieść tego jego napięcia.
John niby się śmieje, niby kręci głową. Nadal nie wierzy, że Sherlock zataił przed rodzicami fakt posiadania narzeczonej w ciąży.
- Jak mogłeś im nic nie powiedzieć? Chyba jednak w pewnych sprawach jesteś nie do zresocjalizowania.
Słyszę jak w kuchni moja mama i pani Hudson próbują rozmawiać zabawną polsko-angielską mieszanką słów i się mimowolnie uśmiecham. Sherlock dopiero wczoraj zadzwonił do mamy i powiedział o wszystkim. Biedaczka podobno nie była w stanie wydusić słowa, opadła na fotel i oddała telefon mężowi. Na cale szczęście koniec końców okazało się, że oboje są bardzo szczęśliwi i jak najszybciej chcą mnie poznać. I chętnie wpadną na tą naszą Wigilię.
Mary rzuca mężowi spojrzenie mówiące: to chyba nie twoja sprawa, a Sherlock w końcu odwraca się do nas.
- Cóż... znasz mnie, John. Mogłem w sumie zostawić to na dzisiaj, ich reakcja byłaby bezcenna.
Chowam twarz w dłoniach, ale mimo wszystko jestem rozbawiona.
- Słowo daję, jeśli mały będzie miał charakter po ojcu to ja się wykończę.
Wszyscy się śmiejemy i nagle słyszę, że ktoś wchodzi po schodach. Podnoszę głowę i widzę Toma.
- Hej wszystkim! – rzuca radośnie, przeczesując dłonią brązowe włosy, na których ma jeszcze płatki śniegu. - Na dole wisiała kartka, żeby wchodzić bez pukania, więc się zastosowałem do polecenia.
- Jasne, jasne… - macham uradowana ręką, po czym zwracam się do Watsonów. – To Thomas, młodszy brat Shelrocka…
Cóż, mają niezłe miny… John rzuca pełnie niedowierzania spojrzenie Sherlockowi, w którym wyczuwam też lekki wyrzut. Mój ukochany jednak tego zdaje się nie dostrzegać, a raczej to dostrzega, ale się tym nie przejmuje. Kręcę głową i wstaję.
Przedstawiam Toma rodzicom, po czym wracamy do salonu. Sherlock z niewinną miną popija herbatę, a jego młodszy brat uśmiecha się szeroko. Biała koszula tylko podkreśla jego lekko opaloną twarz.
- Wiem, że z prezentami czeka się do końca, ale ten jeden ode mnie raczej nie zmieści się pod choinkę, więc chyba dam go teraz – mówi tajemniczo, po czym wychodzi i zbiega po schodach.
Rzucam rozbawiono-zdziwione spojrzenie Sherlockowi, który chyba sam nie wie o co bratu chodzi, ale Tom jest już powrotem, dźwigając wielkiego pluszowego misia w przebraniu pirata. Robię wielkie oczy i wybucham śmiechem.
- Ojej, naprawdę…? Jeju, świetny jest, dziękujemy bardzo – daję Tomowi buziaka w policzek i przytulam się do misia.
- Nie ma za co… - obdarza mnie czarującym uśmiechem. - Małemu chyba się spodoba.
- Na pewno!
Sherlock patrzy się na misia dziwnym wzrokiem, ale się uśmiecha.
- Pirat… - mówi, a ja wyczuwam w jego głosie nutkę… czyżby sentymentu?
- No tak – Tom śmieje się. – Jak byłeś mały chciałeś być piratem, więc jak zobaczyłem tego pluszaka to stwierdziłem, że muszę go kupić… To pierwszy prezent od wujka Toma.
Rozczula mnie to. Naprawdę polubiłam Thomasa. Jest taki radosny, taki ciepły… I już wiem co znajomego widziałam w jego oczach. Ma to samo spojrzenie co Sherlock… To znaczy może nie dokładnie to samo, ale w tych niebieskich oczach jest identyczne światło jakie widzę u swojego ukochanego.
Sherlock zanosi misia-pirata do sypialni, żeby nie przeszkadzał, a gdy wraca, akurat pojawiają się Mycroft i Greg w towarzystwie starszej pary. Och, a więc to rodzice Sherlocka, myślę i uśmiecham się trochę nerwowo. A jeśli mnie nie polubią? Przecież różnie może być…
Przyglądam się nieśmiało państwu Holmes. Oboje siwowłosy, elegancko ubrani i na pierwszy rzut oka bardzo sympatyczni. Orientuje się, że Sherlock ma uśmiech po mamie, a oczy po tacie.
Pani Holmes rozgląda się po wszystkich, dostrzega mnie i od razu czule przytula.
- Och moja droga, nawet nie wiesz jak się cieszę… Że też udało ci się okiełznać tego naszego chłopca…
Jestem trochę zaskoczona takim powitaniem, ale szczęśliwa odwzajemniam uścisk. Chyba jednak niepotrzebnie się bałam. Niepewność i stres ulatują ze mnie jak dym.
- Robiłam co mogłam – stwierdzam serdecznie. – Naprawdę miło mi państwa poznać.
- Nam ciebie też, dziecko, tam ciebie też – patrzy mi wesoło w oczy, a potem szepta do ucha. – Sherlock tą słabość do Słowianek chyba odziedziczył po ojcu, który to na dwa lata przed poznaniem mnie miał romans z Ukrainką.
Cicho chichotam, a mama Sherlocka patrzy na mój brzuch.
- Och, i będziemy mieć wnuka! Słyszysz to, kochanie? – rzuca lekko wzruszona do męża, który zaraz uśmiecha się łobuzersko i do mnie mruga.
Pani Holmes po chwili dostrzega Toma i idzie go przytulić, a mi jakoś udaje się powstrzymać łzy wzruszenia. Stoję z lekkim uśmiechem, dziwnie się czując, do momentu aż nie podchodzi do mnie Sherlock i mnie nie obejmuje.
- Widzisz? Nie było tak źle – stwierdzam cicho, rozpromieniona. – Oni są cudowni!
- Moi rodzice? Taaak… To znaczy zwykle denerwują mnie po parunastu minutach, ale…
- Cicho bądź – przerywam mu i całuję lekko w usta.
- Tak przy ludziach? – pyta Sherlock rozbawionym głosem, a oczy wesoło mu błyszczą.
- Żebyś wiedział.
W tym momencie do salonu wchodzi moja rodzinka, więc odrywam się od swojego ukochanego, by przedstawić im jego rodziców. Oj, czuję coś, że te Święta będą niezapomniane.

No i po Świętach, Sylwester też minął w mgnieniu oka. Ten czas zdecydowanie za szybko mi leci, chociaż powinien się wlec, przecież siedzę w domu. No tak, w sumie ostatnio tu było tak pełno, że ledwo wszystko ogarniałam… Na szczęście wszyscy rozjechali już się do domów i mogę odetchnąć.
Wyłączam telewizor, wstaję z kanapy i idę do łazienki, po drodze całując siedzącego przy mikroskopie Sherlocka w policzek. Uśmiecha się nieznacznie, nie odrywając wzroku od sprzętu, a ja wzdycham rozczulona. Jak zwykle zajęty, ten mój detektyw… Ale niech pracuje, bez tego by chyba usechł niczym kwiat bez wody.
W łazience rozbieram się i idę pod prysznic. Mały dziś strasznie mnie zmęczył, wiercił się jak szalony, i marzę już tylko o łóżku i długim śnie. Na szczęście ciepła woda wprowadza moje ciało w stan jakiego takiego odprężenia i zmywa trudy całego dnia.
Nagle czuje silny i dość bolesny skurcz w dole brzucha, a potem… odchodzą mi wody. Zastygam i momentalnie ogarnia mnie przerażenie. Ale… to już? Błagam, nie… Przecież jeszcze zostały niby dwa tygodnie… O Jezu…
Układam sobie w myślach plan działania. Po pierwsze muszę się uspokoić. Po drugie powiedzieć Sherlockowi. Po trzecie jechać do szpitala.
Na drżących nogach wychodzę spod prysznica, wycieram szybko całe ciało i ubieram to, co mam pod ręką. Oddychaj, powtarzam sobie, oddychaj… Wszystko będzie dobrze. Nie ty pierwsza i nie ostatnia.
Idę powoli do salonu. Mój narzeczony dalej obserwuje coś w mikroskopie, pochłonięty tym, co widzi.
- Kochanie… - zaczynam wysokim i zdecydowane zbyt wystraszonym głosem.
Sherlock odwraca się do mnie, ewidentnie zaniepokojony. Chcę coś powiedzieć, ale znowu odczuwam skurcz, niczym lekkie porażenie prądem. Zamykam oczy i opieram się plecami o ścianę, by przeczekać. W następnej chwili czuję obejmujące mnie ramiona.
- Anno... Co się stało? – słyszę, jak mój narzeczony pyta bardzo poważnym tonem.
Podnoszę powieki i patrzę mu w twarz. Usta mocno zaciśnięte, skóra napięta. Martwi się.
- To… chyba już…. – wyjaśniam drżącym głosem. – Musimy jechać do szpitala.
Sherlock lekko blednie i otwiera szeroko oczy. Mam tylko nadzieję, że zachowa zimną krew, bo ja chyba jestem bliska paniki. A ktoś tu musi trzeźwo myśleć.
- Spokojnie… Lecę po torbę – mówi, po czym biegnie pędem w stronę sypialni.
Stoję dalej przy ścianie i nie jestem w stanie się ruszyć ani nawet myśleć. Oddycham i się trzęsę. I chyba nie do końca dochodzi do mnie to, co się dzieje. Na szczęście mój ukochany w miarę szybko jest z powrotem i możemy zejść na dół ubrać płaszcze.
Sherlock  otacza mnie ramieniem i wychodzimy z domu, kierując się  do samochodu, który tydzień temu zarekwirował Mycroftowi. Mówił, że auto potrzebne mu do pracy, ale ja wiem swoje. Chciał być przygotowany na właśnie taką sytuację jak teraz.
Nagle jednak wpadamy na Toma, który wychodzi ze swojego samochodu. Nawet nie wiem, że podjechał pod mieszkanie.
- Hej, co jest?  - uśmiecha się niedbale, potem jednak widzi moją pobladłą twarz oraz torbę i poważnieje.
- Jedziemy do… - zaczyna szybko Sherlock, ale brat mu przerywa.
- Zawiozę was – rzuca i otwiera drzwi. – Nie możesz prowadzić taki zdenerwowany. Usiądź z nią z tyłu.

Jazdę do szpitala z tych nerwów słabo pamiętam, kojarzę tylko, że siedziałam przytulona do Sherlocka i się trzęsłam. Tom odstawia nas na miejsce, obiecuje, że będzie trzymał kciuki i odjeżdża, a my wchodzimy na Izbę Przyjęć, gdzie ponownie łapie mnie skurcz. Och, malutki.  Damy radę, musimy.
Od razu zostaję wysłana na salę i tam przebieram się w długą koszulę. Następnie bada mnie młoda lekarka, troszkę po trzydziestce, o sympatycznym i uspokajającym spojrzeniu. Ma długie włosy z jasnymi pasemkami, ciemnoniebieskie oczy niczym dwa szafiry i budzący zaufanie sposób bycia. Od razu trochę mniej się stresuje.
- No tak, moja droga, zaczęłaś rodzić. Ale nie martw się, wszystko jest w porządku. Na razie to sam początek, także spokojnie. Trzeba po prostu uzbroić się w cierpliwość i poczekać. Będę wpadać do ciebie co pół godziny, ale dajcie znać położonej gdyby skurcze zaczęły pojawiać się co trzy minuty lub stały się bardzo bolesne, wtedy mnie zawoła – uśmiecha się i ściska mi dłoń. – Bez nerwów. Będzie dobrze.
Wychodzi i zostajemy z Sherlockiem sami w sali. Kazano mi chodzić, więc chcąc, nie chcąc, spaceruję, ale jakoś nie mogę sobie znaleźć miejsca. W dodatku coraz bardziej mnie boli. Do tej pory jakoś to znosiłam, lecz czuję, że wkrótce moja wytrzymałość sięgnie kresu. I… Boże, jeśli coś pójdzie nie tak nie wybaczę sobie. To mnie najbardziej dręczy.
Taka przerażająca perspektywa wywołuje u mnie dreszcze. Sherlock zaraz obejmuje mnie delikatnie od tyłu, ale ja się odwracam i wtulam w jego ramiona. Czuję, jak głaszcze mnie po włosach i mi trochę lepiej.
- Boję się… - mówię cicho w jego koszulę.
- Spokojnie… Jestem tutaj.
Dopada mnie kolejny skurcz, tym razem jeszcze boleśniejszy od wcześniejszych. Zaciskam zęby i biorę głęboki oddech. Wiem, że będzie coraz gorzej i to ewidentnie nie poprawia mi humoru.

Następne parę godzin jest bardzo trudne. W końcu nadchodzi czas by zawołać położną, która zjawia się razem z młodą panią doktor. Ich obecność z jednej strony działa na mnie uspokajająco, a z drugiej… cóż, oznacza to perspektywę coraz bliższego rozwiązania, co łączy się z jeszcze większym strachem.
- Połóż się, kochana – mówi lekarka, wskazując na specjalne łóżko. Robię, co mi każe, ale zaraz nadchodzi taki skurcz, że prawie tracę przytomność.
- To boli! – nie wytrzymuję i zaczynam płakać. Mam już dość. Sherlock całuje mnie w czoło, a ja natychmiast przytulam go do siebie mocno.
- Wiem że boli, dziecko – słyszę uspokajający głos położnej, starszej, pulchnej kobiety w okularach. – Ja sama urodziłam trójkę dzieci. I zapewniam cię, moja droga, że dasz radę.
Nagle z sali obok słyszę jak jakaś inna rodząca drze się w niebogłosy. Chyba wini za wszystko swojego męża  i wyzywa go najróżniejszymi przekleństwami. Z tych całych nerwów zaczynam chichotać.
- Ty płaczesz czy się śmiejesz? – pyta Sherlock, którego chyba udało mi się rozbawić. To dobrze, bo jak do tej pory to był raczej przerażony.
- To i to – wyjaśniam, ale dokładnie w tym momencie nadchodzi kolejna dotkliwa fala bólu, a z oczu wypływa mi następna porcja łez. – Aua!
- Spokojnie. Masz już odpowiednie rozwarcie. Teraz musisz przeć.
Staram się, ale to nie takie łatwe, gdyż mam wrażenie jakby coś mnie rozrywało na strzępy. Próbuję też nie krzyczeć, ale średnio mi to wychodzi. Sherlock trzyma mnie za rękę, ale chyba ma ją już zmiażdżoną, a paznokcie prawdopodobnie wbiłam mu do krwi.
Po półgodzinie całkowicie tracę siły. To taki ogromny ból… Jeśli zaraz się nie skończy, chyba umrę. Naprawdę robię co mogę, ale… nie wiem ile jeszcze wytrzymam.
Nagle straszliwie obolała i wycieńczona opadam na poduszki, a w uszach rozbrzmiewa mi płacz dziecka.
- No i już po wszystkim. Zdrowy, piękny chłopak! – słyszę lekarkę jakby gdzieś z oddali.
Mało co do mnie dociera, muszę wziąć parę głębokich wdechów. Z wysiłkiem otwieram oczy i widzę nad sobą przejętą i rozczuloną twarz Sherlocka. Patrzy się na mnie z uśmiechem, a ja próbuję odpowiedzieć tym samym, ale ledwo daje radę unieść kąciki ust.
- Świetnie dałaś sobie radę – mówi takim tonem, jakby też jeszcze nie doszedł do siebie i gładzi mnie po włosach.
Znowu słyszę cichy płacz i dopiero wtedy uzmysławiam sobie, że to Alex. Ogarnia mnie rozczulenie oraz lekki strach, a na policzkach mam nowe łzy. Nasz synek… Boże…
- Czy… - próbuję coś powiedzieć słabym głosem. – Czy wszystko z nim w porządku? Mogę go zobaczyć?
- Ależ oczywiście – stwierdza pogodnie położna. – Waga cztery kilo, dziesięć punktów w skali Apgar. Zaraz ci go przyniosę, moja droga.
Po chwili widzę, jak podchodzi do mnie i wkłada do drżących rąk małe białe zawiniątko. Widzę najpierw główkę z delikatnymi czarnymi włoskami, a następnie słodką twarzyczkę, która powoduje, że po sercu rozlewa mi się fala miłości, niczym lawa z wulkanu. Malutki ma niebieskie oczy Sherlocka, moje usta i nos. Jest śliczny, najśliczniejszy na świecie. I nie zawodzi już, tylko obserwuje nas jakby z ciekawością.
Zalana łzami całuję malutkiego w czoło i przytulam do siebie, po czym spoglądam na Shelrocka. Też płacze. Uśmiecham się blado, a on przygarnia nas w swoje ramiona.

Budzę się, ale nie mam siły nawet unieść powiek. Chyba bardzo długo spałam… Ale wciąż jestem taka zmęczona. I wszystko mnie boli. Nie, nie jestem w stanie nawet się ruszyć.
Nagle słyszę szept Sherlocka i ciche kwilenie. Och, to Alex, synek mój kochany…. Z wysiłkiem otwieram oczy i dostrzegam, że mój ukochany stoi na środku sali, trzymając nasze dziecko w ramionach. To takie ujmujące i wzruszające, że przez chwilę oczarowana zapominam o oddychaniu. Leżę bez ruchu i chłonę ten widok.
Sherlock dostrzega, że już nie śpię, uśmiecha się i podchodzi do łóżka. Daje mi synka do rąk, a ja od razu przytulam malutkiego do piersi. Jakimś cudem usnął. Jest taki cudowny… jak aniołek. Nie mogę się na niego napatrzyć. Nosek, oczy, policzki, usteczka… Jejku…
- Jak się czujesz?
Podnoszę wzrok na Sherlocka i również obdarzam go uśmiechem, może przez wyczerpanie nie aż tak promiennym, ale na pewno pełnym radości.
- Dobrze. To znaczy… jeszcze jestem słaba, ale nigdy nie byłam bardziej szczęśliwa.
Oczy mojego ukochanego płoną światłem miłości, niczym gwiazdy. Naprawdę jestem w niebie.
- Byłaś taka dzielna – głaszcze mnie po policzku.
- Robiłam co mogłam – przymykam na chwilę oczy, po czym spoglądam na Alexa i dziwię się jakim cudem moje serce może pomieścić tyle miłości. – On jest… taki śliczny.
- Prześliczny. Jest idealny…
- Ja… muszę go chyba nakarmić…? Czy czekać aż się obudzi? – mówię, zerkając na Sherlocka niepewnie. Naprawdę nie wiem co mam robić.
Sherlock się uśmiecha.
- Pójdę po pielęgniarkę.
Kiwam głową.
- Ale może… położysz najpierw małego? Nie chcę go obudzić.
Odbiera ode mnie Alexa i kładzie do łóżeczka obok. W tym momencie odzywa się moja komórka. Biorę telefon i widzę, że to sms z nieznanego numeru. Pewnie jakieś gratulacje, myślę, i odczytuję wiadomość:
Wujek Jimmy życzy małemu Alexandrowi wszystkiego najlepszego, a  jego rodzicom składa najszczersze gratulacje.
Telefon wypada mi z ręki, a przerażenie ogarnia całe moje ciało i pochłania mnie niczym gorąca lawa.
- Nie! Nie! Nie! – wyjąkuję i zaczynam płakać.
Boże, czy on nie dam nam spokoju…? Jeśli coś zrobi małemu… Nie, błagam! Tylko nie to! Oddycham z trudem, czuję, że zaraz będę się dusić.
Orientuję się, że Sherlock siada na łóżku i mnie przytula.
- Na Boga, Anno, co… – zaczyna zlękniony. – Kochanie, co się stało?
- To Moriarty – wyjaśniam, trzęsąc się i szlochając rozpaczliwie w jego koszulę.
Sherlock chyba podnosi mój telefon i czyta wiadomość. Potem przez chwilę milczy i tuli mnie mocno.
- Przyrzekam ci – szepta do ucha uspokajająco – że ten łajdak nie tknie was nawet palcem. Nie bój się. Jesteście całkowicie bezpieczni, strzegę was jak oka w głowie. I robię wszystko, by znaleźć Moriarty’ego i go unieszkodliwić. Już niedługo nie będzie tak wesoło śpiewał. Cichutko już…

Trzyma mnie w ramionach i w końcu jako tako się uspokajam. Tak, z Sherlockiem jesteśmy bezpieczni, wiem to. Najbezpieczniejsi na świecie. 

3 komentarze:

  1. Wiedziałam że nie może być tak pięknie już zawsze ;-;
    Żałuje tylko że nie opisałaś chociaż troszeczkę bardziej Świąt na Baker Street. Ale tak czy inaczej rozdział wyszedł fantastycznie.!
    Niech Shezza pilnuje Twojej weny *.* bo nie mogę doczekać się następnego rozdziału. Życzę powodzenia.!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja coś podejrzewam, że Tom ma za zadanie rozpracować Moriartiego ;) Taka tajna broń :)

    OdpowiedzUsuń
  3. :) Ja milczę stety/niestety na temat przyszłych wydarzeń jak grób :)

    OdpowiedzUsuń