“I have died everyday
waiting for you
Darling, don't be afraid
I have loved you for a
Thousand years
I'll love you for a
Thousand more
Time stands still
Beauty in all she is
I will be brave
I will not let anything
Take away
What's standing in front of me
Every breath,
Every hour has come to this”
waiting for you
Darling, don't be afraid
I have loved you for a
Thousand years
I'll love you for a
Thousand more
Time stands still
Beauty in all she is
I will be brave
I will not let anything
Take away
What's standing in front of me
Every breath,
Every hour has come to this”
Cristina Perri - A thousand years
…Nagle
słyszę strzał i cały świat jakby zwalnia. Widzę dokładnie jak Sherlock
zatrzymuje się zdziwiony, a na jego marynarce, w okolicach serca, wykwitają
ciemnoczerwone plamy. Po chwili mój ukochany upada na chodnik.
Nie!
Nie! Nie! Nie! Nie!
-
Sherlock… - mówię cicho głosem pełnym grozy, czując, jak wali mi się cały
świat. Fala zimnego przerażenia oblewa mnie od stóp do głów, a potem rozpadam
się na kawałki. Całe moje ciało ogarnia tępy ból i odrętwienie.
Wszystko
dookoła już nie zwalnia, ale zamiera. Na parę sekund, a może dziesiątych
sekundy, zapada głucha cisza. Nie, to nieprawda – mówię sobie. To nieprawda,
inaczej umrę.
Gdzieś jakby z oddali słyszę przerażony i
zmieniony głos Johna. To jakby uświadamia mi, że to wszystko jest realne,
dzieje się tu i teraz.
-
Jezus Maria! – John wyjmuje komórkę i zaczyna biec pędem w stronę banku.
Wszystko
nagle odzyskuje swój stały rytm. Samochody przyspieszają, odzyskuję słuch, wszystkie
odgłosy zostają jakby podkręcone. Uderza też we mnie fala ogromnego cierpienia.
Czuję największy w życiu ból, tak wielki, że aż trudny do wyobrażenia.
-
Sherlock! – wrzeszczę dziko i ruszam na bez namysłu za Johem.
Boże,
błagam. Tylko nie Sherlock, tylko nie on… Nie! Nie! Nie!
Nagle
ktoś mnie łapie od tyłu i siłą zatrzymuje. Dosłownie przed nosem przejeżdża mi
samochód. Musiałam chyba wbiec na drogę, chociaż ledwo sobie to uświadamiam. I
kto mnie trzyma?
Zdaję
sobie sprawę, że to Mary. Zaraz jej się wyrywam i biegnę prawie na oślep przez
ulicę. Jakieś auto gdzieś z lewej strony hamuje z piskiem opon, ale nie zwracam
na nie uwagi.
- Sherlock! – znowu krzyczę i wbiegam na chodnik przed bankiem.
Widzę, że John rozłącza się, rzuca telefon na trawę oraz ściąga swoją koszulę,
którą następnie zwija i przyciska do rany Sherlocka. Podbiegam do nich, trzęsąc
się jak osika na wietrze. Sherlock ma twarz białą niczym kreda i zamknięte
oczy. Bardzo ciężko oddycha, jakby walczył o każdy łyk powietrza, a sine już usta
mu drżą.
Ze łzami w oczach osuwam się na kolana. Chcę coś powiedzieć, ale nie
jestem w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku poza szlochem. Nie umieraj,
kochany, nie umieraj, błagam cię…
Zaraz podbiega Mary i kuca koło mnie. Ma bladą zatrwożoną twarz.
- Niech któraś uciska ranę, żeby zahamować krwawienie! – niczym z
zaświatów dobiega do mnie głos Johna.
Machinalnie i kompletnie bez myślenia zaciskam ręce na pokrwawionej już
koszuli Johna. Ledwo zdaję sobie sprawę z tego, co robię, ale zauważam, że krwi
jest dużo. Nie! Przyciskam do piersi Sherlocka ten prowizoryczny opatrunek
modląc się by coś zdziałał.
- Zadzwoniłem po karetkę – kontynuuje John. – Zaraz będą.
Mary pomaga mi uciskać ranę, a ja mam coraz mniej siły. Trzęsę się i
ciężko oddycham, walcząc o każdy łyk powietrza. Nie, nie… Muszę tamować
krwotok, muszę walczyć.
John cały czas sprawdza Sherlockowi puls i oddech
- Sherlock, chłopie, błagam cię – mówi cicho do siebie. - Oddychaj.
Walcz!
Walcz kochanie, walcz – krzyczę w myślach, bo nie daję rady wydobyć z
siebie głosu przez ściśnięte gardło. Dla mnie i dla dziecka! A ty bądź dzielna,
mówię sobie. On cię potrzebuje, pomagaj Johnowi.
Słychać nagle karetkę. John i Mary oddychają z ulgą, ale ja nie jestem w
stanie. Czarna otchłań rozpaczy jest już blisko.
Sanitariusze wnoszą Sherlocka do karetki. Samochód odjeżdża, a ja siedzę
na schodach banku i odprowadzam go pustym wzrokiem. Kiedy znika za rogiem,
dopada mnie prawdziwa histeria, trzęsę się i szlocham. Czuję się jakby ktoś
kroił mi żywcem serce.
- Ciiiii, wszystko będzie dobrze – słyszę głos Mary i czuję, jak mnie
przytula.
To na chwilę przywraca mi logiczne myślenie. Podnoszę głowę i próbuję
wstać.
- Musimy… musimy jechać do szpitala – mówię ochrypłym głosem.
- Oczywiście. Niedaleko jest nasz samochód.
- Chodźcie, jedziemy – John rusza w stronę parkingu, a ja i Mary idziemy za
nim.
Dojeżdżamy do St. Barts, co chyba trwa całą wieczność, i pędzimy do
recepcji, gdzie dowiadujemy się, że Sherlock jest właśnie operowany. Tak więc znowu
musimy iść na pierwsze piętro, przed salę operacyjną, i jesteśmy zmuszeni
czekać, jak wtedy, kiedy operowali Johna.
Nie wiem jak Mary to wtedy przeżyła. To prawdziwy koszmar, najrealniejsze
piekło. Siedzę na krzesełku, a każdy oddech sprawia, że cierpię.
- Hej… Anna… – to chyba Mary. Czuję, że siedzi obok. – Anna… cała się
trzęsiesz… Słyszysz mnie?
Nic nie mówię, tylko dalej patrzę tępo w ścianę naprzeciwko. Proszę,
dajcie mi spokój. Ja tylko chcę, żeby to się już skończyło. Ten strach, ten
ból…
- Pójdę do pielęgniarki – słyszę Johna.
– Trzeba jej dać coś na uspokojenie.
Co? Ale… ja chyba nie powinnam…
- Nie! – protestuję nagle. – Nie potrzebuję!
Ktoś do nas podchodzi. Ledwo rejestruję, że to Mycroft i Greg.
- Co z nim? – chce wiedzieć ten pierwszy.
Nikt mu jednak nie odpowiada. John woli dalej mnie męczyć.
- Daj spokój! Weźmiesz tabletkę i zaraz lepiej się poczujesz.
- Nie mogę zażywać takich rzeczy! Jestem w ciąży! – wypalam bez namysłu
bezbarwnym głosem.
Orientuję się, że John nagle siada z mojej drugiej strony, z otwartymi
ustami i przerażeniem w oczach. Mary mnie przytula, a Mycroft i Greg… cóż… są w
szoku. Chyba któryś uchylił okno.
Na myśl o dziecku znowu zaczynam dziko płakać. Jestem w ciąży... jestem w
ciąży… A Sherlock… walczy o życie. On nie może.. nie może umrzeć. Nie może nas
zostawić. Co ja bez niego zrobię?
Przecież wtedy skończy się też moje życie… Oddycham spazmatycznie i
dławię się łzami.
- John, zrób coś! – słyszę błagalny szept Mary.
John idzie gdzieś i wraca po paru chwilach. Przez ten czas jego żona nie
wypuszcza mnie z objęć i uspokaja, ale z marnym skutkiem. Jednocześnie wyjaśnia
coś Mycroftowi i Gregowi. Chyba jak doszło do postrzału.
- Masz. To lekki ziołowy preparat uspokajający. Bezpieczny.
To chyba do mnie. Unoszę głowę i widzę, że John kuca przede mną i trzyma
kubek napełniony do jednej czwartej lekko zielonym płynem. Nie mam siły w
jakikolwiek sposób protestować, więc biorę od niego napój i wypijam dwoma
łykami. Ledwo wyczuwam gorzkawy smak.
- Wyciągnij lewą rękę.
Robię, co mi każe, machinalnie niczym robot. Co ten John mi zakłada? Ach,
ciśnieniomierz.
Czuję, jak opaska zaciska cię coraz mocniej na mojej ręce, a potem
popuszcza. John zerka na wynik.
- 105 na 170… - mierzy mi puls i kręci głową. – Anna, popatrz na mnie –
bierze moje dłonie w swoje.
Z wysiłkiem kieruję wzrok na jego twarz. Patrzy mi w oczy z poważną miną
i lekkim współczuciem.
- Musisz się uspokoić – tłumaczy spokojnym tonem. - Taki stres i takie
wartości ciśnienia są niebezpieczne dla dziecka. Rozumiesz?
Kiwam od razu głową. Myślałam, że nie mogę być bardziej przerażona, ale
się myliłam.
- Jeśli się nie opanujesz, za chwilę wylądujesz w szpitalu. A w
najgorszym wypadku stracisz ciążę.
Co? Nie, nie!
- Ja wiem, ale… ja nie mogę… - mówię przez łzy.
- Spokojnie. Oddychaj głęboko. Myśl o dziecku.
Zamykam oczy i robię, co mi każe. Wdech i wydech. Dziecko… jest
najważniejsze. Wdech i wydech.
Chyba pomaga, w każdym razie jakoś opanowuję ten histeryczny płacz, znika
też ból w płucach.
Ktoś tu biegnie. Molly.
- Właśnie się dowiedziałam. Co z nim?
- Operują go. Czekamy – rzuca John, dalej uważnie mnie obserwując. – Już
lepiej?
- Tak. Dziękuję ci.
- Gdybyś się gorzej poczuła, od razu mów. Boże, nie powinnaś w ciąży
przechodzić takiego stresu!
Widzę, że Molly blednie, ale nagle koło nas przebiega pielęgniarka, więc
nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Ma tacę z dwoma woreczkami z krwią. Mija
nas i wpada na blok operacyjny.
Czuję, jak moje serce znowu przyspiesza. Coś musi być nie tak… Nie, nie,
nie!
Na ratunek na szczęście znowu przychodzi mi John.
- Hej, spokojnie – zaciska mocniej swoje ręce na moich. - Stracił na
pewno dużo krwi więc to normalne, że muszą ją uzupełnić.
No tak, ma rację… Jezu, ja zaraz zwariuję.
Czekamy i czekamy. John co jakiś czas mierzy mi ciśnienie, wciska kanapkę
lub batonik, każe pić wodę i przede wszystkim zabrania mi panikować. Mary robi
za jego asystentkę i też mnie pilnuje. Greg chodzi nerwowo korytarzem, Mycroft
stoi z marsową miną przy oknie, Molly, zamyślona, siedzi koło Mary. A ja… no
cóż… chociaż w środku umieram, to staram się jak mogę i próbuję być spokojna.
Dla maleństwa.
W końcu wieczorem z bloku wychodzą lekarze. Wstaję, ale nie jestem w
stanie zrobić kroku. Co jeśli…?
Mary chwyta mnie opiekuńczo za ramiona i prowadzi parę kroków. Lekarz,
starszy, łysy facet w okularach, patrzy na nas poważnymi oczami.
- Operacja się udała. Na całe szczęście kula minęła serce o milimetry. Ale…
stan pacjenta jest naprawdę ciężki… Stracił mnóstwo krwi… Decydująca będzie ta
noc.
Mary dalej mocno mnie trzyma. Przełykam głośno ślinę. Stan ciężki…
stracił mnóstwo krwi… decydująca będzie ta noc… Znowu chce mi się płakać.
Opanowuję się resztkami sił, to chyba najtrudniejsze wyzwanie w moim życiu.
Dziecko…, myślę.
- Dziękujemy – mówi John, lekko pobladły. Lekarze odchodzą, a on patrzy
na mnie zdecydowanym wzrokiem. – Idziemy teraz na dół do bufetu zjeść coś
ciepłego.
- Ale…
- Żadne ale! Sherlock teraz przez jakiś czas będzie na sali
pooperacyjnej. I tak go nie zobaczymy, do momentu aż go przewiozą na oddział.
- Idziemy – mówi Mary.
Nie mam wyjścia. Poza tym wiem, że mają rację.
Czuwamy wszyscy do rana. Sherlock leży na OIOMIE, podłączony do miliona
rurek i do różnych maszyn. Nie mogę na to patrzeć. Cały czas nachodzą mnie
czarne wizje alarmu, prostej zielonej kreski i masażu serca.
O ósmej rano jest obchód. Na salę wchodzi grupka lekarzy, ten sam skład,
który uczestniczył w operacji. Widzę przez szybę, że gromadzą się przy łóżku
Sherlocka, pytają o coś pielęgniarkę, rozmawiają, sprawdzają odczyty tych wszystkich
maszyn… Trwa to w nieskończoność.
W końcu wychodzą. Podchodzi do nas ten chirurg, z którym rozmawialiśmy
wczoraj.
- Jest lepiej – mówi. – Stan się poprawił, parametry wyrównały, nie ma
już zagrożenia życia. Na razie utrzymujemy go w śpiączce, ale gdy tylko się
będzie dało, wybudzimy go.
Och… czuję jakby ktoś wlał we mnie dzbanek ciepłej wody. Ogarnia mnie
wielka ulga, aż robi mi się trochę słabo. John zadaje parę fachowych pytań, ale
nie jestem w stanie z tego nic zrozumieć.
- Pacjent teraz będzie spał i wracał do zdrowia – podsumowuje lekarz. – A
wam wszystkim radzę jechać do domu i odpocząć – patrzy na mnie. – Szczególnie
pani. Jest pani blada jak ściana.
Otwieram oczy. Leżę w swoim łóżku na Baker Street i czuję się dziwnie
wyspana. Co ja tu robię? Och tak, Mary i John przywieźli mnie tutaj rano ze
szpitala i stanowczo kazali iść spać. Cóż… no to wypoczęłam, ale teraz już koniec
tego, muszę zobaczyć, co z Sherlockiem.
Ubieram się i schodzę na dół. W kuchni jest Mary, bawi się z Lily, a na
stole widzę kanapki i dzbanek z hebratą
- O, dzień dobry. Zapraszamy na śniadanie – mówi, a mała się do mnie
śmieje jakby to potwierdzała.
Zaraz… Ale…
- Dziękuję… ale śniadanie? – dziwię się. – Chyba kolacja.
- Nie – stwierdza Mary rozbawiona. – Śniadanie. Spałaś całą dobę.
- Co? Ale… Co z Sherlockiem? – pytam z trwogą.
- Spokojnie, na razie dalej śpi.
John jest u niego w szpitalu i kontroluje sytuację. Podobno wyniki mu się
poprawiają z godziny na godzinę. Przenieśli go już z OIOMU na zwykły oddział i
nie zdziwię się, jeśli dziś go wybudzą.
Nie mam ochoty jeść, ale wiem, że Mary mi nie odpuści. Pochłaniam
posłusznie tyle, ile jestem w stanie, podczas gdy ona karmi butelką Lily. Potem
jedziemy do szpitala.
Idziemy korytarzem i nagle słyszę, że Sherlock przerażonym głosem
wykrzykuje moje imię. Ruszam pędem w kierunku jego sali i zaraz potem dociera
do mnie podniesiony głos Johna, który stara się go chyba uspokoić. Co się
dzieje? Sherlock się obudził! Ale… dlaczego tak przeraźliwie mnie woła?
Wpadam do sali i widzę jak Sherlock wyrywa się przytrzymującemu go
Johnowi. Ale… o co chodzi?
- Uspokój się, nic jej nie jest!
- Zostaw mnie, John! Ja muszę...
Sherlock podnosi głowę, dostrzega mnie, zamiera i otwiera szeroko oczy. Widzę
w nich takie przerażenie i taką panikę, jakie trudno sobie nawet wyobrazić. Aż
sama zaczynam się bać.
Czym prędzej siadam na łóżku, a Sherlock zaczyna badać moją twarz drżącymi
rękami. Ciężko oddycha.
- Ty… żyjesz – mówi słabo.
- Ależ oczywiście, że żyję… Nie wiem dlaczego miałoby…
Przytula mnie na tyle mocno, na ile jest w stanie, a potem… zaczyna
płakać. Naprawdę. Pierwszy raz widzę, żeby Sherlock płakał. Jestem zaskoczona,
coraz bardziej wystraszona i nie mam pojęcia co robić.
- Ciiiiii – uspokajam go i gładzę po plecach. – Jestem tutaj, widzisz?
Tulisz mnie.
- John… - słyszę ponaglający głos Mary i John chyba wychodzi.
- Kochanie… Lepiej się połóż… Jesteś jeszcze słaby.
Sherlock całuje mnie we włosy i przez chwilę dalej obejmuje, ale w końcu z
braku sił opada na poduszki. Widać wyraźnie, że jest wykończony.
- Prze… przepraszam – stwierdza słabym głosem. W kącikach oczu dalej
pobłyskują mu łzy. – Miałem chyba… zły sen.
Trzyma mnie mocno za rękę i nie odrywa ode mnie oczu. Wolę nie pytać, co
mu się śniło, ale musiało być to coś strasznego. Chcę, żeby o tym zapomniał i
już się tak nie dręczył.
- Właśnie, zły sen. Tylko zły sen – mówię, całując go czule w czoło.
Sherlock jeszcze przez chwilę ciężko oddycha, ale potem robi się już
spokojny.
- Jak… jak się czujesz? Z dzieckiem w porządku?
- Dobrze się czuję, a z dzieckiem wszystko w porządku – mówię i się
uśmiecham.
To znaczy dobrze w stosunku do okoliczności. Ale tego nie dodaję, nie
chcę go smucić.
- A ty?
- Cóż… Jestem słaby i klatka piersiowa mi płonie… Ale nie jest źle.
- Szybko się wykurujesz – podnoszę jego rękę i przytulam sobie dłoń do
policzka. Och tak, tak mi tego brakowało.
Zastanawiam się chwilę. Nie wiem, czy go o to zapytać… czy sama tego chcę.
- Znam tą minę. Coś cię dręczy – zauważa.
Czasami żałuję, że on jest detektywem, naprawdę. Nawet jakby człowiek
chciał, to niczego nie ukryje.
- Tak – wzdycham. – Czy wiesz kto cię postrzelił? I dlaczego?
Sherlock milczy przez chwilę i patrzy na mnie smutnym, zbolałym wzrokiem.
- Wiem kto… ale nie wiem dlaczego.
Chcę już otworzyć usta, by zapytać kogo podejrzewa, ale kładzie mi na
nich palec.
- Nie teraz. Teraz to mało ważne. Jesteś cała, mi też nic się nie stało… Porozmawiamy
o tym później.
Patrzy na mnie z taką miłością, że w sercu mnie aż ściska. Nie wiem o co
mu chodzi z tym, że jestem cała, a już najbardziej przeraża mnie fakt, że ktoś
próbował go zabić. Ale dobrze… Może ma rację. Porozmawiamy o tym potem, kiedy
oboje dojdziemy do siebie po tym wszystkim. A ja muszę to jakoś przetrawić i
poczekać.
Sherlock budzi
się, przytulony do śpiącej obok Anny. Od wczoraj jest już w domu, i bardzo
dobrze, bo nie mógł już wytrzymać ciągle badających go lekarzy i kręcących się
dookoła pielęgniarek. Nienawidzi być tak uziemiony. Szpital to dla niego
horror. Natomiast tu, w domu…
Spogląda na
Annę, a serce wypełnia mu się ciepłem. Dobrze pamięta, o czym myślał na
schodach tuż przed tym postrzałem… że zostanie jego żoną. Nigdy by nie
przypuszczał, że będzie w taki sposób myślał o jakiejkolwiek kobiecie. Jest
przecież trudny, doprowadza ludzi do szału, jest… socjopatą. Co ona mu zrobiła?
I w dodatku jest taka dzielna… dzielna, a z drugiej strony wrażliwa. John mu opowiadał
co się działo podczas operacji. Nienawidził siebie, że skazał ją na taki stres…
No może nie bezpośrednio, ale jednak… Musi podziękować Johnowi i Mary, że wtedy
tak się nią zajęli.
Wtula twarz w
jej miękkie włosy koloru miodu, lub też płynnego złota. Pachną delikatnie owocowym szamponem. Leży tak przez moment, po
czym podnosi się lekko i zaczyna przyglądać jej profilowi. Anna śpi głęboko. Jej
duże piwne oczy są zamknięte, widzi jednak dobrze długie rzęsy, lekko zadarty
nos i delikatne usta przypominające płatki róż. Kocha to wszystko.
Wzdycha z
uczuciem, po czym lekko całuje ją w policzek. Skórę jak zwykle ma gładką oraz
miękką. I bladą, chociaż nie aż tak jak on. Poza tym na tych policzkach często pojawiają
się rumieńce. Uśmiecha się na ich wspomnienie. Wygląda wtedy tak słodko.
Po chwili
uśmiech znika mu z twarzy, ustępując miejsca zatroskaniu. Czy gdyby… czy gdyby
poprosił ją teraz o rękę zgodziłaby się? Nie ma pewności. Zna ją już na wylot i
wie, że czasami jest na tyle niepewna siebie, iż mogłaby pomyśleć, że robi to
tylko z powodu dziecka. A wtedy na pewno powiedziałaby nie. Pewnie ostatecznie
by ją przekonał, ale…
Drży przez
chwilę. To nie czas na takie rozmyślania… Potem się zastanowi nad
oświadczynami, teraz ma ważniejszy problem. Dużo ważniejszy. I niebezpieczny.
Przypomina
sobie swój sen ze szpitala, sen, o którym chciałby jak najszybciej zapomnieć. Ale
nie może. Dzięki niemu zrozumiał parę rzeczy. Wie już, że za jego postrzeleniem
stoi Kostylew. Naprawdę widział go w banku. Nie wie wprawdzie jeszcze dlaczego
ten Rosjanin chciał go zabić, ale domyśla się, że chodzi o jakieś brudne
interesy. I że to proste. Posiadanie Pałacu Pamięci czasami pomaga. I czasami
przeraża.
Jeszcze raz
patrzy na Annę i czuje strach. Ona naprawdę jest w niebezpieczeństwie. Te
wszystkie ostrzeżenia ze snu mógłby uznać za urojenia, ale… ale nie te zdjęcia.
Przypomina
sobie pewien ranek w szpitalu, kiedy po przebudzeniu znalazł cztery fotografie.
Fotografie Anny. Dwie zrobione przed Baker Street. Jedną w parku. I jedną przed
sklepem z artykułami dla dzieci… Zdjęcia były w kopercie podpisanej: Od I.K.
dla S.H. – Z pozdrowieniami dla Ukochanej. Spanikował wtedy na chwilę. Dobrze,
że mógł zadzwonić do Mycrofta i zorganizować Annie fachową i dyskretną ochronę.
Przed oczami
stają mu ostatnie sceny z tego koszmaru. Śmierć Anny… W życiu nie czuł takiego
strachu jak wtedy po przebudzeniu… i takiej ulgi kiedy wbiegła do sali. Nie
może… nie może jej stracić. Nie przeżyłby tego… Będzie musiał… coś zrobić. I
okłamać Annę. Ma nadzieję, że mu wybaczy…
Wiedziałam! Po prostu nie mogłaś uśmiercić głównej bohaterki :) Czekam na następne rozdziały, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńYooletchka
Co Ty robisz z moją psychiką.?
OdpowiedzUsuńWyśle Ci rachunki za leki jak coś pójdzie nie tak.!!
Genialny rozdział dobrze napisany. Dużo więcej opisów sytuacji i uczuć. Bardzo to pomaga przy czytaniu. Naprawdę dobrze Ci idzie.! :3
Tylko tak dalej.!
Ammy R.
(... popłakałam się prawie w jednym momencie ;-; )
Świetny rozdział. Widać kiedy pisze twoja koleżanka a kiedy ty. Pbie piszecie świetnie ale twój styl bardziej mi się podoba
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejne ;)
Kiedy kolejny rozdział? <3
OdpowiedzUsuńDziś xD
Usuń