środa, 30 kwietnia 2014

UWAGA :)

Mała reklama, ale jest czego :D Genialny blog o Jimie autorstwa naszej cudownej Silver :
http://did-you-miss-jim.blogspot.com/

POLECAM :D

~ Mamba :)

wtorek, 29 kwietnia 2014

Rozdział 42: Żel, nóż i patelnia

“To ja, Narcyz się nazywam 
           Przepraszam i dziękuję - ja tych słów nie używam 
          Jestem piękny i uroczy - popatrzcie w moje oczy 
          Jestem przecież najpiękniejszy, a na pewno najskromniejszy 

         To ja, Narcyz się nazywam 
         Powodzenia oraz proszę - ja tych słów nie używam 
        Jestem śliczny jak kwiatuszek, który wabi setki muszek 
        Niepotrzebne mi podboje, aby wszystkie były moje„
                                                       Łzy - Narcyz

https://www.youtube.com/watch?v=vpKjRW06trU

Parę dni później, pewnego pięknego letniego poranka zostaję obudzona delikatnymi pocałunkami mojego męża. Od razu mam dreszcze. Nawet nie otwieram oczu, tylko przyciągam go bliżej, obsypywana muśnięciami jego ust.
-  Dzień dobry, kochanie – słyszę po chwili przy uchu i w odpowiedzi całuję go namiętnie w szyję.
Tak się cieszę, że wraca do siebie. I do mnie. W dodatku ostatnio cały czas pokazuje mi jak bardzo mnie kocha.
- Dzień dobry – mówię w końcu, rozpromieniona, podnosząc powieki i patrząc mu prosto w oczy. Najchętniej bym z nich utonęła, takie są cudowne. Następnie obejmuję go za szyję i całuję mocno w usta, jednocześnie przywierając do niego całym ciałem. Po chwili czuję dłonie Sherlocka na moich pośladkach, podwijające w górę moją koszulkę nocną. Z trudem tłumię jęk, a po całym ciele rozlewa mi się gorąco.
Te niecierpliwe ręce mojego męża są już na moich plecach, kiedy odzywa się jego komórk
- Odbierz – wyszeptuję mu do ucha, jednocześnie go w nie całując.
- Nie. Pieprzyć ten telefon – słyszę i Sherlock schodzi ustami do mojego dekoltu. – Masz taką delikatną skórę, kochanie…
Wzdycham, gładząc go po czarnych lokach. Wszystko by było cudowne, gdyby nie uparty dźwięk komórki, która jakoś nie chce przestać dzwonić.
- Na miłość Boską! – syczy w końcu mój kochany, odrywa się ode mnie i sięga do szafki. Obserwuję go, głęboko oddychając, prawie pozbawiona koszulki nocnej. Ledwo zbieram myśli.
- Czego? – Sherlock warczy w stronę słuchawki. – Nie, Lestrade, nie oglądałem telewizji… Mam gdzieś jakieś rozgrywki piłkarskie, rozumiesz? – zamyka oczy i wzdycha, a ja mam wrażenie, że zaraz nazwie Grega idiotą czy coś w tym stylu. – Kto został zabity?
Cały czas patrzy na mnie z wahaniem, jakby nie wiedział co ma zrobić. A ja wiem. Lestrade dzwoni do niego ze sprawą. Mój mąż musi iść do pracy.
- Jedź – mówię cicho, pogodzona z losem.
- Poczekaj chwilę – Sherlock rzuca do telefonu, po czym zwraca się do mnie. – Och, kochanie… Na pewno? Myślałem, że dziś posiedzimy razem…
- Przecież widzę, że chcesz jechać. Znam ten twój wzrok - dotykam jego policzka. – Załatw to, co masz załatwić jak najszybciej i wracaj do mnie – uśmiecham się. W odpowiedzi zostaję obdarzona gorącym spojrzeniem pełnym miłości.
- Mam najlepszą żonę na świecie… - Sherlock mówi mi do ucha, po czym ponownie podnosi do ucha komórkę. - Jestem, Lestrade… Dobrze, bądź za pół godziny… Czy znam hiszpański? Nie, ale… znam kogoś, kto zna.
Zdziwiona się uśmiecham. Wiem, o kim mój mąż mówi, ale nie wiem do czego to prowadzi. Poza tym Sherlock ma nadzwyczajnie rozbawioną minę.
- Nie martw się, załatwię to. Cześć - kończy rozmowę i patrzy na mnie z błyskiem w oku. - Kochanie, chyba jednak będziesz musiała pojechać ze mną. Jak już pewnie słyszałaś, potrzebują kogoś orientującego się w hiszpańskim.
Najpierw zaczynam się z tego wszystkiego śmiać, jednak szybko mi przechodzi.
- Ale wiesz… żeby się nie zawiedli. Ja nie mówię biegle. Tyle tylko, co liznęłam tego języka trochę w liceum i podczas lektoratu na studiach.
- Radzisz sobie całkiem nieźle – Sherlock uśmiecha się przebiegle. – I nie mów, że nie masz ochoty znowu pobawić się w moją asystentkę.
Muska ustami mój policzek, a ja w zamyśleniu przygryzam dolną wargę. Jasne, że mam. Tylko to już nie takie proste.
- No dobrze, ale co z Alexem?
- Pogadam zaraz z panią Hudson. A teraz chodź do łazienki, trzeba się zbierać.

Kiedy wsiadamy do policyjnego samochodu Lestrade’a, jest on nieźle zdziwiony, widząc mnie.
- Potrzebowałeś kogoś, kto zna hiszpański… - rzuca niedbale Sherlock, jak gdyby nigdy nic.
- Och… nie wiedziałem, Anno, że znasz…
- Nie mówię biegle, ale daję rady się dogadać – wyjaśniam. – Ale możesz nam powiedzieć gdzie jedziemy i po co?
- Cóż… chyba wiecie, że wczoraj był mecz? Półfiał Ligii Mistrzów?
- Nie – stwierdza od razu Sherlock obojętnym i lekko pogardliwym tonem. – Mówiłem ci, mam gdzieś rozgrywki piłkarskie…
- Ja wiem – przerywam nagle mojemu mężowi. – Real Madryt z Chelsea Londyn. Chelsea przegrało jeden do dwóch, gole strzelili Ronaldo i Benzema dla Realu, a Lampard dla Chelsea…
Obaj patrzą na mnie nieźle zdziwieni, jakbym stwierdziła, że widziłam ufoludka.
- No co… - wzruszam ramionami, lekko poirytowana. – Mój tata jest kibicem piłkarskim, więc co nieco się orientuję, a wczoraj wieczorem w Internecie rzucił mi się w oczy wynik…
Greg macha ręką.
- No to już wiecie. Powiem więc tyle, że dziś nad ranem znaleźli w hotelu martwego asystenta trenera Realu, Carlosa Ramireza. Dziesięć ciosów nożem…Leżał w wannie, w kałuży krwi. Brak odcisków palców i narzędzia zbrodni. To znaczy… wiemy, że to duży ząbkowany nóż, ale nigdzie go nie ma.
Przez chwilę milczę, w szoku. No nieźle… To będzie afera w mediach.
- Od rana trąbią o tym we wszystkich wiadomościach – słowa Lestrade’a potwierdzają moje przypuszczenia. - Oczywiście główna teza to zemsta jakichś kiboli za przegrany mecz.
Patrzę na Sherlocka i czekam, co powie. On jednak milczy i myśli.
- No okej – odzywam się więc. – Ale po co wam ja?
Greg zaczyna się śmiać.
- Bo te hiszpańskie amigos tak kaleczą angielski, że mnie aż uszy bolą. Nie wszyscy wprawdzie, ale paru słuchać nie mogę. I, co gorsze, ledwo rozumiem to ich dukanie. A muszę jakoś wszystkich przesłuchać.
Przełykam ślinę i z nie wiem czeu zaczynam się denerwować.
- Mówiąc wszystkich masz na myśli…
- Trenera, sztab szkoleniowy, piłkarzy…
Aha, czyli mam rozmawiać z Ikerem Casillasem, Xabim Alonso czy Sergio Ramosem, polegając na moim szkolnym hiszpańskim? Super, aż się do tego palę. Jak nie wyjdzie z tego katastrofa, to będzie cud.
- Lestrade – wtrąca się w końcu Sherlock. – Pamiętaj, że nie chce tam żadnych mediów. Dość już mam artykułów w telewizji lub w Internecie, czy głupich zdjęć…
- Zrobiłem, co mogę, ale wiesz jak jest…

Mam złe przeczucia co do prasy, i niestety potwierdzają się po przyjeździe. Wejście do hotelu obsadzone jest przez dziennikarzy i fotografów. Na domiar złego, kiedy wysiadamy, Sherlock się rozgląda, marszy brwi i robi wściekłą minę.
- Co jest? – pytam cicho.
- Kitty Riley – odpowiada ostro, wskazując głową w prawą stronę.
Widzę rudowłosą, wyjątkowo upartą kobietę z dwoma warkoczykami i do razu przypominam sobie swój pierwszy wieczór na Baker Street, kiedy to Sherlock, opowiadając o Moriartym, wspominał o tej dziennikarce. Krew w żyłach już zaczyna mi buzować. – Chodźmy od kuchni.
Za późno. Parę osób, na czele z Kitty, orientuje się, że przyjechaliśmy, i biegnie w naszą stronę. Sherlock bierze mnie za rękę i ciągnie w stronę tyłu hotelu, jednak nic to nie daje.
Kitty jako pierwsza nas dopada.
- No, no, pan Holmes… - mówi z bezczelnym uśmiechem i podsuwa ku nam dyktafon. – Co tu pan robi? Jakieś teorie co do mordercy?
Sherlock uparcie ją ignoruje i prowadzi do tylnego wejścia. Greg idzie za nami i każe im się rozejść, ale bez skutku.
- Może to któryś z piłkarzy? Albo niezadowolony kibic? Poza tym nie skomentował pan jeszcze sprawy Richarda Brooka – kontynuuje panna Riley, po czym rzuca mi szybkie spojrzenie. – A to pańska żona? Pomaga panu? A jak synek?
Sherlock z wściekłością zaciska usta, a mi się krew gotuje na wspomnienie o Alexie. Co za bezczelna baba! Jak tak można?
Z furią zatrzymuję się i prawie wyrywam jej dyktafon, podsuwając go sobie do ust.
- Fuck off! – rzucam i oddaję sprzęt zszokowanej Kitty, a następnie sama zaczynam ciągnąć mojego męża do drzwi. Gdybym mogła, dosłownie waliłabym piorunami.
- Uważaj, żeby cię nie obsmarowała – ostrzega mnie cicho Sherlock, ale na ustach ma uśmiech.
- A niech spróbuje! Pieprzona Rita Skeeter! – syczę, rozjuszona.
Sherlock zaczyna się śmiać.
- I co, zamieni się w żuka i zamkniesz ją w słoiku?
- Żebyś wiedział – chichoczę i na szczęście w tej chwili wchodzimy tylnym wejściem do hotelu.
Przechodzimy przez kuchnię i restaurację, po czym wchodzimy na hall. Sally Donovan czeka tam na nas i prowadzi nas na drugie piętro, do jednego z pokoi. W łazience wita nas martwy już młody facet  leżący w wannie krwi.
Przechodzi mnie mimowolny zimy dreszcz, ale idę w ślady mojego męża i podchodzę bliżej. Cóż, gościa nieźle ktoś pozakłuwał, ma dziury niczym ser szwajcarski.
- No więc co myślisz? – pyta Greg.
- Cóż… Po ustawieniu rzeczy w pokoju wnioskuję, że leworęczny. Lubi sport, ale to jasne, skoro jest asystentem trenera. Poza tym…
- Przepraszam piękną panią – słyszę, i wymija mnie Anderson z aparatem, przez przypadek ocierając się o mnie. To znaczy… mam nadzieję, że przez przypadek… Dyskretnie  się odsuwam.
Sherlocka wybija to wszystko na chwilę z rytmu. Przez sekundę zabija Andersona wzrokiem, a potem kontynuuje.
- Dużo tu krwi, więc pewnie dostał w główne naczynia krwionośne, czyli zabójca zna się pewnie na robocie. Ktoś pewnie zapłacił za morderstwo na zlecenie… Albo…
- Albo to ktoś ze sztabu szkoleniowego, typu masażysta, lekarz czy fizjoterapeuta. Ktoś kto zna się na anatomii – kończę.
- Dokładnie kochanie – Sherlock uśmiecha się do mnie i obejmuje mnie w pasie. Dziwne, ale czuję, że to trochę na złość Andersonowi. – No, jest jeszcze możliwość, ze dostał w afekcie. Ktoś mógł walić na oślep gdzie popadnie i po prostu przez przypadek trafił w te żyły i tętnice.
- Coś jeszcze?
- Tak. Chyba nosił szkła kontaktowe – Sherlock kuca i pokazuje nam jedną soczewkę na podłodze,  której wcześniej nikt jej nie zauważył.
- Nieźle – Lestrade ubiera rękawiczkę i pakuje znalezisko do torby na dowody.
W końcu rzechodzimy wszyscy do pokoju, a mój mąż się rozgląda.
- Często umawiał się w dziewczynami i zmieniał je jak rękawiczki, lubił imprezować, popalał marihuanę… - wskazuje na szafkę ze sprzętem do palenia.
- Och, a więc Casanova się znalazł – mówi Anderson i głupio rechocze, gapiąc się przy tym na mnie. Nie wiem co mu odwala. – No, no, no….
- W przeciwieństwie do ciebie, Anderson. Odkąd Donovan dawno temu dała sobie z tobą spokój, nie byłeś nawet na ani jednej randce. Chyba powinieneś zabrać się za siebie – odparowuje Sherlock ostro, po czym bierze mnie za rękę i z Gregiem wychodzimy z pokoju.
- Dobra, pora pogadać ze wszystkimi – stwierdza Lestrade. - Zebraliśmy ich w Sali Konferencyjnej, chodźcie.
No to idziemy. Cały czas podśmiechuję się z głupiego zachowania Andersona i tekstu Sherlocka, więc w dobrym humorze wchodzę do tej całej Sali Konferencyjnej. Chyba nie do końca myślę o tym, po co tam idziemy i kiedy mój wzrok pada na Ikera Casillasa rozmawiającego z Sergio Ramosem, trochę jestem w szoku. Widzę że pod oknem stoi Xabi Alonso, a gdzieś na lewo czarne włosy błyszczą się do żelu. To Cristiano Ronaldo, na ustach mający uśmiech pewnego siebie gogusia, spalony na brąz i z różańcem na szyi.
Sherlock też go zauważa. Rozszerza szeroko oczy i robi zdegustowaną minę.
- Na miłość Boską… - mruczy do siebie, a ja zaczynam się śmiać.
- Wiem… Ale nie mów mi, że nie wiesz kto to…
- Skąd mam wiedzieć kimś jest jakiś nażelowany i wypacykowany opalony pajac? Wnioskuję oczywiście, że to piłkarz, ale nie wiem jakim cudem gra, nie bojąc się, że sobie złamie paznokieć.
- Przestań – mówię cicho, rozbawiona, bo zaraz podchodzi do nas trener Realu, Carlo Ancelotti. I kątem oka widzę, że Karim Benzema pożera mnie wzrokiem, ale udaję, że tego nie zauważyłam. Od zawsze wiedziałam, że to podrywacz.
Zaczynamy wszystkich przesłuchiwać. Na szczęście większość jakoś daje sobie rade po angielsku, ale w paru przypadkach jestem potrzebna. Dzięki Bogi moje umiejętności językowe okazują się wystarczające.
Nie ukrywam, jest nawet zabawnie. Cristiano na przykład okazuje się w miarę miły i sympatyczny, ale chyba tylko tyle. Najbardziej interesuje go własny wygląd, chociaż w miarę dobrze mówi po angielsku, co mnie nie dziwi, zważywszy na jego grę w Manchesterze.
- Nie wiem co się działo po meczu – stwierdza, robiąc bezradną i trochę głupią minę. – Miałem zamówiony masaż i depilację całego ciała. A potem fryzjera. I miałem telefon od Iriny…
Na twarzy Sherlocka maluje się jedno wielkie: What the hell? Kiedy Ronaldo wychodzi, przenosi swoje wściekłe już spojrzenie na Lestrade’a.
- W coś ty mnie wpakował? Mam wysłuchiwać zwierzeń jakiegoś piłkarzyny?
Greg go ignoruje, ale sam jest lekko zmieszany.
- Następny.
Wchodzi Benzema i tym razem mi nie jest do śmiechu. Znowu widzę to taksujące mnie spojrzenie.
- Mała, co robisz potem? – słyszę po chwili.
Sherlock jest już bliski wybuchnięcia. Lestrade tez to widzi, bo każe przywołać następnego. Okazuje się, że to Sergio Ramos i rumieniec oblewa moje policzki. Od zawsze mi się podobał… Wysoki na ponad metr osiemdziesiąt, z wesołym błyskiem w brązowych oczach. Włosy, jasnobrązowe, poprzetykane gdzieniegdzie pasemkami ciemnoblond, niedbale opadają mu na czoło, a markowa koszulka bez rękawów ukazuje umięśnione ramiona pokryte tatuażami.
Opamiętanie przychodzi równie szybko jak rumieńce. No bo co ja robię? Zachowuję się jak jakaś nastolatka. Przecież koło mnie siedzi ukochany mężczyzna mojego życia, w domu czeka synek, a ja wzdycham do jakiegoś piłkarza!
Szybko dochodzę do siebie i pomagam Gregowi, tłumacząc odpowiedzi Sergio. Okazuje się, że większość piłkarzy zrobiła sobie w jego pokoju imprezę pomeczową. I wystarczy jeden rzut oka na Sherlocka i już wiem, po co żyję na tym świecie.

- No i co? – dopytuje się Lestarde w pustej już sali. – Jakiś pomysł?
- Nie ma śladów włamania do pokoju, a wiesz co to znaczy…
- Tak. Ramirez znał mordercę, sam go wpuścił. Więc o jakichś głupotach w stylu zemsty wściekłych kibiców po przegranym meczu można zapomnieć.
- Dokładnie. Piłkarzy też sobie odpuście, tak byli pochłonięci balowaniem, że nie mieli czasu ani okazji kogokolwiek zabić. I nic nie słyszeli. Albo byli tak zajęci sobą… - dodaje z drwiną.
- No to zostaje reszta…
- Lekarz spędził noc poza hotelem, ma romans na boku. Wrócił dziś rano. Fizjoterapeuta kłamie, poobserwujcie go dyskretnie. A masażysta… to za wielki tchórz. My idziemy – Sherlock wstaje, a ja za nim. – Sprawdźcie ślady w łazience, no i tą soczewkę.
- Nie musisz mnie instruować – syczy trochę obrażony Greg.

Alex właśnie zasnął, a ja wpatruje się w jego słodką buzię i się zastanawiam. Chciałabym o coś zapytać Sherlocka, ale boję się to zrobić wprost. Po prostu jego odpowiedź na moje pytanie może bardzo zmodyfikować moje plany na życie i… że tak powiem odczuwam wielką potrzebę, by ją poznać. Cóż, muszę jakoś go podejść.
Mój mąż wchodzi właśnie do sypialni, bardzo czymś zaaferowany. Przeciąga palcami po włosach, co jak zwykle na mnie strasznie działa, a potem podchodzi do komody, na której leży jego komórka.
- Muszę zadzwonić do Lestrade’a. Dwie godziny temu napisał mi, że Ramirez nie nosił soczewek. Musiały należeć do mordercy, mam nadzieję, że to sprawdzają właśnie!
Ach, ten Sherlock… To oczywiste, że spokojny wieczór w jego wykonaniu to święto. Ale jestem przyzwyczajona, nie mam wyboru.
- Dobrze, kochanie… ale czy możemy o czymś najpierw pogadać?
- Jasne księżniczko! – rezygnuje z zamiaru podniesienia telefonu i podchodzi do mnie, czule obejmując. Uśmiecha się do mnie łobuzersko, patrząc mi w oczy, a potem całuje
Wzdycham cicho w jego ramionach. Poza wyłożyć karty na stół, im szybciej tym lepiej.
- Alex szybko wyrasta z ubrań… - zaczynam jakby od niechcenia.
- Wiem o tym dobrze. Ale nie rozumiem w czym problem. Zawsze można kupić  mu nowe.
Jezu, Anno, czy ty naprawdę boisz się poruszyć ten temat? Musisz tak kluczyć?
- Nie chodzi o nowe ciuszki… tylko o stare. I inne rzeczy, na przykład wózek czy wanienkę, z których wyrośnie za jakiś czas… - plączę się strasznie. – Nie wiem czy je zatrzymać czy…
Zmykam oczy… Powie pewnie: oddaj je, po co nam to. Lub coś w tym stylu.
Sherlock zaczyna się śmiać.
- No ja bym je zatrzymał – gładzi mnie po włosach. – Mogą nam się jeszcze przydać
Oddycham z ulgą i patrzę się w jego rozbawione oczy. A bałam się, że…
- Jeśli chciałaś wiedzieć czy chcę więcej dzieci, wystarczyło zapytać – mówi cicho i składa na moich ustach tak namiętny pocałunek, że prawie uginają się pode mną kolana. Dobrze, że mnie trzyma.
- No tak… - ledwo łapię oddech. – Tylko, że… znasz mnie… wiesz, że… jak się czegoś boję… to próbuje to obejść…
- Moje słodkie kochanie… - słyszę i już zaczynam rozpinać jego koszulę, lecz Sherlock mnie powstrzymuje. – Później, księżniczko. Teraz muszę pogadać z Lestradem i najlepiej żeby tu przyjechał…
Nie bez żalu odklejam się od niego. Nigdy nie kazałam mu wybierać między sobą a pracą i jak na razie nie mam zamiaru tego zmieniać. Nie byłabym wtedy sobą, poza tym kocham go takim, jakim jest.
- Wrócimy jeszcze do tej rozmowy – obiecuje z tajemniczym uśmiechem, podnosząc do ucha telefon. Ja zaczynam chichotać i opadam na łóżko.  
- Lestrade? – mówi do telefonu, nie odrywając ode mnie płonącego wzroku. – Muszę się z tobą zaraz widzieć, najlepiej, żebyś tu wpadł… Macie coś nowego w sprawie tych soczewek? Nie, nie obchodzi mnie, że jesteś w barze, pakuj się do taksówki i przyjeżdżaj na Baker Street!... To go weź ze sobą! – mówi głośno i rozłącza się. – Będą tu zaraz z Andersonem… Musi przyjechać z nim, bo niestety ten półgłówek jest trochę wstawiony i Lestrade musi go potem odstawić do domu…
Wzruszam ramionami.
- Trudno. Zrobię im herbatę, może otrzeźwieją.

Lestrade i Anderson wpadają po pół godzinie. Greg jest już prawie trzeźwy, ale jego kolegę jeszcze nieźle trzyma.
- No to o co chodzi? – pyta nasz przyjaciel-inspektor, pocierając rękami twarz i włosy. Oczy ma bardzo czerwone, widać, że jest zmęczony.
- Parę osób miało założone soczewki, widziałem po oczach. W tym własnie ten fizjoterapeuta, pilkarzyna-laluś, i paru innych. Trzeba tam jechać  i sprawdzic to. Mam nadzieję, że nie wypuściliście ich z kraju.
Cristiano Ronaldo mordercą? Nie wierzę.
- Jasne, że nie. Nie traktuj mnie jak dziecko!
Nagle słyszę płacz Alexa i chcę wstać.
- Zostań kochanie, ja pójdę. Ty jeśli chcesz zrób nam herbaty. Chodź do sypialni – mówi do Grega. – Tam skończymy rozmawiać.
Wychodzą z salonu. Widzę, że Anderson siedzi z głupim uśmiechem na fotelu i błądzi wzrokiem po ścianie. Kręcę głową i idę zrobić tą herbatę.
Po chwili słyszę, że ktoś wchodzi do kuchni. Po chwiejnym kroku poznaję, że to Anderson. Cholera, po cóż on za mną przylazł?
Odstawiam czajnik i nagle czuję jak podchodzi do mnie od tyłu. Jest zdecydowanie za blisko. Momentalnie drętwieję bez ruchu, a serce zdecydowanie za szybko zaczyna mi bić.
- Wiesz… zawsze zazdrościłem Sherlockowi, że ma taką dziewczynę… to znaczy żonę – mamrocze mi prawie do ucha, a ja nadal nie jestem w stanie się ruszyć. Jak on zaraz nie przestanie, to nie ręczę za siebie. A tym bardziej za Sherlocka. Bo zaraz zacznę wrzeszczeć.
Anderson jednak nie ma zamiaru przestać, wręcz przeciwnie, kładzie swoje ręce na moich biodrach i przesuwa je w górę. To okropne… niedobrze mi.
- Zostaw mnie! – próbuję przemówić mu do rozumu. – Jesteś pijany, nie wiesz co robisz…
On nic sobie z tego nie robi i przyciska usta do mojego ramienia, a ja jakoś tłumię dreszcz obrzydzenia. Od razu wyrywam mu się i chwytam najbliżej mnie stojącą rzecz, czyli niedawno umytą patelnię. W ułamku sekundy odwracam się i walę nią Andersona, raz, drugi, trzeci.
- Aua! – krzyczy i robi parę kroków do tyłu. Robię kolejny wymach patelnią, a on zasłania twarz rękami, w następnej chwili potykając się i lądując na plecach na dywanie w salonie.
- I lepiej trzymaj łapy przy sobie! – syczę wzburzona, czując jakby zaraz miała mi pójść para z uszu i machając ostrzegawczo patelnią.
- Jesteś wariatką! – jęczy Anderson, za co dostaje silnego kopniaka w goleń.
- Co tu się dzieje? – słyszę zdziwiony głos Grega i unoszę wzrok. W dwójkę… no dobra, w trójkę, bo z Alexem spoczywającym w ramionach ojca… stoją w drzwiach i gapią się zaskoczeni to na mnie, to na Andersona.
Przez chwilę ciężko dyszę i próbuje się uspokoić. Póki co chyba jestem w szoku. Co za… Aż mi zimno.
- Przylazł za mną do kuchni i zaczął mnie obmacywać! – wyjaśniam im w końcu trochę drżącym głosem.
Greg otwiera usta, będąc ewidentnie w szoku, a Sherlock mruży oczy, które już mu groźnie lśnią, zaciska zęby i napina policzki. Jest wściekły, i to bardzo.
- Lestrade, zabieraj go z mojego mieszkania, bo za chwilę włożę syna do łóżeczka i rozszarpię tego typa gołymi rękami – cedzi słowa przez zaciśnięte zęby.
Nasz przyjaciel z dziwną miną, jakby sam nie wierzył w to co widzi i słyszy, podchodzi szybko do Andersona i podnosi go za marynarkę. Nie patrzę już na nich, tylko idę do Sherlocka i drżącymi rękami odbieram od niego naszego synka.
- Pomogę ci jutro, ale jego – mój mąż wskazuje na Andersona, a ja znikam z Alexem w sypialni – ma tam nie być. Chyba, że chcesz, żeby zginął marnie….
Zamykam drzwi i już nie słyszę o czym rozmawiają, ale chyba zbierają się do wyjścia. Ja przez chwilę tulę do siebie małego, co mnie w miarę uspokaja. Nadal jednak czuję się dziwnie… przerażona, obrzydzona i skołowana.
Alex jakoś zasypia mi na rękach, więc kładę go do łóżeczka i w tej chwili wraca Sherlock.
- Poszli – rzuca krótko, dalej zdenerwowany.
Wciąż na napiętą skórę na twarzy i płonące gniewem oczy, ale kiedy do mnie podchodzi, jego ramiona obejmują mnie czule i z miłością. W końcu dosięga mnie spokój.
- Wszystko w porządku? – słyszę jego zaniepokojony głos.
- Tak… tylko wiesz, to nie było zbyt przyjemne…
- Moja biedna… - Przez chwilę wtula twarz w moje włosy. -  Chodź do salonu, napijesz się herbaty czy czegoś… - bierze moją dłoń i wychodzimy z sypialni.

Alex budzi mnie rano. Sherlock jeszcze śpi, więc cicho podchodzę do małego, by go nakarmić. Jestem w szoku jak rośnie. Ma już sześć miesięcy, sam już siedzi i jest przesłodki. W dodatku widać już, że jego czarne włoski będą się kręcić. Po prostu wariuję na tą myśl. Cały Sherlock i tyle.
Po wszystkim wracam do łóżka i przytulam się do Sherlocka. Niech śpi. Oboje wczoraj… a właściwie dzisiaj… zasneliśmy bardzo późno. To była po prostu gorąca noc…
Prawie ponownie zasypiam, kiedy słyszę cichy głos Sherlocka.
- Kochanie, muszę się zbierać, Lestrade na mnie czeka. Jedziesz ze mną?
- Przecież nie możemy ciągle podrzucać Alexa pani Hudson… - stwierdzam szeptem.
- Sama wczoraj mi powiedziała, że jakbyśmy dziś też potrzebowali go zostawić, to jest chętna – całuje mnie w czoło, a ja wzdycham.
- No dobrze, ale potem już przystopuję z tym asystowaniem.
- Nie ma problemu – obdarza mnie gorącym pocałunkiem i na chwilę odpływam.

Lestrade czeka na nas przed hotelem, lekko niezadowolony.
- Mam nadzieję, że nie mówiłeś im o soczewkach – mówi od razu mój mąż. - Lepiej wziąć ich z zaskoczenia, żeby mieli mniej czasu na przygotowanie się… A właściwie go nie mieli…
- Sherlock, jeszcze raz mnie pouczysz a koniec z naszą współpracą! – Greg prawie krzyczy.
- Przestań – Sherlock patrzy na niego rozbawiony. – Pomagam wam w rozwiązaniu dziewięćdziesięciu procent spraw. Wiecie już chociaż jakie to soczewki?
- Johnsona – trochę obrażony Letsrade prowadzi nas do środka.
W hallu mijamy grupkę piłkarzy. Już widzę śledzące mnie oczy i wiem, że jest wśród nich Benzema. Dośc już mam tego po incydencie z Andersonem, chwytam więc mojego ukochanego automatycznie za rękę i czuję jego mocny uścisk.
Pod oknem stoi Cristiano i skarży się dziewczynie do telefonu, że mu się koszulka zmniejszyła w praniu. To mi na chwilę poprawia humor.
- Greg! Greg!
Odwracam się. W naszą strone idzie Sally, mająca nader poważną minę, i dwóch innych policjantów, którzy prowadzą między sobą młodą pokojówkę. Dziewczyna się trzęsie i jest zapłakana, co chwilę ociera oczy za okularami.
- To ja – mówi i szlocha. – To ja go zabiłam, tego Ramireza. Przyszłam posprzątac jego pokój… a on… rzucił się na mnie i popchnał na łóżko. Jakoś mu się wyrwałam, a on zaczął mnie gonić… Na stoliku nocnym miał nóż… bałam się,a  on mnie gonił… nie wiedziałam co robić i… jak dorwał mnie w łazience… wbiłam w niego ten nóż… raz, drugi, trzeci… wpadł  do wanny, a ja uciekłam… Potem się zorientowałam, że wypadła mi z oka soczewka… Spanikowałam… Przepraszam, że dopiero teraz przychodzę…
Och, a więc to ona… Milczę i patrzę na nią ze współczuciem.
- To przyniosła – mówi Sally i pokazuje nam zakrwawiony nóż w torbie.
- Co… co mi grozi? – pyta dziewczyna rozstrzęsionym głosem.
- Cóż… - Donovan obejmuje ją ramieniem. - Jeśli mówisz prawdę to można to podciągnąc pod obronę konieczną. Tylko musisz mówi prawde, dobrze?
Pokojówka kiwa głową.
- Dobra, jedźmy na komisariat.
- To my chyba wracam do domu… - patrzę to na Grega, to na męża.
- Cóż… - Sherlock patrzy na mnie łobuzersko. – Może korzystamy, że mały jest z panią Hudson i wezmę cię na lunch?

Uśmiecham się, biorę go za rękę i idziemy do wyjścia.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Rozdział 41: Wróć do mnie

“Zatrzymaj się na czas
           Dobrze zastanów
           Zanim coś powiesz i
           Z siłą najcięższych dział 
          Tym jednym słowem 
          Cały nasz świat zetrzesz w pył

          I dzieli nas już najlitsza ze ścian!!

          I znów nie ufasz mi
         I nic nie jestem wart
         I nie wierzysz w żadne moje słowo
        Gdy odwracasz wzrok
        Nie chcesz widzieć mnie
        Ja tylko znów chcę cię mieć przy sobie
       Bracia & Edyta Bartosiewicz - Nad przepaścią

https://www.youtube.com/watch?v=7pLTNzPoiuY

Idę na cmentarz do Toma, pcham wózek Alexa i myślę. Może ten spacer pomoże mi pozbierać myśli, bo naprawdę nie wiem już co robić i jak do niego dotrzeć. Robię wszystko co mogę, naprawdę, i po prostu nie mam już siły. Poza tym tak strasznie się o niego martwię…
Sherlock jest kompletnie nieobecny i nieswój. Zauważyłam to już w szpitalu, a po powrocie do domu wpadłam już w przerażenie. On już całkiem zamknął się w sobie… Ja wiem, że cierpi, że stracił brata… Ale tak na dłuższą metę nie można… To jak wegetacja.
Próbowałam z nim rozmawiać, ale tylko mnie zbywał, udawał, że pracuje, albo po prostu milczał. Jego pocałunki nie były już gorące, tylko letnie i automatyczne. A Alexem to już w ogóle chyba stracił zainteresowanie. To znaczy brał go na ręce i tak dalej, ale wszystko to było jakby… wymuszone.
Przygryzam usta i zastanawiam się, co robić. Naprawdę chcę go z tego wyciągnąć, widzę, że on sam tego chce, ale przeszkadza nam w tym ten mur.  I żebym tylko wiedziała jak go przebić…  
Jestem już na cmentarzu, ale z zamyślenia wybija mnie lekkie zamieszanie przy grobie Toma. Stoją tam dwie osoby, Sherlock i, ku mojemu zdziwieniu, Jim Moriarty. Przystaję na chwilę, ale potem zdecydowanie ruszam w ich stronę. Muszę porozmawiać z Jimem, przekazać mu słowa Toma. Nie mam wyjścia, obiecałam przecież.
Nagle ponownie się zatrzymuję. Moriarty… on… rzuca się na mojego męża i zaczyna go całować… Ale…
Mrugam oczami w oszołomieniu i widzę, jak Sherlock od razu odpycha Jima. Mało brakuje a by się na niego rzucił, taki jest wściekły. Dłonie już zacisnął w pięści.
Widzę, że na mnie patrzą. Zaciskam dłonie na wózku, czując pękające serce, strach i żal.
- Co to się dzieje? – podnoszę głos, który jest nadzwyczajnie zimny. – Moriarty, już kompletnie ci odbiło, że napadasz mojego męża? I Sherlock, zostaw go, nie chcesz chyba się bić przed grobem Toma!
Sherlock jest bardzo wzburzony, a mnie ewidentnie wkurza, że poruszyła go napaść  Jima, a na moje prośby, próby rozmowy i pocałunki pozostawał nieczuły. Patrzę na niego przez chwilę pełnym bólu wzrokiem, a potem widzę, że Moriarty odwraca się i chce odejść. A jednak tchórz z niego…
- Poczekaj! – rzucam w jego kierunku. – Mam ci coś przekazać!
Zatrzymuje się i patrzy na mnie tymi czekoladowymi oczami, lekko już pustymi. Uzmysławiam sobie, że on też musi cierpieć  po stracie Toma, chociaż jest psychopatą. Jimem Moriartym.
- Przekazać? Co? – pyta ostro.
Podaję wózek z małym Sherlockowi i podchodzę do Jima. Mam gdzieś co sobie pomyśli, czy mi uwierzy czy nie. Powiem mu i zrobię to, co muszę, i idę stąd.
- Słowa Toma. Kazał ci powiedzieć, że jest szczęśliwy. I że masz się nie martwić – mówię trochę zimno.
Moriarty patrzy na mnie jakby nie wiedział, o co mi chodzi. Swoje oczy otwiera jeszcze szerzej, a na usta wpełza mu grymas wściekłości.
- O czym ty mówisz? Tom nie żyje.
- Wiem. A teraz informacja ode mnie – podchodzę do niego bliżej i staję centralnie przed nim, po czym unoszę rękę i wymierzam mu policzek. – Trzymaj się z daleka od mojej rodziny, do cholery!
Nie patrząc już więcej na niego odwracam się na pięcie. Odbieram wózek od Sherlocka i widzę jego zszokowaną minę, ale nie zatrzymuje się na dłużej przy nim ani nawet nie patrzę na niego uważniej. Po prostu wychodzę z cmentarza i idę do domu.

Na Baker Street przewijam oraz karmię Alexa, po czym kładę się z nim na łóżku w sypialni. Napięcie ostatnich tygodni daje w końcu o sobie znać i z oczu wypływają mi gorące łzy. Mam już serdecznie naprawdę dość tego wszystkiego. Przytulam do siebie małego, a jego czarne włoski łaskoczą mnie w mokre policzki.
Słyszę, że Sherlock właśnie wrócił i idzie na górę. Powinnam chyba wstać, ale nie mam siły ani ochoty. Chcę już tylko świętego spokoju.
Sherlock wchodzi do sypialni i widząc mnie w takim stanie, zatrzymuje się na chwilę w drzwiach. Chwilę się waha, a potem siada niepewnie obok mnie na łóżku.
Widzę, że mały już chyba zasnął. Na Sherlocka nie zwracam uwagi, tylko leżę bez ruchu, gapiąc się w ścianę.
- Nie płacz – mówi mój mąż smutno i głaszcze mnie po włosach, a ja zamykam oczy. Gdyby to było takie proste…
- Chciałabym – mówię cicho, zmęczonym głosem.
Sherlock wzdycha, ale nic nie mówi, tylko patrzy na mnie smutno. Nie wiem czemu, ale zaczyna mnie to irytować.
- Jeśli chodzi ci o ten pocałunek…
Boże, czy on naprawdę niczego nie rozumie? Z tego zdenerwowania siadam na łóżku, uważając, by nie obudzić synka.
- Przestań, nie chodzi mi o to, że ten psychol się na siebie rzucił! – przerywam mu, sycząc wściekle. – Nie widzisz, jak chłodno mnie teraz traktujesz? Wprawdzie całujesz, ale jak maszyna… I czy ty się w ogóle jeszcze cieszysz, że masz syna?
- Ale…
Kręcę głową zrezygnowana. To chyba na nic. Ale jak zaczęłam, muszę już skończyć.
- Ja wiem, że straciłeś brata… że cierpisz… Ja sama to przeżywałam. Ale, na miłość Boską, nie oddalaj się ode mnie. Nie wytrzymam tego! Robię, co mogę, by ci pomóc, naprawdę… a ty nie pozwalasz mi dotrzeć do siebie.
Patrzę na niego uparcie, ale on wciąż milczy. Chyba nie wie co mi odpowiedzieć. Kompletnie już zrezygnowana wstaję, kładę Alexa do jego łóżeczka i wychodzę do salonu. Widzę, że Sherlock idzie za mną.
- Anno… - mówi błagalnie.
Do oczu napływają mi nowe łzy, ale odwracam się i podchodzę do niego. Najpierw patrzę w te cudne oczy, a potem składam na jego ustach namiętny pocałunek. Niestety, ze strony Sherlocka znowu to wszystko jest automatyczne i może nie chłodne, ale całkowicie letnie. Od razu się od niego odrywam i podchodzę do okna, próbując nie patrzeć na tą  jego udręczoną minę.
Naprawdę serce mi krwawi, czuję, jakby była w nim jedna wielka dziura. Ale co ja mam robić? Jak z nim rozmawiać, jak mu pomóc? Przez to wszystko sama jestem bliska rozpaczy. 
- Myślę, że powinniście może z Alexem wyjechać do twoich rodziców na jakiś czas, skoro tak się tutaj męczysz…
Słyszę jego słowa, ale nie wierzę w nie. Palą jak ogień, tną jak nóż. Jak on może coś takiego proponować..? Co się z nim stało? No ale… skoro tak chce, to tak będzie.
- Tak uważasz? – cedzę zimno, ale w środku wszystko mnie boli. – Może to i dobry pomysł. Pójdę i zamówię bilety, potem nas z małym spakuję. Daj znać jak zatęsknisz.
Widzę, że pobladł na twarzy, a jego oczy są szeroko otwarte, jakby w strachu, ale nie jestem w stanie się nad tym zastanawiać. Mijam go i ruszam w stronę sypialni.
Szybko rezerwuję bilet na wieczorny lot, starając się o niczym nie myśleć, a potem cała w nerwach zaczynam się pakować. Ręce mi strasznie drżą. Nagle słyszę, że Sherlock wychodzi z mieszkania i rzucam wściekle trzymanym w rękach swetrem, a następnie zaczynam płakać. Nie rozumiem już kompletnie co się dzieje i dlaczego. To znaczy wiem. Tom nie żyje i Sherlock nie może sobie z tym poradzić, a co gorsza nie daje sobie pomóc.  
Przełykam ślinę Dobrze. Jeśli życzy sobie naszego wyjazdu to wyjedziemy… Proszę bardzo!

Pół godziny później zostawiam klucze u pani Hudson i z walizką w jednej ręce i Alexem w nosidełku w drugiej wsiadam do taksówki. Przez całą drogę moja twarz jest niczym maska, poza tym na pewno jestem cała blada. I nie wierzę, że lecę do Polski. Nie wierzę, że Sherlock stwierdził, że jak nam tak pasuje, to możemy wyjechać.  To tak strasznie boli…
Na lotnisku szukam odpowiedniej bramki i ustawiam się w kolejce do odprawy. Alex ciekawie rozgląda się dookoła, leżąc w swoim nosidełku, a ja się zastanawiam co teraz będzie. I jak ja przeżyje rozstanie. Przecież już tęsknię…
Nie, Anka, nie płacz! Nie wolno ci! Nie teraz, nie przy ludziach. U rodziców będziesz miała dość czasu.
Biorę głęboki oddech, zbieram wszystkie siły i jakoś się opanowuję. Chociaż chyba tak naprawdę rozpadam się na milion kawałków.
Zaraz chyba moja kolej, by podejść  do stanowiska. Zaciskam mocniej dłoń na walizce, nagle jednak ktoś stanowczo łapie mnie za rękę. Odwracam głowę i widzę białą jak papier twarz Sherlocka, z oczami pełnymi paniki i zaciśniętymi w dwie kreski ustami. Chcę coś powiedzieć, ale on już trzyma w jednej ręce nosidełko z naszym synem, drugą natomiast zaciska na mojej dłoni i prowadzi do wyjścia.
- Ale… Sherlock, zaczekaj…!
On jednak uparcie milczy i wsadza nas do jakiegoś czarnego mercedesa. Chcę się dowiedzieć gdzie jedziemy, ale w tym momencie Alex zaczyna płakać, próbuję więc go uspokoić. Sherlock w tej samej chwili odpala samochód i ruszamy.
Dość szybko orientuję się, że jedziemy w stronę Baker Street i czuję ulgę. Nie wiem co się stało, ale wracam do domu. Mały wciąż płacze i udaje mi się go uspokoić dopiero gdy już jesteśmy na miejscu.
Zatrzymujemy się, a Sherlock, podobnie jak na lotnisku, bierze mnie za rękę, Alexa zabiera z siedzenia i zaciąga nas po schodach na górę. Cały czas nic nie mówi, tylko ma strach w oczach, i sama zaczynam się bać. No bo… co to się do cholery dzieje?
Wchodzimy do sypialni, to znaczy ja zostaje przyprowadzona, a Alex przyniesiony. Sherlock odpina małego z nosidełka, przytula z czułością i całuje w główkę, a potem kładzie do łóżeczka. Och… czyżby w końcu jakiś powrót cieplejszych uczuć? Obym się nie myliła, Boże, błagam cię.
Nie wytrzymuję już dłużej i biorę głęboki oddech.
- Sherlock, albo mi wyjaśnisz natychmiast o co chodzi, albo…
Nie daje mi dokończyć tylko bierze mnie w ramiona i mocno przytula, zanurzając jednocześnie twarz w moich włosach.
- Przepraszam – wyszeptuje drżącym głosem. – Przepraszam. Przepraszam.
Chce mi się płakać z tego wszystkiego. Nie potrafię się powstrzymać i łzy wypływają mi na policzki.
- Nie wiem co by się stało gdybym nie zdążył. – Sherlock wciąż mówi cicho i z bólem, cały czas mnie obejmując i lekko się trzęsąc. – Chybabym umarł. Jesteście… jesteście moim życiem. A ja jestem strasznym idiotą i dupkiem. Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałem… wybacz mi.
- Już dobrze…- wtulam twarz w jego czarną koszulę, błogo uspokojona. – I nie wolno ci tak siebie nazywać. Poza tym ja też przesadziłam z tym pakowaniem walizki. Powinnam bardziej trzeźwo myśleć i próbować ci pomóc.
- Cały czas mi pomagasz. I dziękuję ci za to.
Zaczyna mnie powoli kołysać w ramionach i tak stoimy jakiś czas. Potem delikatnie się oswobadzam z jego objęć i patrzę mu w twarz. Oczy ma bardzo smutne, ale w końcu widzę w nich jakiś błysk uczucia.
- Biedny mój – stwierdzam smutno, głaszcząc go po policzku. – Pamiętaj, że masz mnie.
- Wiem. Jesteś najcudowniejsza na świecie – mówi z pasją i zaczyna mnie całować. Najpierw delikatnie i czule, a potem coraz bardziej namiętnie. Z tego nadmiaru szczęścia odpływam.

W końcu. W końcu do mnie wrócił. 

niedziela, 27 kwietnia 2014

Rozdział 40: Pokuta

(Cudeńko od Joasi :* )

https://www.youtube.com/watch?v=z8DURP5xQCA
                                      Murray Gold - Doomsday

Miałem coraz większe wyrzuty sumienia względem tego wszystkiego, co wydarzyło się w moim życiu. Każde istnienie w moim otoczeniu ginęło. Prawie każde. Nie straciłem tylko Johna, Mary, mojego starszego brata i jej. Anny. Mojej ostoi w czasie trudnych chwil. Mojego serca. Bo ewidentnie ta dziewczyna była moim sercem. Niestety, ostatnimi czasy nawet ona stawała się coraz bardziej odległa. Nie wiedziałem, jak temu zaradzić i z każdą sekundą, westchnieniem i działaniem, byłem coraz dalej od tej normalności. Normalności, którą ona w moim życiu stworzyła.
- O czym myślisz? - zapytała, gdy trzymałem w dłoni skrzypce, patrząc gdzieś w dal.
- O niczym szczególnym, Anno. Kolejna sprawa, którą trzeba rozwiązać. Nic innego nie zaprząta moich myśli.
- To dlaczego cały czas widzę twój nieobecny wzrok? - podeszła do mnie i przytuliła głowę do mojej piersi. Moja słodka... nie mogę. Nie potrafię być taki, jak kilka tygodni temu. Kiedy wszystko miało kolor i smak. - Kocham cię. Dlaczego mi to wszystko robisz?
- Co ci robię? Jestem sobą. Zawsze chciałaś żebym był sobą, a teraz masz o to pretensje.- dlaczego jesteś taki uparty? Przeproś ją... - mówiła Molly w mojej głowie. NIE. - Anno, ja teraz jadę do kostnicy. Muszę pogadać z Molly odnośnie Jima. Mówiła, że...
Urwałem w połowie zdania. Nie mogłem jakoś wykrztusić z siebie nic odnośnie mojego brata i tego chorego związku z Moriartym. Chciałem czasem, żeby to był sen, a ja mógłbym pracować w samotności tak, jak kiedyś. Kochałem Annę, ale nie mogłem dłużej patrzeć na to, jak usiłuje złapać ze mną kontakt. Dlaczego nie mogła mnie zostawić w spokoju?
Ponieważ jest twoją żoną i cię kocha. - tym razem w mojej głowie odezwała się Mary. - Tyle dla siebie poświęciliście, a ty chcesz żeby cię zostawiła? A może sam chcesz odejść? Oboje dobrze wiemy, że tego nie zrobisz. Musisz porozmawiać z Johnem. On ci pomoże. Zawsze pomagał twojemu zbolałemu sercu.
- Dobrze. Jedź. - mruknęła i wzięła moją twarz w dłonie. W jej bursztynowych oczach widziałem tyle bólu i desperacji, że mało brakowało do tego, bym przestał myśleć racjonalnie. Złożyłem na jej ustach gorący pocałunek, który dawał mi ukojenie, wziąłem płaszcz i wyszedłem.
Na zewnątrz zacinał mocny deszcz więc postawiłem kołnierz i szedłem tak, by moja głowa przestałą mnie palić. Zimne krople przynosiły mi wielką ulgę, ale nadal toczyła się batalia. Jaka? Nie chciałem narażać swoich bliskich na śmierć. Kontakt ze mną kończył się bardzo źle, co udowodniła mi najpierw Gab, a potem kula, którą miałem przyjąć ja. Gdybym wtedy przystanął, nikt nie miałby już problemów. Moja żona i syn byliby bezpieczni, Mycroft już nie myślałby o tym, jak mnie uchronić od wyjazdu na wschód, a Thomas... mój kochany młodszy braciszek, byłby szczęśliwy. Z nim. Moim wrogiem.
Nie wiem ile czasu tak szedłem, ale poczułem, że mój płaszcz jest już całkowicie przemoczony. Spojrzałem na swoje odbicie w szybie jakiegoś sklepu i stwierdziłem, że widzę człowieka, który przegrał życie. I to na samym starcie. Moja pasja doprowadziła moją rodzinę do rozpadu, bo to, co się teraz działo było jednym wielkim bagnem.
- John... - powiedziałem w słuchawkę telefonu bardzo zachrypnięty. - Chcę się z tobą zobaczyć. To bardzo ważne.
- Co jest, Sherlocku? - zapytał z nutą podniecenia, ale i zmartwienia w głosie. - Jakaś nowa sprawa?
- Nie. Jestem teraz niedaleko... właściwie to ledwo się orientuję gdzie jestem. Mam tego wszystkiego dość.
- Cholera. - zaklął. - Już jadę. Jakby co, będę cię szukać w tłumie.
Nie chciałem czekać na swojego przyjaciela. Wolałem iść. I tak padało więc nie było sensu stać w miejscu, jak kołek.
Po pól godzinie John znalazł mnie w jakimś zaułku, którego nie miałem ochoty rozpoznać. Popatrzył na mnie ze zmartwioną miną, a ja prychnąłem z wyższością. Uczucia to słabość. -  powiedziałem sobie w myślach i poszedłem za nim. Wsiadłem do samochodu i westchnąłem ciężko, by zrzucić z siebie choć odrobinę odpowiedzialności za to wszystko.
- Bardzo źle? - zapytał John, a ja nie odpowiedziałem. - Sherlocku, nie możesz od tak wszystkiego rzucić. - powiedział, jakby odgadując moje myśli. Stanowczo zbyt dobrze mnie znał. - Może i byłeś dupkiem, zapatrzonym w siebie i swoje osiągnięcia, ale teraz masz żonę i dziecko. I to bardzo udane dziecko.
- Co z tego? Nawet nie potrafiłem ochronić swojego brata przed...
- Bo tak miało być! Nawet Moriarty nie potrafił nic zrobić, a ty obwiniasz siebie za wszystkie nieszczęścia, jakie teraz spadły na twoją rodzinę. Na nas wszystkich.
- Moriarty... On jest teraz w podobnej sytuacji, chociaż już sobie jakoś radzi.
- Co masz na myśli? - spojrzał na mnie ostro, a ja opowiedziałem mu o filmie, jaki dostałem w ubiegłym miesiącu. O tym, jakie wrażenie to na mnie zrobiło i jak bardzo chciałem być na miejscu Elise i pociągnąć za spust. - To najwyższy czas żebyś ty też wrócił do normalności. Niezależnie od tego, jaka by ona nie była. Znam cię i wiem, że sobie radzisz z takimi rzeczami. Pamiętasz jeszcze Irene Adler?
- Pamiętam. - zaśmiałem się z własnej głupoty. Zagrała wtedy na moich uczuciach niczym maestro. Tylko wtedy była to zwykła chemia. Uczucia nie miały nic wspólnego z tą kobietą, choć miałem czasem myśl, by wziąć ją w ramiona, jak nastolatek i sprawdzić czy rzeczywiście tak bardzo uwielbia ból.
- Okropnie zagrała, a ty przeszedłeś nad tym do porządku dziennego, choć z trudem. Teraz jest podobnie... Tylko że tym razem, to nie ja jestem pocieszeniem, tylko twoja żona. Pamiętasz, jak udałeś swoją śmierć? - kiwnąłem twierdząco głową. - Wtedy miałem przy sobie Mary.
- Zrozumiałem, John. Tylko to będzie trwało bardzo długo.
- Wiem. - mruknął i poklepał mnie po ramieniu. - Zabiorę cię do domu, bo się przeziębisz. Jesteś przemoczony od stóp do głów, mój przyjacielu.
Posłałem mu blady uśmiech, a on odpalił silnik i ruszyliśmy na Baker Street. Wiedziałem, że dużo go kosztowało wyznanie tego wszystkiego, ale on czuł, że miałem podobnie. Nigdy nie mówiłem o takich rzeczach, bo nie było to w moim stylu, ale w końcu coś we mnie pękło. Musiałem komuś powiedzieć, a John był najlepszym słuchaczem, jakiego mógłbym sobie wymarzyć. Z nikim innym nie miałem takiego kontaktu, jak z nim. Mycroft nie zrozumiałby chociaż pokładałem wielkie nadzieje, że się zmieni przy inspektorze.
Dojechaliśmy, a ja czym prędzej pobiegłem na górę, by zobaczyć, co z moją piękną żoną i cudownym synem. Posłała mi zmartwione spojrzenie, a ja odpowiedziałem nieśmiałym uśmiechem. Mały uśmiechał się do mnie promiennie niczym małe słoneczko wśród tylu chmur. Mój kochany syn.
- Jesteś cały mokry. Czyżby Molly potraktowała cię formaliną?
- Nie byłem u niej. - powiedziałem na wydechu. - Chodziłem bez celu po mieście, a potem rozmawiałem z Johnem.
- To bardzo dobrze. - odetchnęła z ulgą. Podeszła do mnie, a ja wziąłem małego na ręce. - Musimy żyć dalej, kochanie. To wszystko minie.
- Wiem... - mruknąłem głosem wypranym z emocji i cmoknąłem małego w czoło. W odpowiedzi na to, głośno się roześmiał i złapał mnie za mokre włosy. Mój mały brzdąc... Miałem cichą nadzieję, że nigdy nie będzie taki, jak ja.
Oddałem Alexandra mojej ukochanej i poszedłem do pokoju po suche ubranie. Następnie udałem się do łazienki wziąć bardzo długi i gorący prysznic. Moje ciało było tak wychłodzone, że ciepła woda spowodowała skurcze mięśni.
W mojej głowie wciąż miałem wizję Gabriel z przebitym brzuchem i Thomasa z dziurą w głowie. Jak to wszystko jest możliwe? Oni powinni żyć. Pamiętam, jak poznałem swoją kuzynkę od strony matki. Miała takie śmieszne, sterczące warkoczyki i, jak się okazało, bardzo bystry umysł. Miałem z nią lepszy kontakt niż ze starszym bratem... Potem w naszym życiu pojawił się Tom. Po pewnym czasie dołączył do burzy mózgów i już wiedziałem, że on będzie drugą zaufaną osobą.
Wszystko wzięło w łeb. Nie miałem sposobu, by kontrolować to, co siedziało w mojej głowie, ale z drugiej strony nie chciałem tego. Dodawało mi to jakby dziwnego napędu do egzystencji.
Wyszedłem już przebrany gdy zauważyłem w salonie mojego drugiego brata. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i okręcał parasol wokół własnej osi, żeby zająć ręce. Zawsze tak robił gdy myślał. Moja żona bujała na rękach naszego synka i mierzyła Mycrofta wzrokiem.
- Nie wiem czy się zgodzi. - odpowiedziała w końcu przygryzając dolną wargę. - Już jesteś.
- Tak.
- Mam dla ciebie zadanie. Dość bliska osoba dla członka rodziny królewskiej zmarła. Poproszono mnie, bym zaangażował do tego najlepszych ludzi.
Popatrzyłem na niego krzywo i westchnąłem. Czy on nie ma dla mnie lepszych zajęć? To niedorzeczne. Przecież równie dobrze mogliby wpuścić tam Scotland Yard, a oni po pewnym czasie doszliby do tego. Co prawda zajęło by im to dużo więcej wysiłku niż mnie, ale sprawa byłaby rozwiązana.
- Wiesz, że nie mam czasu na takie bzdury. - mruknąłem chłodno, po czym siadłem przy laptopie, by poudawać, że coś piszę.
- Jeżeli nie pójdziesz, przyjdą tutaj i załatwią ci podróż w jedną stronę. Wciąż wisi na tobie wygnanie, braciszku.
Mówił, jak zwykle chłodno i z wystudiowanym opanowaniem, ale ja wiedziałem, że nie było mu łatwo mi grozić. Nie po tym, przez co przeszła nasza rodzina. Ja sam przez jego zdanie miałem mętlik w głowie, ale tylko chwilowy. Dotarło do mnie, że nie mogę rzucić pracy, bo od razu poleciałbym na wschód.
- Dlaczego ostatnio musisz nam o tym przypominać za każdym razem gdy tu jesteś? - zapytała Anna z bólem w głosie.
- Bo Sherlock chyba nie pojmuje, jak ważne jest, by został.
- Dobrze. - westchnąłem z obojętnością. - Jedźmy już.
Wstałem szybko i wziąłem przemoczony do suchej nitki płaszcz. Posłałem mojej ukochanej udawany uśmiech, po czym wyszedłem szybko, by nic nie tłumaczyć. Zbiegłem po schodach, piorunując spojrzeniem panią Hudson, po czym wyszedłem na ulicę. Już nie padało, co bardzo poprawiło mi nastrój. Lepiej jest mieć pogodę po swojej stronie, a dziś i tak przyjąłem na swoje barki za dużo deszczu.
- Od kiedy jest aż tak? - zapytał mnie gdy siedzieliśmy w firmowym samochodzie. Kierował jakiś świerzak, bo co chwilę hamował niczym rajdowiec.
- Od pewnego czasu.
- Jeżeli czegoś potrzebujesz...
- Wiem. - odparłem głosem wypranym z emocji i zapatrzyłem się w okno.
Więcej już nic nie powiedział, a ja byłem mu wdzięczny, że trzyma buzię na kłódkę. Nie chciałem roztrząsać tego momentu, zwłaszcza że byłem jego częścią. To wszystko przerosło mnie. Wielki Sherlock Holmes nie umiał poradzić sobie z tak błahą sprawą, jak śmierć brata, a wszystko wskazywało na to, że ten stan będzie trwać dość długo. Nigdy nie miałem takich problemów, ale też nigdy nie uśmiercono członka mojej rodziny.
Dojechaliśmy, a ja miałem dziwne przeczucie, że cała sytuacja ma podwójne dno, jakby coś kryło się za śmiercią tego biednego człowieka. Wielokrotnie nagradzany podróżnik ginie nagle zwyczajną śmiercią. Hm... To aż niepojęte, by był to krawężnik. Patrzyłem na zdjęcia w milczeniu sącząc zieloną herbatę i nagle to zauważyłem. Na ziemi leżała drobna spinka, którą widziałem tylko raz w życiu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, bo widziałem ją u tylko jednej osoby.
- Mycroft. - szepnąłem zafascynowany odkryciem. - Wiem, kto go zabił.
- Już? Po dwóch minutach siedzenia tutaj? Ja sam nie wiedziałem, jak się za to wziąć, a ty...
- Tutaj jest spinka do włosów, widzisz? - pokazałem mu element na fotografii, lecz on go nie poznał. Otworzyłem lekko usta ze zdziwienia. - Dostała ją od kogoś nam bliskiego... Będziemy musieli ją jednak złapać, braciszku. Jest niebezpieczeństwem samym w sobie, a mając takie zaplecze, jak teraz będzie ciężko.

Po szybkiej dedukcji nie wróciłem do domu. Nie mogłem wysiedzieć w jednym miejscu i znów błądziłem po mieście. Kroki zawiodły mnie nigdzie indziej, jak na cmentarz, na którym leżał mój ukochany młodszy brat. Nie mogłem wytrzymać tego wszystkiego i chyba nogi pociągnęły mnie tutaj.
Szedłem przez ulicę i zauważyłem eleganckie białe porsche, które widziałem wcześniej na pogrzebie. Moriarty. - pomyślałem, a moje ręce zacisnęły się z bezsilnej trwogi. Ten... nie miałem na niego słów, drań, bydlak, spowodował tyle zła w życiu moim i Anny, że chciałem go zabić. Nie przewidziałem tylko, że jego losy będą tak wplątane w moje istnienie. Nie chciałem go teraz spotkać, ale musiałem być przy tym grobie. Moje własne sumienie tego potrzebowało.
- Witaj, Moriarty. - mruknąłem nawet na niego nie patrząc. Wiedziałem, że jego rany jeszcze się nie wygoiły po moim ataku, ale nie żałowałem. Ba, chciałem to w tym momencie powtórzyć.
- Sherlocku. - odpowiedział zachrypnięty do granic możliwości i wtedy zaszczyciłem go swoim wzrokiem. Jego twarz miała na sobie filetowe plamy, a nos był owinięty opatrunkiem. Zapewne złamany. Z każdą chwilą przypominałem sobie poszczególne ciosy, a moje serce wypełniała zimna satysfakcja. Wiedziałem, że w końcu tego dokonam i oto widziałem efekty czynów. Po dłuższej chwili znów przemówił: - Masz rację... To moja wina, że nie żyje.
- Co masz na myśli? - zapytałem szczerze zdziwiony gdy to powiedział.
- Gdybym wziął się za zabicie ciebie, twój brat żyłby. Odmówiłem zleceniodawcy.
Otworzyłem usta nie wiedząc, co powiedzieć. Wiedziałem kiedy ludzie kłamią, a Jim wcale tego nie robił. Nie było mu to potrzebne do życia. Przeszył mnie niezrozumiały dreszcz i westchnąłem. Nie widziałem, że byłby zdolny do odpuszczenia. Zemsta była jego napędem do życia.
- Dlaczego?
- Czy to nie oczywiste? - warknął i podszedł do mnie mocno zdenerwowany. - Zrobiłem to dla niego. - wskazał ręką na pomnik, a mnie odjęło mowę. On go naprawdę kochał. Moje niedowierzanie wprowadziło mnie w zupełne przytłumienie myśli. - A teraz myślę, że mogłem go nie posłuchać.
- Nasze życie jest kwestią wyborów. - skwitowałem smutno i wziąłem go za ramię. Nie wiem dlaczego zrobiłem taki gest w jego stronę, ale szóstym zmysłem czułem, że tego potrzebował.
Jego oczy przypominały teraz dwa głazy, które za chwilę mają się wykruszyć pod wpływem otaczającej je czerwieni i ogromu bólu. Chyba też tak wyglądałem gdy Anna...
- Wybacz mi. - szepnął, po czym przybliżył do mnie swoje ciało. Była to tylko sekunda, ale on już wplatał swoje dłonie w moje loki i dotykał moich warg swoimi. Zadrżałem na całym ciele gdy wsunął w nie brutalnie język i próbował pocałować. Odepchnąłem go z całej siły będąc oszołomiony do granic możliwości, a jednocześnie wściekły.

I wtedy ujrzałem osobę, która wcale nie powinna tutaj być. Twarz wykrzywioną miała potwornym cierpieniem, zawodem, ale i żalem. Nie do mnie. Do niego.