Mała reklama, ale jest czego :D Genialny blog o Jimie autorstwa naszej cudownej Silver :
http://did-you-miss-jim.blogspot.com/
POLECAM :D
~ Mamba :)
środa, 30 kwietnia 2014
wtorek, 29 kwietnia 2014
Rozdział 42: Żel, nóż i patelnia
“To ja, Narcyz się nazywam
Przepraszam i dziękuję - ja tych słów nie używam
Jestem piękny i uroczy - popatrzcie w moje oczy
Jestem przecież najpiękniejszy, a na pewno najskromniejszy
To ja, Narcyz się nazywam
Powodzenia oraz proszę - ja tych słów nie używam
Jestem śliczny jak kwiatuszek, który wabi setki muszek
Niepotrzebne mi podboje, aby wszystkie były moje„
Przepraszam i dziękuję - ja tych słów nie używam
Jestem piękny i uroczy - popatrzcie w moje oczy
Jestem przecież najpiękniejszy, a na pewno najskromniejszy
To ja, Narcyz się nazywam
Powodzenia oraz proszę - ja tych słów nie używam
Jestem śliczny jak kwiatuszek, który wabi setki muszek
Niepotrzebne mi podboje, aby wszystkie były moje„
Łzy - Narcyz
Parę dni
później, pewnego pięknego letniego poranka zostaję obudzona delikatnymi pocałunkami
mojego męża. Od razu mam dreszcze. Nawet nie otwieram oczu, tylko przyciągam go
bliżej, obsypywana muśnięciami jego ust.
- Dzień dobry, kochanie – słyszę po chwili przy
uchu i w odpowiedzi całuję go namiętnie w szyję.
Tak się
cieszę, że wraca do siebie. I do mnie. W dodatku ostatnio cały czas pokazuje mi
jak bardzo mnie kocha.
- Dzień
dobry – mówię w końcu, rozpromieniona, podnosząc powieki i patrząc mu prosto w
oczy. Najchętniej bym z nich utonęła, takie są cudowne. Następnie obejmuję go
za szyję i całuję mocno w usta, jednocześnie przywierając do niego całym
ciałem. Po chwili czuję dłonie Sherlocka na moich pośladkach, podwijające w
górę moją koszulkę nocną. Z trudem tłumię jęk, a po całym ciele rozlewa mi się
gorąco.
Te
niecierpliwe ręce mojego męża są już na moich plecach, kiedy odzywa się jego
komórk
- Odbierz
– wyszeptuję mu do ucha, jednocześnie go w nie całując.
- Nie. Pieprzyć
ten telefon – słyszę i Sherlock schodzi ustami do mojego dekoltu. – Masz taką
delikatną skórę, kochanie…
Wzdycham,
gładząc go po czarnych lokach. Wszystko by było cudowne, gdyby nie uparty
dźwięk komórki, która jakoś nie chce przestać dzwonić.
- Na
miłość Boską! – syczy w końcu mój kochany, odrywa się ode mnie i sięga do
szafki. Obserwuję go, głęboko oddychając, prawie pozbawiona koszulki nocnej.
Ledwo zbieram myśli.
- Czego? –
Sherlock warczy w stronę słuchawki. – Nie, Lestrade, nie oglądałem telewizji…
Mam gdzieś jakieś rozgrywki piłkarskie, rozumiesz? – zamyka oczy i wzdycha, a
ja mam wrażenie, że zaraz nazwie Grega idiotą czy coś w tym stylu. – Kto został
zabity?
Cały czas
patrzy na mnie z wahaniem, jakby nie wiedział co ma zrobić. A ja wiem. Lestrade
dzwoni do niego ze sprawą. Mój mąż musi iść do pracy.
- Jedź –
mówię cicho, pogodzona z losem.
- Poczekaj
chwilę – Sherlock rzuca do telefonu, po czym zwraca się do mnie. – Och,
kochanie… Na pewno? Myślałem, że dziś posiedzimy razem…
- Przecież
widzę, że chcesz jechać. Znam ten twój wzrok - dotykam jego policzka. – Załatw
to, co masz załatwić jak najszybciej i wracaj do mnie – uśmiecham się. W
odpowiedzi zostaję obdarzona gorącym spojrzeniem pełnym miłości.
- Mam
najlepszą żonę na świecie… - Sherlock mówi mi do ucha, po czym ponownie podnosi
do ucha komórkę. - Jestem, Lestrade… Dobrze, bądź za pół godziny… Czy znam
hiszpański? Nie, ale… znam kogoś, kto zna.
Zdziwiona
się uśmiecham. Wiem, o kim mój mąż mówi, ale nie wiem do czego to prowadzi.
Poza tym Sherlock ma nadzwyczajnie rozbawioną minę.
- Nie martw
się, załatwię to. Cześć - kończy rozmowę i patrzy na mnie z błyskiem w oku. -
Kochanie, chyba jednak będziesz musiała pojechać ze mną. Jak już pewnie
słyszałaś, potrzebują kogoś orientującego się w hiszpańskim.
Najpierw
zaczynam się z tego wszystkiego śmiać, jednak szybko mi przechodzi.
- Ale
wiesz… żeby się nie zawiedli. Ja nie mówię biegle. Tyle tylko, co liznęłam tego
języka trochę w liceum i podczas lektoratu na studiach.
- Radzisz
sobie całkiem nieźle – Sherlock uśmiecha się przebiegle. – I nie mów, że nie
masz ochoty znowu pobawić się w moją asystentkę.
Muska
ustami mój policzek, a ja w zamyśleniu przygryzam dolną wargę. Jasne, że mam.
Tylko to już nie takie proste.
- No
dobrze, ale co z Alexem?
- Pogadam
zaraz z panią Hudson. A teraz chodź do łazienki, trzeba się zbierać.
Kiedy
wsiadamy do policyjnego samochodu Lestrade’a, jest on nieźle zdziwiony, widząc
mnie.
-
Potrzebowałeś kogoś, kto zna hiszpański… - rzuca niedbale Sherlock, jak gdyby
nigdy nic.
- Och… nie
wiedziałem, Anno, że znasz…
- Nie
mówię biegle, ale daję rady się dogadać – wyjaśniam. – Ale możesz nam
powiedzieć gdzie jedziemy i po co?
- Cóż…
chyba wiecie, że wczoraj był mecz? Półfiał Ligii Mistrzów?
- Nie –
stwierdza od razu Sherlock obojętnym i lekko pogardliwym tonem. – Mówiłem ci,
mam gdzieś rozgrywki piłkarskie…
- Ja wiem
– przerywam nagle mojemu mężowi. – Real Madryt z Chelsea Londyn. Chelsea
przegrało jeden do dwóch, gole strzelili Ronaldo i Benzema dla Realu, a Lampard
dla Chelsea…
Obaj patrzą
na mnie nieźle zdziwieni, jakbym stwierdziła, że widziłam ufoludka.
- No co… -
wzruszam ramionami, lekko poirytowana. – Mój tata jest kibicem piłkarskim, więc
co nieco się orientuję, a wczoraj wieczorem w Internecie rzucił mi się w oczy
wynik…
Greg macha
ręką.
- No to
już wiecie. Powiem więc tyle, że dziś nad ranem znaleźli w hotelu martwego
asystenta trenera Realu, Carlosa Ramireza. Dziesięć ciosów nożem…Leżał w
wannie, w kałuży krwi. Brak odcisków palców i narzędzia zbrodni. To znaczy…
wiemy, że to duży ząbkowany nóż, ale nigdzie go nie ma.
Przez
chwilę milczę, w szoku. No nieźle… To będzie afera w mediach.
- Od rana
trąbią o tym we wszystkich wiadomościach – słowa Lestrade’a potwierdzają moje
przypuszczenia. - Oczywiście główna teza to zemsta jakichś kiboli za przegrany
mecz.
Patrzę na
Sherlocka i czekam, co powie. On jednak milczy i myśli.
- No okej
– odzywam się więc. – Ale po co wam ja?
Greg
zaczyna się śmiać.
- Bo te
hiszpańskie amigos tak kaleczą angielski, że mnie aż uszy bolą. Nie wszyscy
wprawdzie, ale paru słuchać nie mogę. I, co gorsze, ledwo rozumiem to ich
dukanie. A muszę jakoś wszystkich przesłuchać.
Przełykam
ślinę i z nie wiem czeu zaczynam się denerwować.
- Mówiąc
wszystkich masz na myśli…
- Trenera,
sztab szkoleniowy, piłkarzy…
Aha, czyli
mam rozmawiać z Ikerem Casillasem, Xabim Alonso czy Sergio Ramosem, polegając
na moim szkolnym hiszpańskim? Super, aż się do tego palę. Jak nie wyjdzie z
tego katastrofa, to będzie cud.
- Lestrade
– wtrąca się w końcu Sherlock. – Pamiętaj, że nie chce tam żadnych mediów. Dość
już mam artykułów w telewizji lub w Internecie, czy głupich zdjęć…
-
Zrobiłem, co mogę, ale wiesz jak jest…
Mam złe
przeczucia co do prasy, i niestety potwierdzają się po przyjeździe. Wejście do
hotelu obsadzone jest przez dziennikarzy i fotografów. Na domiar złego, kiedy
wysiadamy, Sherlock się rozgląda, marszy brwi i robi wściekłą minę.
- Co jest?
– pytam cicho.
- Kitty
Riley – odpowiada ostro, wskazując głową w prawą stronę.
Widzę
rudowłosą, wyjątkowo upartą kobietę z dwoma warkoczykami i do razu przypominam
sobie swój pierwszy wieczór na Baker Street, kiedy to Sherlock, opowiadając o
Moriartym, wspominał o tej dziennikarce. Krew w żyłach już zaczyna mi buzować.
– Chodźmy od kuchni.
Za późno.
Parę osób, na czele z Kitty, orientuje się, że przyjechaliśmy, i biegnie w
naszą stronę. Sherlock bierze mnie za rękę i ciągnie w stronę tyłu hotelu, jednak
nic to nie daje.
Kitty jako
pierwsza nas dopada.
- No, no,
pan Holmes… - mówi z bezczelnym uśmiechem i podsuwa ku nam dyktafon. – Co tu
pan robi? Jakieś teorie co do mordercy?
Sherlock
uparcie ją ignoruje i prowadzi do tylnego wejścia. Greg idzie za nami i każe im
się rozejść, ale bez skutku.
- Może to
któryś z piłkarzy? Albo niezadowolony kibic? Poza tym nie skomentował pan
jeszcze sprawy Richarda Brooka – kontynuuje panna Riley, po czym rzuca mi
szybkie spojrzenie. – A to pańska żona? Pomaga panu? A jak synek?
Sherlock z
wściekłością zaciska usta, a mi się krew gotuje na wspomnienie o Alexie. Co za
bezczelna baba! Jak tak można?
Z furią zatrzymuję
się i prawie wyrywam jej dyktafon, podsuwając go sobie do ust.
- Fuck
off! – rzucam i oddaję sprzęt zszokowanej Kitty, a następnie sama zaczynam
ciągnąć mojego męża do drzwi. Gdybym mogła, dosłownie waliłabym piorunami.
- Uważaj,
żeby cię nie obsmarowała – ostrzega mnie cicho Sherlock, ale na ustach ma
uśmiech.
- A niech
spróbuje! Pieprzona Rita Skeeter! – syczę, rozjuszona.
Sherlock
zaczyna się śmiać.
- I co,
zamieni się w żuka i zamkniesz ją w słoiku?
- Żebyś
wiedział – chichoczę i na szczęście w tej chwili wchodzimy tylnym wejściem do
hotelu.
Przechodzimy
przez kuchnię i restaurację, po czym wchodzimy na hall. Sally Donovan czeka tam
na nas i prowadzi nas na drugie piętro, do jednego z pokoi. W łazience wita nas
martwy już młody facet leżący w wannie
krwi.
Przechodzi
mnie mimowolny zimy dreszcz, ale idę w ślady mojego męża i podchodzę bliżej. Cóż,
gościa nieźle ktoś pozakłuwał, ma dziury niczym ser szwajcarski.
- No więc
co myślisz? – pyta Greg.
- Cóż… Po
ustawieniu rzeczy w pokoju wnioskuję, że leworęczny. Lubi sport, ale to jasne,
skoro jest asystentem trenera. Poza tym…
-
Przepraszam piękną panią – słyszę, i wymija mnie Anderson z aparatem, przez
przypadek ocierając się o mnie. To znaczy… mam nadzieję, że przez przypadek…
Dyskretnie się odsuwam.
Sherlocka
wybija to wszystko na chwilę z rytmu. Przez sekundę zabija Andersona wzrokiem,
a potem kontynuuje.
- Dużo tu
krwi, więc pewnie dostał w główne naczynia krwionośne, czyli zabójca zna się pewnie
na robocie. Ktoś pewnie zapłacił za morderstwo na zlecenie… Albo…
- Albo to
ktoś ze sztabu szkoleniowego, typu masażysta, lekarz czy fizjoterapeuta. Ktoś
kto zna się na anatomii – kończę.
-
Dokładnie kochanie – Sherlock uśmiecha się do mnie i obejmuje mnie w pasie.
Dziwne, ale czuję, że to trochę na złość Andersonowi. – No, jest jeszcze
możliwość, ze dostał w afekcie. Ktoś mógł walić na oślep gdzie popadnie i po
prostu przez przypadek trafił w te żyły i tętnice.
- Coś
jeszcze?
- Tak.
Chyba nosił szkła kontaktowe – Sherlock kuca i pokazuje nam jedną soczewkę na
podłodze, której wcześniej nikt jej nie
zauważył.
- Nieźle –
Lestrade ubiera rękawiczkę i pakuje znalezisko do torby na dowody.
W końcu
rzechodzimy wszyscy do pokoju, a mój mąż się rozgląda.
- Często
umawiał się w dziewczynami i zmieniał je jak rękawiczki, lubił imprezować, popalał
marihuanę… - wskazuje na szafkę ze sprzętem do palenia.
- Och, a
więc Casanova się znalazł – mówi Anderson i głupio rechocze, gapiąc się przy
tym na mnie. Nie wiem co mu odwala. – No, no, no….
- W
przeciwieństwie do ciebie, Anderson. Odkąd Donovan dawno temu dała sobie z tobą
spokój, nie byłeś nawet na ani jednej randce. Chyba powinieneś zabrać się za
siebie – odparowuje Sherlock ostro, po czym bierze mnie za rękę i z Gregiem
wychodzimy z pokoju.
- Dobra,
pora pogadać ze wszystkimi – stwierdza Lestrade. - Zebraliśmy ich w Sali
Konferencyjnej, chodźcie.
No to
idziemy. Cały czas podśmiechuję się z głupiego zachowania Andersona i tekstu
Sherlocka, więc w dobrym humorze wchodzę do tej całej Sali Konferencyjnej.
Chyba nie do końca myślę o tym, po co tam idziemy i kiedy mój wzrok pada na
Ikera Casillasa rozmawiającego z Sergio Ramosem, trochę jestem w szoku. Widzę
że pod oknem stoi Xabi Alonso, a gdzieś na lewo czarne włosy błyszczą się do
żelu. To Cristiano Ronaldo, na ustach mający uśmiech pewnego siebie gogusia, spalony
na brąz i z różańcem na szyi.
Sherlock
też go zauważa. Rozszerza szeroko oczy i robi zdegustowaną minę.
- Na
miłość Boską… - mruczy do siebie, a ja zaczynam się śmiać.
- Wiem…
Ale nie mów mi, że nie wiesz kto to…
- Skąd mam
wiedzieć kimś jest jakiś nażelowany i wypacykowany opalony pajac? Wnioskuję
oczywiście, że to piłkarz, ale nie wiem jakim cudem gra, nie bojąc się, że
sobie złamie paznokieć.
- Przestań
– mówię cicho, rozbawiona, bo zaraz podchodzi do nas trener Realu, Carlo
Ancelotti. I kątem oka widzę, że Karim Benzema pożera mnie wzrokiem, ale udaję,
że tego nie zauważyłam. Od zawsze wiedziałam, że to podrywacz.
Zaczynamy
wszystkich przesłuchiwać. Na szczęście większość jakoś daje sobie rade po
angielsku, ale w paru przypadkach jestem potrzebna. Dzięki Bogi moje
umiejętności językowe okazują się wystarczające.
Nie
ukrywam, jest nawet zabawnie. Cristiano na przykład okazuje się w miarę miły i
sympatyczny, ale chyba tylko tyle. Najbardziej interesuje go własny wygląd, chociaż
w miarę dobrze mówi po angielsku, co mnie nie dziwi, zważywszy na jego grę w
Manchesterze.
- Nie wiem
co się działo po meczu – stwierdza, robiąc bezradną i trochę głupią minę. –
Miałem zamówiony masaż i depilację całego ciała. A potem fryzjera. I miałem telefon
od Iriny…
Na twarzy
Sherlocka maluje się jedno wielkie: What the hell? Kiedy Ronaldo wychodzi,
przenosi swoje wściekłe już spojrzenie na Lestrade’a.
- W coś ty
mnie wpakował? Mam wysłuchiwać zwierzeń jakiegoś piłkarzyny?
Greg go
ignoruje, ale sam jest lekko zmieszany.
-
Następny.
Wchodzi
Benzema i tym razem mi nie jest do śmiechu. Znowu widzę to taksujące mnie
spojrzenie.
- Mała, co
robisz potem? – słyszę po chwili.
Sherlock
jest już bliski wybuchnięcia. Lestrade tez to widzi, bo każe przywołać
następnego. Okazuje się, że to Sergio Ramos i rumieniec oblewa moje policzki.
Od zawsze mi się podobał… Wysoki na ponad metr osiemdziesiąt, z wesołym błyskiem w brązowych
oczach. Włosy, jasnobrązowe, poprzetykane gdzieniegdzie pasemkami ciemnoblond,
niedbale opadają mu na czoło, a markowa koszulka bez rękawów ukazuje umięśnione
ramiona pokryte tatuażami.
Opamiętanie
przychodzi równie szybko jak rumieńce. No bo co ja robię? Zachowuję się jak
jakaś nastolatka. Przecież koło mnie siedzi ukochany mężczyzna mojego życia, w
domu czeka synek, a ja wzdycham do jakiegoś piłkarza!
Szybko
dochodzę do siebie i pomagam Gregowi, tłumacząc odpowiedzi Sergio. Okazuje się,
że większość piłkarzy zrobiła sobie w jego pokoju imprezę pomeczową. I
wystarczy jeden rzut oka na Sherlocka i już wiem, po co żyję na tym świecie.
- No i co?
– dopytuje się Lestarde w pustej już sali. – Jakiś pomysł?
- Nie ma
śladów włamania do pokoju, a wiesz co to znaczy…
- Tak. Ramirez
znał mordercę, sam go wpuścił. Więc o jakichś głupotach w stylu zemsty
wściekłych kibiców po przegranym meczu można zapomnieć.
-
Dokładnie. Piłkarzy też sobie odpuście, tak byli pochłonięci balowaniem, że nie
mieli czasu ani okazji kogokolwiek zabić. I nic nie słyszeli. Albo byli tak
zajęci sobą… - dodaje z drwiną.
- No to
zostaje reszta…
- Lekarz
spędził noc poza hotelem, ma romans na boku. Wrócił dziś rano. Fizjoterapeuta
kłamie, poobserwujcie go dyskretnie. A masażysta… to za wielki tchórz. My
idziemy – Sherlock wstaje, a ja za nim. – Sprawdźcie ślady w łazience, no i tą
soczewkę.
- Nie
musisz mnie instruować – syczy trochę obrażony Greg.
Alex
właśnie zasnął, a ja wpatruje się w jego słodką buzię i się zastanawiam.
Chciałabym o coś zapytać Sherlocka, ale boję się to zrobić wprost. Po prostu
jego odpowiedź na moje pytanie może bardzo zmodyfikować moje plany na życie i…
że tak powiem odczuwam wielką potrzebę, by ją poznać. Cóż, muszę jakoś go
podejść.
Mój mąż
wchodzi właśnie do sypialni, bardzo czymś zaaferowany. Przeciąga palcami po włosach,
co jak zwykle na mnie strasznie działa, a potem podchodzi do komody, na której leży
jego komórka.
- Muszę
zadzwonić do Lestrade’a. Dwie godziny temu napisał mi, że Ramirez nie nosił
soczewek. Musiały należeć do mordercy, mam nadzieję, że to sprawdzają właśnie!
Ach, ten
Sherlock… To oczywiste, że spokojny wieczór w jego wykonaniu to święto. Ale
jestem przyzwyczajona, nie mam wyboru.
- Dobrze,
kochanie… ale czy możemy o czymś najpierw pogadać?
- Jasne
księżniczko! – rezygnuje z zamiaru podniesienia telefonu i podchodzi do mnie,
czule obejmując. Uśmiecha się do mnie łobuzersko, patrząc mi w oczy, a potem
całuje
Wzdycham
cicho w jego ramionach. Poza wyłożyć karty na stół, im szybciej tym lepiej.
- Alex
szybko wyrasta z ubrań… - zaczynam jakby od niechcenia.
- Wiem o
tym dobrze. Ale nie rozumiem w czym problem. Zawsze można kupić mu nowe.
Jezu,
Anno, czy ty naprawdę boisz się poruszyć ten temat? Musisz tak kluczyć?
- Nie
chodzi o nowe ciuszki… tylko o stare. I inne rzeczy, na przykład wózek czy
wanienkę, z których wyrośnie za jakiś czas… - plączę się strasznie. – Nie wiem
czy je zatrzymać czy…
Zmykam oczy…
Powie pewnie: oddaj je, po co nam to. Lub coś w tym stylu.
Sherlock zaczyna
się śmiać.
- No ja
bym je zatrzymał – gładzi mnie po włosach. – Mogą nam się jeszcze przydać
Oddycham z
ulgą i patrzę się w jego rozbawione oczy. A bałam się, że…
- Jeśli
chciałaś wiedzieć czy chcę więcej dzieci, wystarczyło zapytać – mówi cicho i
składa na moich ustach tak namiętny pocałunek, że prawie uginają się pode mną
kolana. Dobrze, że mnie trzyma.
- No tak…
- ledwo łapię oddech. – Tylko, że… znasz mnie… wiesz, że… jak się czegoś boję…
to próbuje to obejść…
- Moje
słodkie kochanie… - słyszę i już zaczynam rozpinać jego koszulę, lecz Sherlock
mnie powstrzymuje. – Później, księżniczko. Teraz muszę pogadać z Lestradem i najlepiej
żeby tu przyjechał…
Nie bez
żalu odklejam się od niego. Nigdy nie kazałam mu wybierać między sobą a pracą i
jak na razie nie mam zamiaru tego zmieniać. Nie byłabym wtedy sobą, poza tym
kocham go takim, jakim jest.
- Wrócimy
jeszcze do tej rozmowy – obiecuje z tajemniczym uśmiechem, podnosząc do ucha
telefon. Ja zaczynam chichotać i opadam na łóżko.
-
Lestrade? – mówi do telefonu, nie odrywając ode mnie płonącego wzroku. – Muszę
się z tobą zaraz widzieć, najlepiej, żebyś tu wpadł… Macie coś nowego w sprawie
tych soczewek? Nie, nie obchodzi mnie, że jesteś w barze, pakuj się do taksówki
i przyjeżdżaj na Baker Street!... To go weź ze sobą! – mówi głośno i rozłącza
się. – Będą tu zaraz z Andersonem… Musi przyjechać z nim, bo niestety ten
półgłówek jest trochę wstawiony i Lestrade musi go potem odstawić do domu…
Wzruszam
ramionami.
- Trudno.
Zrobię im herbatę, może otrzeźwieją.
Lestrade i
Anderson wpadają po pół godzinie. Greg jest już prawie trzeźwy, ale jego kolegę
jeszcze nieźle trzyma.
- No to o
co chodzi? – pyta nasz przyjaciel-inspektor, pocierając rękami twarz i włosy.
Oczy ma bardzo czerwone, widać, że jest zmęczony.
- Parę
osób miało założone soczewki, widziałem po oczach. W tym własnie ten
fizjoterapeuta, pilkarzyna-laluś, i paru innych. Trzeba tam jechać i sprawdzic to. Mam nadzieję, że nie
wypuściliście ich z kraju.
Cristiano
Ronaldo mordercą? Nie wierzę.
- Jasne,
że nie. Nie traktuj mnie jak dziecko!
Nagle
słyszę płacz Alexa i chcę wstać.
- Zostań
kochanie, ja pójdę. Ty jeśli chcesz zrób nam herbaty. Chodź do sypialni – mówi
do Grega. – Tam skończymy rozmawiać.
Wychodzą z
salonu. Widzę, że Anderson siedzi z głupim uśmiechem na fotelu i błądzi
wzrokiem po ścianie. Kręcę głową i idę zrobić tą herbatę.
Po chwili
słyszę, że ktoś wchodzi do kuchni. Po chwiejnym kroku poznaję, że to Anderson. Cholera,
po cóż on za mną przylazł?
Odstawiam
czajnik i nagle czuję jak podchodzi do mnie od tyłu. Jest zdecydowanie za
blisko. Momentalnie drętwieję bez ruchu, a serce zdecydowanie za szybko zaczyna
mi bić.
- Wiesz…
zawsze zazdrościłem Sherlockowi, że ma taką dziewczynę… to znaczy żonę –
mamrocze mi prawie do ucha, a ja nadal nie jestem w stanie się ruszyć. Jak on
zaraz nie przestanie, to nie ręczę za siebie. A tym bardziej za Sherlocka. Bo
zaraz zacznę wrzeszczeć.
Anderson
jednak nie ma zamiaru przestać, wręcz przeciwnie, kładzie swoje ręce na moich biodrach
i przesuwa je w górę. To okropne… niedobrze mi.
- Zostaw
mnie! – próbuję przemówić mu do rozumu. – Jesteś pijany, nie wiesz co robisz…
On nic
sobie z tego nie robi i przyciska usta do mojego ramienia, a ja jakoś tłumię
dreszcz obrzydzenia. Od razu wyrywam mu się i chwytam najbliżej mnie stojącą
rzecz, czyli niedawno umytą patelnię. W ułamku sekundy odwracam się i walę nią
Andersona, raz, drugi, trzeci.
- Aua! –
krzyczy i robi parę kroków do tyłu. Robię kolejny wymach patelnią, a on
zasłania twarz rękami, w następnej chwili potykając się i lądując na plecach na
dywanie w salonie.
- I lepiej
trzymaj łapy przy sobie! – syczę wzburzona, czując jakby zaraz miała mi pójść
para z uszu i machając ostrzegawczo patelnią.
- Jesteś
wariatką! – jęczy Anderson, za co dostaje silnego kopniaka w goleń.
- Co tu
się dzieje? – słyszę zdziwiony głos Grega i unoszę wzrok. W dwójkę… no dobra, w
trójkę, bo z Alexem spoczywającym w ramionach ojca… stoją w drzwiach i gapią
się zaskoczeni to na mnie, to na Andersona.
Przez
chwilę ciężko dyszę i próbuje się uspokoić. Póki co chyba jestem w szoku. Co
za… Aż mi zimno.
- Przylazł
za mną do kuchni i zaczął mnie obmacywać! – wyjaśniam im w końcu trochę drżącym
głosem.
Greg
otwiera usta, będąc ewidentnie w szoku, a Sherlock mruży oczy, które już mu
groźnie lśnią, zaciska zęby i napina policzki. Jest wściekły, i to bardzo.
-
Lestrade, zabieraj go z mojego mieszkania, bo za chwilę włożę syna do łóżeczka
i rozszarpię tego typa gołymi rękami – cedzi słowa przez zaciśnięte zęby.
Nasz
przyjaciel z dziwną miną, jakby sam nie wierzył w to co widzi i słyszy, podchodzi
szybko do Andersona i podnosi go za marynarkę. Nie patrzę już na nich, tylko idę
do Sherlocka i drżącymi rękami odbieram od niego naszego synka.
- Pomogę
ci jutro, ale jego – mój mąż wskazuje na Andersona, a ja znikam z Alexem w
sypialni – ma tam nie być. Chyba, że chcesz, żeby zginął marnie….
Zamykam
drzwi i już nie słyszę o czym rozmawiają, ale chyba zbierają się do wyjścia. Ja
przez chwilę tulę do siebie małego, co mnie w miarę uspokaja. Nadal jednak
czuję się dziwnie… przerażona, obrzydzona i skołowana.
Alex jakoś
zasypia mi na rękach, więc kładę go do łóżeczka i w tej chwili wraca Sherlock.
- Poszli –
rzuca krótko, dalej zdenerwowany.
Wciąż na
napiętą skórę na twarzy i płonące gniewem oczy, ale kiedy do mnie podchodzi,
jego ramiona obejmują mnie czule i z miłością. W końcu dosięga mnie spokój.
- Wszystko
w porządku? – słyszę jego zaniepokojony głos.
- Tak…
tylko wiesz, to nie było zbyt przyjemne…
- Moja
biedna… - Przez chwilę wtula twarz w moje włosy. - Chodź do salonu, napijesz się herbaty czy
czegoś… - bierze moją dłoń i wychodzimy z sypialni.
Alex budzi
mnie rano. Sherlock jeszcze śpi, więc cicho podchodzę do małego, by go
nakarmić. Jestem w szoku jak rośnie. Ma już sześć miesięcy, sam już siedzi i
jest przesłodki. W dodatku widać już, że jego czarne włoski będą się kręcić. Po
prostu wariuję na tą myśl. Cały Sherlock i tyle.
Po
wszystkim wracam do łóżka i przytulam się do Sherlocka. Niech śpi. Oboje
wczoraj… a właściwie dzisiaj… zasneliśmy bardzo późno. To była po prostu gorąca
noc…
Prawie
ponownie zasypiam, kiedy słyszę cichy głos Sherlocka.
-
Kochanie, muszę się zbierać, Lestrade na mnie czeka. Jedziesz ze mną?
- Przecież
nie możemy ciągle podrzucać Alexa pani Hudson… - stwierdzam szeptem.
- Sama
wczoraj mi powiedziała, że jakbyśmy dziś też potrzebowali go zostawić, to jest
chętna – całuje mnie w czoło, a ja wzdycham.
- No dobrze,
ale potem już przystopuję z tym asystowaniem.
- Nie ma
problemu – obdarza mnie gorącym pocałunkiem i na chwilę odpływam.
Lestrade
czeka na nas przed hotelem, lekko niezadowolony.
- Mam
nadzieję, że nie mówiłeś im o soczewkach – mówi od razu mój mąż. - Lepiej wziąć
ich z zaskoczenia, żeby mieli mniej czasu na przygotowanie się… A właściwie go
nie mieli…
-
Sherlock, jeszcze raz mnie pouczysz a koniec z naszą współpracą! – Greg prawie
krzyczy.
- Przestań
– Sherlock patrzy na niego rozbawiony. – Pomagam wam w rozwiązaniu
dziewięćdziesięciu procent spraw. Wiecie już chociaż jakie to soczewki?
- Johnsona
– trochę obrażony Letsrade prowadzi nas do środka.
W hallu
mijamy grupkę piłkarzy. Już widzę śledzące mnie oczy i wiem, że jest wśród nich
Benzema. Dośc już mam tego po incydencie z Andersonem, chwytam więc mojego ukochanego
automatycznie za rękę i czuję jego mocny uścisk.
Pod oknem
stoi Cristiano i skarży się dziewczynie do telefonu, że mu się koszulka
zmniejszyła w praniu. To mi na chwilę poprawia humor.
- Greg!
Greg!
Odwracam
się. W naszą strone idzie Sally, mająca nader poważną minę, i dwóch innych
policjantów, którzy prowadzą między sobą młodą pokojówkę. Dziewczyna się trzęsie
i jest zapłakana, co chwilę ociera oczy za okularami.
- To ja –
mówi i szlocha. – To ja go zabiłam, tego Ramireza. Przyszłam posprzątac jego
pokój… a on… rzucił się na mnie i popchnał na łóżko. Jakoś mu się wyrwałam, a
on zaczął mnie gonić… Na stoliku nocnym miał nóż… bałam się,a on mnie gonił… nie wiedziałam co robić i… jak
dorwał mnie w łazience… wbiłam w niego ten nóż… raz, drugi, trzeci… wpadł do wanny, a ja uciekłam… Potem się
zorientowałam, że wypadła mi z oka soczewka… Spanikowałam… Przepraszam, że
dopiero teraz przychodzę…
Och, a
więc to ona… Milczę i patrzę na nią ze współczuciem.
- To
przyniosła – mówi Sally i pokazuje nam zakrwawiony nóż w torbie.
- Co… co
mi grozi? – pyta dziewczyna rozstrzęsionym głosem.
- Cóż… -
Donovan obejmuje ją ramieniem. - Jeśli mówisz prawdę to można to podciągnąc pod
obronę konieczną. Tylko musisz mówi prawde, dobrze?
Pokojówka
kiwa głową.
- Dobra,
jedźmy na komisariat.
- To my
chyba wracam do domu… - patrzę to na Grega, to na męża.
- Cóż… -
Sherlock patrzy na mnie łobuzersko. – Może korzystamy, że mały jest z panią
Hudson i wezmę cię na lunch?
Uśmiecham
się, biorę go za rękę i idziemy do wyjścia.
poniedziałek, 28 kwietnia 2014
Rozdział 41: Wróć do mnie
“Zatrzymaj się na czas
Dobrze zastanów
Zanim coś powiesz i
Z siłą najcięższych dział
Tym jednym słowem
Cały nasz świat zetrzesz w pył
I dzieli nas już najlitsza ze ścian!!
I znów nie ufasz mi
I nic nie jestem wart
I nie wierzysz w żadne moje słowo
Gdy odwracasz wzrok
Nie chcesz widzieć mnie
Ja tylko znów chcę cię mieć przy sobie”
Dobrze zastanów
Zanim coś powiesz i
Z siłą najcięższych dział
Tym jednym słowem
Cały nasz świat zetrzesz w pył
I dzieli nas już najlitsza ze ścian!!
I znów nie ufasz mi
I nic nie jestem wart
I nie wierzysz w żadne moje słowo
Gdy odwracasz wzrok
Nie chcesz widzieć mnie
Ja tylko znów chcę cię mieć przy sobie”
Bracia & Edyta Bartosiewicz - Nad przepaścią
Idę na
cmentarz do Toma, pcham wózek Alexa i myślę. Może ten spacer pomoże mi
pozbierać myśli, bo naprawdę nie wiem już co robić i jak do niego dotrzeć.
Robię wszystko co mogę, naprawdę, i po prostu nie mam już siły. Poza tym tak
strasznie się o niego martwię…
Sherlock jest
kompletnie nieobecny i nieswój. Zauważyłam to już w szpitalu, a po powrocie do
domu wpadłam już w przerażenie. On już całkiem zamknął się w sobie… Ja wiem, że
cierpi, że stracił brata… Ale tak na dłuższą metę nie można… To jak wegetacja.
Próbowałam
z nim rozmawiać, ale tylko mnie zbywał, udawał, że pracuje, albo po prostu
milczał. Jego pocałunki nie były już gorące, tylko letnie i automatyczne. A
Alexem to już w ogóle chyba stracił zainteresowanie. To znaczy brał go na ręce i tak dalej, ale wszystko to było jakby… wymuszone.
Przygryzam
usta i zastanawiam się, co robić. Naprawdę chcę go z tego wyciągnąć, widzę, że
on sam tego chce, ale przeszkadza nam w tym ten mur. I żebym tylko wiedziała jak go przebić…
Jestem już
na cmentarzu, ale z zamyślenia wybija mnie lekkie zamieszanie przy grobie Toma.
Stoją tam dwie osoby, Sherlock i, ku mojemu zdziwieniu, Jim Moriarty. Przystaję
na chwilę, ale potem zdecydowanie ruszam w ich stronę. Muszę porozmawiać z
Jimem, przekazać mu słowa Toma. Nie mam wyjścia, obiecałam przecież.
Nagle
ponownie się zatrzymuję. Moriarty… on… rzuca się na mojego męża i zaczyna go
całować… Ale…
Mrugam
oczami w oszołomieniu i widzę, jak Sherlock od razu odpycha Jima. Mało brakuje
a by się na niego rzucił, taki jest wściekły. Dłonie już zacisnął w pięści.
Widzę, że
na mnie patrzą. Zaciskam dłonie na wózku, czując pękające serce, strach i żal.
- Co to
się dzieje? – podnoszę głos, który jest nadzwyczajnie zimny. – Moriarty, już kompletnie
ci odbiło, że napadasz mojego męża? I Sherlock, zostaw go, nie chcesz chyba się
bić przed grobem Toma!
Sherlock
jest bardzo wzburzony, a mnie ewidentnie wkurza, że poruszyła go napaść Jima, a na moje prośby, próby rozmowy i
pocałunki pozostawał nieczuły. Patrzę na niego przez chwilę pełnym bólu
wzrokiem, a potem widzę, że Moriarty odwraca się i chce odejść. A jednak tchórz
z niego…
-
Poczekaj! – rzucam w jego kierunku. – Mam ci coś przekazać!
Zatrzymuje
się i patrzy na mnie tymi czekoladowymi oczami, lekko już pustymi. Uzmysławiam
sobie, że on też musi cierpieć po
stracie Toma, chociaż jest psychopatą. Jimem Moriartym.
-
Przekazać? Co? – pyta ostro.
Podaję
wózek z małym Sherlockowi i podchodzę do Jima. Mam gdzieś co sobie pomyśli, czy
mi uwierzy czy nie. Powiem mu i zrobię to, co muszę, i idę stąd.
- Słowa
Toma. Kazał ci powiedzieć, że jest szczęśliwy. I że masz się nie martwić –
mówię trochę zimno.
Moriarty
patrzy na mnie jakby nie wiedział, o co mi chodzi. Swoje oczy otwiera jeszcze
szerzej, a na usta wpełza mu grymas wściekłości.
- O czym
ty mówisz? Tom nie żyje.
- Wiem. A
teraz informacja ode mnie – podchodzę do niego bliżej i staję centralnie przed
nim, po czym unoszę rękę i wymierzam mu policzek. – Trzymaj się z daleka od
mojej rodziny, do cholery!
Nie
patrząc już więcej na niego odwracam się na pięcie. Odbieram wózek od Sherlocka
i widzę jego zszokowaną minę, ale nie zatrzymuje się na dłużej przy nim ani
nawet nie patrzę na niego uważniej. Po prostu wychodzę z cmentarza i idę do
domu.
Na Baker
Street przewijam oraz karmię Alexa, po czym kładę się z nim na łóżku w sypialni.
Napięcie ostatnich tygodni daje w końcu o sobie znać i z oczu wypływają mi gorące
łzy. Mam już serdecznie naprawdę dość tego wszystkiego. Przytulam do siebie
małego, a jego czarne włoski łaskoczą mnie w mokre policzki.
Słyszę, że
Sherlock właśnie wrócił i idzie na górę. Powinnam chyba wstać, ale nie mam siły
ani ochoty. Chcę już tylko świętego spokoju.
Sherlock
wchodzi do sypialni i widząc mnie w takim stanie, zatrzymuje się na chwilę w
drzwiach. Chwilę się waha, a potem siada niepewnie obok mnie na łóżku.
Widzę, że
mały już chyba zasnął. Na Sherlocka nie zwracam uwagi, tylko leżę bez ruchu, gapiąc
się w ścianę.
- Nie płacz –
mówi mój mąż smutno i głaszcze mnie po włosach, a ja zamykam oczy. Gdyby to
było takie proste…
- Chciałabym –
mówię cicho, zmęczonym głosem.
Sherlock wzdycha,
ale nic nie mówi, tylko patrzy na mnie smutno. Nie wiem czemu, ale zaczyna mnie
to irytować.
- Jeśli chodzi ci
o ten pocałunek…
Boże, czy
on naprawdę niczego nie rozumie? Z tego zdenerwowania siadam na łóżku,
uważając, by nie obudzić synka.
- Przestań,
nie chodzi mi o to, że ten psychol się na siebie rzucił! – przerywam mu, sycząc
wściekle. – Nie widzisz, jak chłodno mnie teraz traktujesz? Wprawdzie całujesz,
ale jak maszyna… I czy ty się w ogóle jeszcze cieszysz, że masz syna?
- Ale…
Kręcę
głową zrezygnowana. To chyba na nic. Ale jak zaczęłam, muszę już skończyć.
- Ja wiem,
że straciłeś brata… że cierpisz… Ja sama to przeżywałam. Ale, na miłość Boską,
nie oddalaj się ode mnie. Nie wytrzymam tego! Robię, co mogę, by ci pomóc,
naprawdę… a ty nie pozwalasz mi dotrzeć do siebie.
Patrzę na
niego uparcie, ale on wciąż milczy. Chyba nie wie co mi odpowiedzieć.
Kompletnie już zrezygnowana wstaję, kładę Alexa do jego łóżeczka i wychodzę do
salonu. Widzę, że Sherlock idzie za mną.
- Anno… -
mówi błagalnie.
Do oczu
napływają mi nowe łzy, ale odwracam się i podchodzę do niego. Najpierw patrzę w
te cudne oczy, a potem składam na jego ustach namiętny pocałunek. Niestety, ze
strony Sherlocka znowu to wszystko jest automatyczne i może nie chłodne, ale
całkowicie letnie. Od razu się od niego odrywam i podchodzę do okna, próbując
nie patrzeć na tą jego udręczoną minę.
Naprawdę
serce mi krwawi, czuję, jakby była w nim jedna wielka dziura. Ale co ja mam
robić? Jak z nim rozmawiać, jak mu pomóc? Przez to wszystko sama jestem bliska
rozpaczy.
- Myślę,
że powinniście może z Alexem wyjechać do twoich rodziców na jakiś czas, skoro
tak się tutaj męczysz…
Słyszę
jego słowa, ale nie wierzę w nie. Palą jak ogień, tną jak nóż. Jak on może coś
takiego proponować..? Co się z nim stało? No ale… skoro tak chce, to tak
będzie.
- Tak
uważasz? – cedzę zimno, ale w środku wszystko mnie boli. – Może to i dobry
pomysł. Pójdę i zamówię bilety, potem nas z małym spakuję. Daj znać jak
zatęsknisz.
Widzę, że
pobladł na twarzy, a jego oczy są szeroko otwarte, jakby w strachu, ale nie
jestem w stanie się nad tym zastanawiać. Mijam go i ruszam w stronę sypialni.
Szybko
rezerwuję bilet na wieczorny lot, starając się o niczym nie myśleć, a potem cała
w nerwach zaczynam się pakować. Ręce mi strasznie drżą. Nagle słyszę, że
Sherlock wychodzi z mieszkania i rzucam wściekle trzymanym w rękach swetrem, a
następnie zaczynam płakać. Nie rozumiem już kompletnie co się dzieje i
dlaczego. To znaczy wiem. Tom nie żyje i Sherlock nie może sobie z tym poradzić,
a co gorsza nie daje sobie pomóc.
Przełykam
ślinę Dobrze. Jeśli życzy sobie naszego wyjazdu to wyjedziemy… Proszę bardzo!
Pół
godziny później zostawiam klucze u pani Hudson i z walizką w jednej ręce i
Alexem w nosidełku w drugiej wsiadam do taksówki. Przez całą drogę moja twarz
jest niczym maska, poza tym na pewno jestem cała blada. I nie wierzę, że lecę
do Polski. Nie wierzę, że Sherlock stwierdził, że jak nam tak pasuje, to możemy
wyjechać. To tak strasznie boli…
Na
lotnisku szukam odpowiedniej bramki i ustawiam się w kolejce do odprawy. Alex
ciekawie rozgląda się dookoła, leżąc w swoim nosidełku, a ja się zastanawiam co
teraz będzie. I jak ja przeżyje rozstanie. Przecież już tęsknię…
Nie, Anka,
nie płacz! Nie wolno ci! Nie teraz, nie przy ludziach. U rodziców będziesz
miała dość czasu.
Biorę
głęboki oddech, zbieram wszystkie siły i jakoś się opanowuję. Chociaż chyba tak
naprawdę rozpadam się na milion kawałków.
Zaraz chyba
moja kolej, by podejść do stanowiska. Zaciskam
mocniej dłoń na walizce, nagle jednak ktoś stanowczo łapie mnie za rękę.
Odwracam głowę i widzę białą jak papier twarz Sherlocka, z oczami pełnymi
paniki i zaciśniętymi w dwie kreski ustami. Chcę coś powiedzieć, ale on już
trzyma w jednej ręce nosidełko z naszym synem, drugą natomiast zaciska na mojej
dłoni i prowadzi do wyjścia.
- Ale…
Sherlock, zaczekaj…!
On jednak
uparcie milczy i wsadza nas do jakiegoś czarnego mercedesa. Chcę się dowiedzieć
gdzie jedziemy, ale w tym momencie Alex zaczyna płakać, próbuję więc go uspokoić.
Sherlock w tej samej chwili odpala samochód i ruszamy.
Dość
szybko orientuję się, że jedziemy w stronę Baker Street i czuję ulgę. Nie wiem
co się stało, ale wracam do domu. Mały wciąż płacze i udaje mi się go uspokoić dopiero
gdy już jesteśmy na miejscu.
Zatrzymujemy
się, a Sherlock, podobnie jak na lotnisku, bierze mnie za rękę, Alexa zabiera z
siedzenia i zaciąga nas po schodach na górę. Cały czas nic nie mówi, tylko ma
strach w oczach, i sama zaczynam się bać. No bo… co to się do cholery dzieje?
Wchodzimy do
sypialni, to znaczy ja zostaje przyprowadzona, a Alex przyniesiony. Sherlock
odpina małego z nosidełka, przytula z czułością i całuje w główkę, a potem
kładzie do łóżeczka. Och… czyżby w końcu jakiś powrót cieplejszych uczuć? Obym
się nie myliła, Boże, błagam cię.
Nie
wytrzymuję już dłużej i biorę głęboki oddech.
-
Sherlock, albo mi wyjaśnisz natychmiast o co chodzi, albo…
Nie daje
mi dokończyć tylko bierze mnie w ramiona i mocno przytula, zanurzając
jednocześnie twarz w moich włosach.
-
Przepraszam – wyszeptuje drżącym głosem. – Przepraszam. Przepraszam.
Chce mi
się płakać z tego wszystkiego. Nie potrafię się powstrzymać i łzy wypływają mi
na policzki.
- Nie wiem
co by się stało gdybym nie zdążył. – Sherlock wciąż mówi cicho i z bólem, cały
czas mnie obejmując i lekko się trzęsąc. – Chybabym umarł. Jesteście… jesteście
moim życiem. A ja jestem strasznym idiotą i dupkiem. Nie mogę uwierzyć, że to
powiedziałem… wybacz mi.
- Już
dobrze…- wtulam twarz w jego czarną koszulę, błogo uspokojona. – I nie wolno ci
tak siebie nazywać. Poza tym ja też przesadziłam z tym pakowaniem walizki.
Powinnam bardziej trzeźwo myśleć i próbować ci pomóc.
- Cały
czas mi pomagasz. I dziękuję ci za to.
Zaczyna
mnie powoli kołysać w ramionach i tak stoimy jakiś czas. Potem delikatnie się
oswobadzam z jego objęć i patrzę mu w twarz. Oczy ma bardzo smutne, ale w końcu
widzę w nich jakiś błysk uczucia.
- Biedny
mój – stwierdzam smutno, głaszcząc go po policzku. – Pamiętaj, że masz mnie.
- Wiem.
Jesteś najcudowniejsza na świecie – mówi z pasją i zaczyna mnie całować.
Najpierw delikatnie i czule, a potem coraz bardziej namiętnie. Z tego nadmiaru
szczęścia odpływam.
W końcu. W
końcu do mnie wrócił.
niedziela, 27 kwietnia 2014
Rozdział 40: Pokuta
(Cudeńko od Joasi :* )
Miałem coraz większe wyrzuty sumienia
względem tego wszystkiego, co wydarzyło się w moim życiu. Każde istnienie w
moim otoczeniu ginęło. Prawie każde. Nie straciłem tylko Johna, Mary, mojego
starszego brata i jej. Anny. Mojej ostoi w czasie trudnych chwil. Mojego serca.
Bo ewidentnie ta dziewczyna była moim sercem. Niestety, ostatnimi czasy nawet
ona stawała się coraz bardziej odległa. Nie wiedziałem, jak temu zaradzić i z
każdą sekundą, westchnieniem i działaniem, byłem coraz dalej od tej
normalności. Normalności, którą ona w moim życiu stworzyła.
- O czym myślisz? - zapytała, gdy trzymałem
w dłoni skrzypce, patrząc gdzieś w dal.
- O niczym szczególnym, Anno. Kolejna
sprawa, którą trzeba rozwiązać. Nic innego nie zaprząta moich myśli.
- To dlaczego cały czas widzę twój nieobecny
wzrok? - podeszła do mnie i przytuliła głowę do mojej piersi. Moja słodka...
nie mogę. Nie potrafię być taki, jak kilka tygodni temu. Kiedy wszystko miało
kolor i smak. - Kocham cię. Dlaczego mi to wszystko robisz?
- Co ci robię? Jestem sobą. Zawsze chciałaś
żebym był sobą, a teraz masz o to pretensje.- dlaczego jesteś taki uparty?
Przeproś ją... - mówiła Molly w mojej głowie. NIE. - Anno, ja teraz jadę do
kostnicy. Muszę pogadać z Molly odnośnie Jima. Mówiła, że...
Urwałem w połowie zdania. Nie mogłem jakoś
wykrztusić z siebie nic odnośnie mojego brata i tego chorego związku z
Moriartym. Chciałem czasem, żeby to był sen, a ja mógłbym pracować w samotności
tak, jak kiedyś. Kochałem Annę, ale nie mogłem dłużej patrzeć na to, jak
usiłuje złapać ze mną kontakt. Dlaczego nie mogła mnie zostawić w spokoju?
Ponieważ jest twoją żoną i cię kocha. - tym
razem w mojej głowie odezwała się Mary. - Tyle dla siebie poświęciliście, a ty
chcesz żeby cię zostawiła? A może sam chcesz odejść? Oboje dobrze wiemy, że tego
nie zrobisz. Musisz porozmawiać z Johnem. On ci pomoże. Zawsze pomagał twojemu
zbolałemu sercu.
- Dobrze. Jedź. - mruknęła i wzięła moją
twarz w dłonie. W jej bursztynowych oczach widziałem tyle bólu i desperacji, że
mało brakowało do tego, bym przestał myśleć racjonalnie. Złożyłem na jej ustach
gorący pocałunek, który dawał mi ukojenie, wziąłem płaszcz i wyszedłem.
Na zewnątrz zacinał mocny deszcz więc
postawiłem kołnierz i szedłem tak, by moja głowa przestałą mnie palić. Zimne
krople przynosiły mi wielką ulgę, ale nadal toczyła się batalia. Jaka? Nie
chciałem narażać swoich bliskich na śmierć. Kontakt ze mną kończył się bardzo
źle, co udowodniła mi najpierw Gab, a potem kula, którą miałem przyjąć ja.
Gdybym wtedy przystanął, nikt nie miałby już problemów. Moja żona i syn byliby
bezpieczni, Mycroft już nie myślałby o tym, jak mnie uchronić od wyjazdu na
wschód, a Thomas... mój kochany młodszy braciszek, byłby szczęśliwy. Z nim.
Moim wrogiem.
Nie wiem ile czasu tak szedłem, ale
poczułem, że mój płaszcz jest już całkowicie przemoczony. Spojrzałem na swoje
odbicie w szybie jakiegoś sklepu i stwierdziłem, że widzę człowieka, który
przegrał życie. I to na samym starcie. Moja pasja doprowadziła moją rodzinę do
rozpadu, bo to, co się teraz działo było jednym wielkim bagnem.
- John... - powiedziałem w słuchawkę
telefonu bardzo zachrypnięty. - Chcę się z tobą zobaczyć. To bardzo ważne.
- Co jest, Sherlocku? - zapytał z nutą
podniecenia, ale i zmartwienia w głosie. - Jakaś nowa sprawa?
- Nie. Jestem teraz niedaleko... właściwie
to ledwo się orientuję gdzie jestem. Mam tego wszystkiego dość.
- Cholera. - zaklął. - Już jadę. Jakby co,
będę cię szukać w tłumie.
Nie chciałem czekać na swojego przyjaciela.
Wolałem iść. I tak padało więc nie było sensu stać w miejscu, jak kołek.
Po pól godzinie John znalazł mnie w jakimś
zaułku, którego nie miałem ochoty rozpoznać. Popatrzył na mnie ze zmartwioną
miną, a ja prychnąłem z wyższością. Uczucia to słabość. - powiedziałem sobie w myślach i poszedłem za
nim. Wsiadłem do samochodu i westchnąłem ciężko, by zrzucić z siebie choć
odrobinę odpowiedzialności za to wszystko.
- Bardzo źle? - zapytał John, a ja nie
odpowiedziałem. - Sherlocku, nie możesz od tak wszystkiego rzucić. -
powiedział, jakby odgadując moje myśli. Stanowczo zbyt dobrze mnie znał. - Może
i byłeś dupkiem, zapatrzonym w siebie i swoje osiągnięcia, ale teraz masz żonę
i dziecko. I to bardzo udane dziecko.
- Co z tego? Nawet nie potrafiłem ochronić
swojego brata przed...
- Bo tak miało być! Nawet Moriarty nie
potrafił nic zrobić, a ty obwiniasz siebie za wszystkie nieszczęścia, jakie
teraz spadły na twoją rodzinę. Na nas wszystkich.
- Moriarty... On jest teraz w podobnej
sytuacji, chociaż już sobie jakoś radzi.
- Co masz na myśli? - spojrzał na mnie
ostro, a ja opowiedziałem mu o filmie, jaki dostałem w ubiegłym miesiącu. O
tym, jakie wrażenie to na mnie zrobiło i jak bardzo chciałem być na miejscu
Elise i pociągnąć za spust. - To najwyższy czas żebyś ty też wrócił do
normalności. Niezależnie od tego, jaka by ona nie była. Znam cię i wiem, że
sobie radzisz z takimi rzeczami. Pamiętasz jeszcze Irene Adler?
- Pamiętam. - zaśmiałem się z własnej
głupoty. Zagrała wtedy na moich uczuciach niczym maestro. Tylko wtedy była to
zwykła chemia. Uczucia nie miały nic wspólnego z tą kobietą, choć miałem czasem
myśl, by wziąć ją w ramiona, jak nastolatek i sprawdzić czy rzeczywiście tak
bardzo uwielbia ból.
- Okropnie zagrała, a ty przeszedłeś nad tym
do porządku dziennego, choć z trudem. Teraz jest podobnie... Tylko że tym
razem, to nie ja jestem pocieszeniem, tylko twoja żona. Pamiętasz, jak udałeś
swoją śmierć? - kiwnąłem twierdząco głową. - Wtedy miałem przy sobie Mary.
- Zrozumiałem, John. Tylko to będzie trwało
bardzo długo.
- Wiem. - mruknął i poklepał mnie po
ramieniu. - Zabiorę cię do domu, bo się przeziębisz. Jesteś przemoczony od stóp
do głów, mój przyjacielu.
Posłałem mu blady uśmiech, a on odpalił
silnik i ruszyliśmy na Baker Street. Wiedziałem, że dużo go kosztowało wyznanie
tego wszystkiego, ale on czuł, że miałem podobnie. Nigdy nie mówiłem o takich
rzeczach, bo nie było to w moim stylu, ale w końcu coś we mnie pękło. Musiałem
komuś powiedzieć, a John był najlepszym słuchaczem, jakiego mógłbym sobie
wymarzyć. Z nikim innym nie miałem takiego kontaktu, jak z nim. Mycroft nie
zrozumiałby chociaż pokładałem wielkie nadzieje, że się zmieni przy
inspektorze.
Dojechaliśmy, a ja czym prędzej pobiegłem na
górę, by zobaczyć, co z moją piękną żoną i cudownym synem. Posłała mi
zmartwione spojrzenie, a ja odpowiedziałem nieśmiałym uśmiechem. Mały uśmiechał
się do mnie promiennie niczym małe słoneczko wśród tylu chmur. Mój kochany syn.
- Jesteś cały mokry. Czyżby Molly
potraktowała cię formaliną?
- Nie byłem u niej. - powiedziałem na
wydechu. - Chodziłem bez celu po mieście, a potem rozmawiałem z Johnem.
- To bardzo dobrze. - odetchnęła z ulgą.
Podeszła do mnie, a ja wziąłem małego na ręce. - Musimy żyć dalej, kochanie. To
wszystko minie.
- Wiem... - mruknąłem głosem wypranym z
emocji i cmoknąłem małego w czoło. W odpowiedzi na to, głośno się roześmiał i
złapał mnie za mokre włosy. Mój mały brzdąc... Miałem cichą nadzieję, że nigdy
nie będzie taki, jak ja.
Oddałem Alexandra mojej ukochanej i
poszedłem do pokoju po suche ubranie. Następnie udałem się do łazienki wziąć
bardzo długi i gorący prysznic. Moje ciało było tak wychłodzone, że ciepła woda
spowodowała skurcze mięśni.
W mojej głowie wciąż miałem wizję Gabriel z
przebitym brzuchem i Thomasa z dziurą w głowie. Jak to wszystko jest możliwe?
Oni powinni żyć. Pamiętam, jak poznałem swoją kuzynkę od strony matki. Miała
takie śmieszne, sterczące warkoczyki i, jak się okazało, bardzo bystry umysł.
Miałem z nią lepszy kontakt niż ze starszym bratem... Potem w naszym życiu
pojawił się Tom. Po pewnym czasie dołączył do burzy mózgów i już wiedziałem, że
on będzie drugą zaufaną osobą.
Wszystko wzięło w łeb. Nie miałem sposobu,
by kontrolować to, co siedziało w mojej głowie, ale z drugiej strony nie
chciałem tego. Dodawało mi to jakby dziwnego napędu do egzystencji.
Wyszedłem już przebrany gdy zauważyłem w
salonie mojego drugiego brata. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i okręcał parasol
wokół własnej osi, żeby zająć ręce. Zawsze tak robił gdy myślał. Moja żona
bujała na rękach naszego synka i mierzyła Mycrofta wzrokiem.
- Nie wiem czy się zgodzi. - odpowiedziała w
końcu przygryzając dolną wargę. - Już jesteś.
- Tak.
- Mam dla ciebie zadanie. Dość bliska osoba
dla członka rodziny królewskiej zmarła. Poproszono mnie, bym zaangażował do
tego najlepszych ludzi.
Popatrzyłem na niego krzywo i westchnąłem.
Czy on nie ma dla mnie lepszych zajęć? To niedorzeczne. Przecież równie dobrze
mogliby wpuścić tam Scotland Yard, a oni po pewnym czasie doszliby do tego. Co
prawda zajęło by im to dużo więcej wysiłku niż mnie, ale sprawa byłaby
rozwiązana.
- Wiesz, że nie mam czasu na takie bzdury. -
mruknąłem chłodno, po czym siadłem przy laptopie, by poudawać, że coś piszę.
- Jeżeli nie pójdziesz, przyjdą tutaj i
załatwią ci podróż w jedną stronę. Wciąż wisi na tobie wygnanie, braciszku.
Mówił, jak zwykle chłodno i z wystudiowanym
opanowaniem, ale ja wiedziałem, że nie było mu łatwo mi grozić. Nie po tym,
przez co przeszła nasza rodzina. Ja sam przez jego zdanie miałem mętlik w
głowie, ale tylko chwilowy. Dotarło do mnie, że nie mogę rzucić pracy, bo od
razu poleciałbym na wschód.
- Dlaczego ostatnio musisz nam o tym
przypominać za każdym razem gdy tu jesteś? - zapytała Anna z bólem w głosie.
- Bo Sherlock chyba nie pojmuje, jak ważne
jest, by został.
- Dobrze. - westchnąłem z obojętnością. -
Jedźmy już.
Wstałem szybko i wziąłem przemoczony do
suchej nitki płaszcz. Posłałem mojej ukochanej udawany uśmiech, po czym
wyszedłem szybko, by nic nie tłumaczyć. Zbiegłem po schodach, piorunując
spojrzeniem panią Hudson, po czym wyszedłem na ulicę. Już nie padało, co bardzo
poprawiło mi nastrój. Lepiej jest mieć pogodę po swojej stronie, a dziś i tak
przyjąłem na swoje barki za dużo deszczu.
- Od kiedy jest aż tak? - zapytał mnie gdy
siedzieliśmy w firmowym samochodzie. Kierował jakiś świerzak, bo co chwilę
hamował niczym rajdowiec.
- Od pewnego czasu.
- Jeżeli czegoś potrzebujesz...
- Wiem. - odparłem głosem wypranym z emocji
i zapatrzyłem się w okno.
Więcej już nic nie powiedział, a ja byłem mu
wdzięczny, że trzyma buzię na kłódkę. Nie chciałem roztrząsać tego momentu,
zwłaszcza że byłem jego częścią. To wszystko przerosło mnie. Wielki Sherlock
Holmes nie umiał poradzić sobie z tak błahą sprawą, jak śmierć brata, a
wszystko wskazywało na to, że ten stan będzie trwać dość długo. Nigdy nie
miałem takich problemów, ale też nigdy nie uśmiercono członka mojej rodziny.
Dojechaliśmy, a ja miałem dziwne przeczucie,
że cała sytuacja ma podwójne dno, jakby coś kryło się za śmiercią tego biednego
człowieka. Wielokrotnie nagradzany podróżnik ginie nagle zwyczajną śmiercią.
Hm... To aż niepojęte, by był to krawężnik. Patrzyłem na zdjęcia w milczeniu
sącząc zieloną herbatę i nagle to zauważyłem. Na ziemi leżała drobna spinka,
którą widziałem tylko raz w życiu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, bo
widziałem ją u tylko jednej osoby.
- Mycroft. - szepnąłem zafascynowany
odkryciem. - Wiem, kto go zabił.
- Już? Po dwóch minutach siedzenia tutaj? Ja
sam nie wiedziałem, jak się za to wziąć, a ty...
- Tutaj jest spinka do włosów, widzisz? -
pokazałem mu element na fotografii, lecz on go nie poznał. Otworzyłem lekko
usta ze zdziwienia. - Dostała ją od kogoś nam bliskiego... Będziemy musieli ją
jednak złapać, braciszku. Jest niebezpieczeństwem samym w sobie, a mając takie
zaplecze, jak teraz będzie ciężko.
Po szybkiej dedukcji nie wróciłem do domu.
Nie mogłem wysiedzieć w jednym miejscu i znów błądziłem po mieście. Kroki
zawiodły mnie nigdzie indziej, jak na cmentarz, na którym leżał mój ukochany
młodszy brat. Nie mogłem wytrzymać tego wszystkiego i chyba nogi pociągnęły
mnie tutaj.
Szedłem przez ulicę i zauważyłem eleganckie
białe porsche, które widziałem wcześniej na pogrzebie. Moriarty. - pomyślałem,
a moje ręce zacisnęły się z bezsilnej trwogi. Ten... nie miałem na niego słów,
drań, bydlak, spowodował tyle zła w życiu moim i Anny, że chciałem go zabić.
Nie przewidziałem tylko, że jego losy będą tak wplątane w moje istnienie. Nie
chciałem go teraz spotkać, ale musiałem być przy tym grobie. Moje własne
sumienie tego potrzebowało.
- Witaj, Moriarty. - mruknąłem nawet na
niego nie patrząc. Wiedziałem, że jego rany jeszcze się nie wygoiły po moim
ataku, ale nie żałowałem. Ba, chciałem to w tym momencie powtórzyć.
- Sherlocku. - odpowiedział zachrypnięty do
granic możliwości i wtedy zaszczyciłem go swoim wzrokiem. Jego twarz miała na
sobie filetowe plamy, a nos był owinięty opatrunkiem. Zapewne złamany. Z każdą
chwilą przypominałem sobie poszczególne ciosy, a moje serce wypełniała zimna
satysfakcja. Wiedziałem, że w końcu tego dokonam i oto widziałem efekty czynów.
Po dłuższej chwili znów przemówił: - Masz rację... To moja wina, że nie żyje.
- Co masz na myśli? - zapytałem szczerze
zdziwiony gdy to powiedział.
- Gdybym wziął się za zabicie ciebie, twój
brat żyłby. Odmówiłem zleceniodawcy.
Otworzyłem usta nie wiedząc, co powiedzieć.
Wiedziałem kiedy ludzie kłamią, a Jim wcale tego nie robił. Nie było mu to
potrzebne do życia. Przeszył mnie niezrozumiały dreszcz i westchnąłem. Nie
widziałem, że byłby zdolny do odpuszczenia. Zemsta była jego napędem do życia.
- Dlaczego?
- Czy to nie oczywiste? - warknął i podszedł
do mnie mocno zdenerwowany. - Zrobiłem to dla niego. - wskazał ręką na pomnik,
a mnie odjęło mowę. On go naprawdę kochał. Moje niedowierzanie wprowadziło mnie
w zupełne przytłumienie myśli. - A teraz myślę, że mogłem go nie posłuchać.
- Nasze życie jest kwestią wyborów. -
skwitowałem smutno i wziąłem go za ramię. Nie wiem dlaczego zrobiłem taki gest
w jego stronę, ale szóstym zmysłem czułem, że tego potrzebował.
Jego oczy przypominały teraz dwa głazy,
które za chwilę mają się wykruszyć pod wpływem otaczającej je czerwieni i
ogromu bólu. Chyba też tak wyglądałem gdy Anna...
- Wybacz mi. - szepnął, po czym przybliżył
do mnie swoje ciało. Była to tylko sekunda, ale on już wplatał swoje dłonie w
moje loki i dotykał moich warg swoimi. Zadrżałem na całym ciele gdy wsunął w
nie brutalnie język i próbował pocałować. Odepchnąłem go z całej siły będąc
oszołomiony do granic możliwości, a jednocześnie wściekły.
I wtedy ujrzałem osobę, która wcale nie
powinna tutaj być. Twarz wykrzywioną miała potwornym cierpieniem, zawodem, ale
i żalem. Nie do mnie. Do niego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)