(No :D Dłuuuuuugi rozdział :) Ja Anna, Joasia dalej xD :* )
“What if I wanted to break?
Laugh it all off in your face
What would you do?
What if I fell to the floor?
Couldn’t take this anymore
What would you do (do, do?)
Come, break me down
Bury me, bury me
I am finished with you”
Laugh it all off in your face
What would you do?
What if I fell to the floor?
Couldn’t take this anymore
What would you do (do, do?)
Come, break me down
Bury me, bury me
I am finished with you”
30 Seconds to Mars - The Kill
Stoję ubrana w
czarny, lateksowy kostium, kompletnie niewidoczna w otaczającej mnie ciemności
nocy. Nadszedł czas wyrównania rachunków i zapłaty za to piekło, którym
niedawno stało się moje życie. Ten obleśny morderca będzie błagał o litość… A
ja popatrzę mu w oczy i bez jakiegokolwiek uczucia poślę do grobu. Zemsta to
przecież danie, które najlepiej smakuje na zimno.
Z zaciętą twarzą
przypominającą maskę ruszam powolnym krokiem po dachu jednego z
nowowybudowanych bloków niedaleko centrum, ściskając pistolet w dłoni
obleczonej w czarną rękawiczkę. Lekkie buty ze skóry niwelują odgłosy moich
kroków do minimum i dzięki im za to. Teraz najważniejsze, by pozostać
całkowicie niewidzianą i niesłyszaną.
Otwieram właz na
dachu i po chwili jestem już na korytarzu ostatniego piętra. Szukane przeze
mnie drzwi są niedaleko, zaraz po lewej stronie. Otwieram je kluczem, który
dostarczył mi Mycroft, wchodzę do pokoju, zamykam się od środka i czekam.
Ten drań nieźle
się już tu urządził. Dookoła widzę mahoniowe meble, plazmowy telewizor oraz
luksusowo wyglądający barek. Na ścianie wiszą jakieś trzy obrazy i pewnie nie
znam ich autorów tylko z tego powodu, że nie interesuję się sztuką. Zresztą…
czy ma to znaczenie? Nie… Nic już nie ma znaczenia. Nic, poza dziećmi, dla
których teraz żyję.
Nie czekam długo.
Po piętnastu minutach otwieraja się drzwi, w przedpokoju zapala się światło, a
do moich uchu dochodzi ten okropny głos, kiedy Janusz nuci jakąś wesołą
melodię. Prawie dostaje mdłości… Ręce machinalnie zaciskają mi się mocniej na
broni, ale staram się też oddychać głęboko. Muszę być teraz opanowana i trzeźwo
myśleć, inaczej będzie źle.
Cóż… pora
zaczynać… Ciesz się ostatnimi chwilami życia, morderco… Nieznacznie unoszę broń
i w następnym momencie w pokoju zapala się światło.
Bez namysłu,
zanim nawet Głowacki zdąży zorientować się, co się dzieje, strzelam mu w lewe
kolano. Widzę upadające na dywan ciało, słyszę krzyk bólu… Na razie wszystko
idzie bez zarzutu.
- To ty! –
stwierdza Janusz wysokim głosem, z nienawiścią patrząc mi w oczy. – Ty głupia
dziwno! Pożałujesz tego!
- To ty
pożałujesz! – syczę, kopiąc go nocno w twarz. Chyba jeszcze bardziej złamałam
mu nos, ale co z tego… - Odebrałeś mi miłość mojego życia, a moim dzieciom
ojca. I zapłacisz za to.
Zaczyna się
czołgać w stronę biurka, podejrzewam, że ma tam ukrytą broń. Kiedy wyciąga
rękę, by otworzyć szafkę, strzelam mu w dłoń. Znowu zaczyna wrzeszczeć. I
bardzo dobrze. Niech boli. Ma boleć.
- Nawet o tym nie
myśl – cedzę zimno, po czym robię parę kroków i kucam przy nim, zaciskając
palce na jego włosach, by przytrzymać mu głowę. – Lepiej zacznij żegnać się z
życiem, bo zostały ci sekundy.
Patrzy mi w oczy
z błaganiem, ale we mnie nie ma już litości. Czuję się w środku zupełnie pusta,
wypelniona jedynie powietrzem, niczym balon. I wiem, że nigdy się to nie
zmieni.
Przywołuję we
wspomnieniach twarz Sherlocka i zaraz czuję łzy na policzkach. Nie myśląc o
niczym innym, zupełnie jak poruszana przez kogoś marionetka, naciskam spust i
strzelam.
Nie podejrzewałam,
że zabicie człowieka przyjdzie mi tak łatwo i bez emocji, ale jak widać życie
zaskakuje. Bo kompletnie nic nie czuje patrząc na martwego Głowackiego z dziurą
w czole. Żadnego strachu, żalu,
obrzydzenia, zdziwienia… Serce mi ani drgnie. Widocznie… widocznie i we mnie
jest coś z socjopaty.
Prosto z miejsca
zbrodni idę na cmentarz. O tej porze oczywiście nie ma tam nikogo, może poza
wiatrem wiejącym między grobami i cieniami drzew w wąskich uliczkach. I dobrze.
Teraz chcę być sama.
Drogę do grobu
pokonuję zadziwiająco szybko, chociaż może mi się wydawać. Siadam powoli obok nagrobka i opieram policzek o
kamienny pomnik, a zaraz potem wybucham niepohamowanym płaczem. I niestety
teraz już nie ma nikogo, kto by mnie przytulił i ukoił ból. Ten jeden jedyny
leży w zimnym grobie i nie mam już nawet nadziei, że powstanie z grobu niczym
Eric Draven w „Kruku”.
- Już dobrze –
mówię w końcu drżącym głosem, przez łzy. – Pomściłam cię. Damy sobie radę. To
znaczy…
Płaczę jeszcze
bardziej. Jak mam dać sobie radę sama, bez niego, z dwójką dzieci? Teraz wydaje
mi się to niemożliwe i straszne jak utopijny świat Orwella.
Chyba przez te
zły powoli tracę ostrość widzenia. Mrugam oczami, ale to nie pomaga, z czasem
jest coraz gorzej. Wkrótce otacza mnie ciemność.
***
Chłód nocy i
ziemi na cmentarzu zmienia się w miękkość i ciepło łóżka. Ale czuję coś
jeszcze… Bezpieczną, znajomą dłoń sciskającą moją, łzy płynące mi po policzkach
no i lekki zapach perfum Hugo Bossa. Naprawdę, boję się otworzyć oczy.
- Anno? Wszystko w porządku? – To głos
Sherlocka… głos najcudowniejszy na świecie.
Ale przecież on… Czuję się skołowana, nic już nie wiem i łzy mi płyną
jeszcze bardziej. – Kochanie… co się stało?
W końcu otwieram
oczy, ale nie jestem w stanie nic dojrzeć z powodu łez i oświetlenia w
pomieszczeniu, gdzie się znajduję. Potem jednak widzę nad sobą zatroskaną twarz
mojego ukochanego, jego czarne loki i niesamowite oczy. Podnoszę drżącą rękę i
dotykam jego cudownych kości policzkowych, chcąc się upewnić, że to nie
przywidzenie. Nie…. On naprawdę tu jest, czuje jego skórę pod palcami. Lekko
zmartwiony, piękny, kochany i jak najbardziej żywy.
- Nic, nic… Chyba
coś mi się wydawało… - wyduszam w końcu z siebie. Głos mam dziwnie zachrypnięty
– Już dobrze.
- Płakałaś przez sen
i ogólnie byłaś niespokojna – Sherlock delikatnie głaszcze mnie po włosach.
- To nieważne –
stwierdzam cicho. Wiem, co mówię. Najważniejsze, że mój kochany żyje, jest cały
i zdrowy. Tylko to się liczy. – Co się stało? Gdzie jestem? I co z Alexem?
- No jak to, nie
pamiętasz? – pyta całkiem poważnie zdziwiony. – Jesteś w szpitalu. Po tym, jak
rozprawiłem się z tym draniem, straciłaś przytomność. Karetka cię tu
przywiozła. Ale nie martw się, już wszystko jest w porządku, z tobą i
dzieckiem. Potrzebujesz tylko spokoju. A Alex jest z panią Hudson.
Uśmiecham się
niepewnie, Sherlock zaraz delikatnie mnie całuje, a ja czuję smak herbaty z
cytryną. Nie wiem czemu, ale przez to doznaję w sercu delikatnego ukłucia
strachu. Lekko drżę, a mój mąż oczywiście wyczuwa moje napięcie.
- Co się dzieje,
księżniczko? – pyta, przerywają pocałunek i obserwując mnie uważnie.
Cóż, kłopot w
tym, że sama nie mam pojęcia. Jestem chyba zbyt oszołomiona, żeby zebrać myśli.
Otwieram już
usta, by to wszystko jakoś wyjaśnić Sherlockowi, kiedy ktoś wchodzi do sali.
Patrzę na tą osobę i o mało co znowu nie mdleję, a serce prawie mi się
zatrzymuje.
To ten lekarz ze
snu, pogodny, uśmiechnięty, z oczami łudząco podobnymi do oczu Sherlocka. Jak…
jak to możliwe?
- Widzę, że wszystko w
porządku, pani Holmes. – słyszę jego głęboki głos. - Pani wyniki wskazują na
to, że może pani już udać się do domu. te kilka dni dobrze zrobiły pani i
dziecku. Tylko proszę mi powiedzieć, czy odczuwa pani jeszcze bóle?
Przełykam ślinę i
kręcę głową, cały czas obserwując go, wystraszona. Co gorsza, przypominam
sobie, że te same słowa wypowiedział do mnie we śnie. Co się dzieje?
- No to w takim razie bardzo dobrze. – uśmiecha
się jeszcze szerzej, chyba żeby mnie uspokoić, i mruga okiem. - Dziecku nic nie
powinno być.
Chcę mu podziękować, ale nie jestem w stanie. Przez
ten szok jestem zbyt sparaliżowana, za to Sherlock wyciąga dłoń do lekarza,
który zaraz ją ściska. Próbuję nie panikować, a jednocześnie przychodzi mi na
myśl: Oni naprawdę są podobni.
- Dziękujemy, pani doktorze. – rzuca na
pożegnanie mój mąż, a gdy doktor wychodzi, skupia swoją uwagę na mnie. - Stało
się coś, księżniczko? – pyta już po raz kolejny.
Zaciskam usta. Powiedzieć mu czy nie? Naprawdę,
nie chcę go denerwować, poza tym tak naprawdę nic złego się nie dzieje. Po co
to roztrząsać?
- Nic, naprawdę. Mam tylko jakieś zwidy, nie
przejmuj się.
- Ależ
oczywiście, że się przejmuję – Sherlock mówi stanowczo i równie stanowczo
ponownie zaczyna mnie całować, sprawiając tym, że mam lekkie dreszcze. Kiedy
jednak z moich ust wydobywa się cichy jęk i pogłębiam pocałunek, odsuwa się ode
mnie. – Nie teraz, kochanie, musisz nabrać sił – stwierdza, głaszcząc mnie po
włosach. – Spakuje cię.
No to siedzę i
patrzę jak wszystko układa w torbie i
nagle ściska mnie coś w dołku. Może jestem przewrażliwiona, ale… Ten lekarz i w
ogóle cała sytuacja… To jakieś chore deja vu. A jeśli to pójdzie dalej?
Oblewa mnie zimny
strach i zaczynają drżeć mi ręce. Niedobrze. Muszę być spokojna, stwierdzam
uparcie, kładąc sobie rękę na brzuchu.
- Kochanie… -
mówię w końcu cicho, patrząc na Sherlocka. Nie mogę ryzykować. Nie teraz, nie
po tym wszystkim. – Czy mógłbyś zamówić taksówkę?
Podnosi na mnie
wzrok, lekko zaskoczony.
- Oczywiście.
Chociaż myślałem, że się przejdziemy… Ale no tak, pewnie słabo się jeszcze
czujesz i nawet nie masz ochoty na spacer. Już dzwonię – uśmiecha się do mnie
czule i kojąco, dzięki czemu od razu czuję się lepiej. Mój wyśniony książę…. Zaraz
również wyjmuje telefon, a ja, uspokojona, idę się przebrać. Wcześniej jednak
podchodze do niego i mocno go przytulam.
- Zabierz mnie do
domu – proszę szeptem, wtulając się w jego czarną koszulę, czując jak otacza
mnie ramionami i całuje we włosy. I z nikąd nachodzi mnie to samo poczucie
winy, co we śnie. To przeze mnie to wszystko. Przeze mnie Sherlock znowu się
martwi. – Przepraszam – wyjąkuję jeszcze ciszej.
- Nie masz za co,
księżniczko – przytula policzek do mojej głowy. - Nie zadręczaj się i nie
martw. Już po wszystkim, za chwilę będziesz w domu, a ja od razu zadbam, żebyś
odpoczęła.
Unoszę głowę i
obdarzam go pełnym miłości uśmiechem, w zamian zaraz czując jego usta na
swoich. Są takie gorące, gładkie i miękkie… mogłabym w nich utonąć na wieki…
Z wypisem w torebce
i kategorycznym zaleceniem dbania o siebie w uszach idę przez szpitalny hall, tuż
obok recepcji. Sherlock trzyma mnie za rękę, a ja już nie mogę się doczekać, aż
znajdę się na Baker Street i wezmę synka w ramiona, a wieczorem zasnę wtulona w
mojego ukochanego. Święty spokój… o tym marzę, tego mi trzeba.
Zauważam go, gdy
już jesteśmy prawie przy drzwiach i zatrzymuję się sparaliżowana przerażeniem
obejmującym nagle całe moje ciało. W głowie kołacze mi się tylko jedno słowo:
uciekać.
- Sherlock… -
mówię cicho i dziwnie piskliwie.
Mój mąż zerka na
mnie, a następnie podąża za moim wzrokiem i dostrzega Janusza. Czuję, że
mocniej ściska mnie za rękę i lekko ciagnie w stronę drzwi.
- Nie przejmuj
się nim. Chodźmy, taksówka zaraz przyjedzie.
Łatwo ci mówić, kochany,
ty nie miałeś jakiejś głupiej wizji. No ale dobrze, wyjdźmy stąd, byle szybko.
No bo co innego mogę zrobić?
Nie wiem jakim
cudem, ale nagle widzę, że Głowacki jest już prawie przy nas, zaraz też
dostrzegam stalowy błysk ostrza noża. To wszystko dzieje się tak szybko, że
ledwo jestem w stanie zareagować.
Na szczęście
Sherlock, ostrzeżony moim zduszonym okrzykiem, jest szybszy. W mgnieniu oka
chwyta Janusza za nadgarstek, odsuwając nóż, i przyciska go mocno do ściany.
Chwilę potem broń spada na podłogę.
Ochroniarze zaraz
podbiegają i zabieraja gdzieś Głowackiego, a jeden z nich dzwoni na policję.
Zostajemy poproszeni, żeby poczekać by złożyć zeznania, idę więc usiąść na
jednym z foteli.
- Wszystko
dobrze? – słyszę zaniepokojony głos Sherlocka, który kuca przy mnie i otacza
moje dłonie swoimi. – Nie jest ci słabo?
- Nie, wszystko
okej – biorę głęboki oddech, żeby się uspokoić. – Tylko się wystraszyłam. Zaraz
dojdę do siebie.
- Szybko wszystko
załatwimy i wracamy do domu – uśmiecha się kojąco i odgarnia mi włosy z czoła.
- Śniło mi się,
że cię zabił… - wyduszam w końcu z siebie. Wiem, że muszę, bo inaczej zwariuję.
– Głowacki… To dlatego plakałam gdy się budziłam. A potem… potem sama go
zabiłam i… i poszłam na cmentarz i…
Nie daję rady
dokończyć. W następnej chwili mój kochany siedzi już koło mnie i czule mnie
tuli. Ogarnia mnie cudowne poczucie bezpieczeństwa.
- Biedactwo… Ale
nie martw się. Już moja w tym głowa, żeby ten drań znalazł się daleko stąd i
żeby jego noga nigdy już nie stanęła w Wielkiej Brytanii.
Jak obiecuje, tak
robi. Następnego dnia Janusz zostaje deportowany z kraju z dożywotnim zakazem
wjazdu na teren Wysp, no i oczywiście na jakiś czas wsadzony do więzienia. Tyle
zdradza mi Sherlock i to mi najzupełniej wystarcza, nie chcę wiedzieć nic więcej i tylko marzę, by zapomnieć o
całej tej sprawie. Chcę mieć święty spokój i czekam na takie poranki, jak tydzień później, kiedy to budzę
się wcześnie, a Sherlock od razu przyciąga mnie do siebie i patrzy głęboko w
oczy.
- Jesteś taka
piękna… - mówi mi cicho do ucha, a potem już przywiera do moich ust i zaczynam
odpływać. – Taka cudowna… Tak cię kocham…
- Ja ciebie też,
najdroższy.
Ledowo łapię
oddech i czuję ogarniające moje ciało morze gorąca. Rozpalona jego pocałunkami
błądzę palcami po tych aksamitnych czarnych lokach i bezpiecznych ramionach, w
końcu cicho wzdychając z podniecenia. Sherlock zaraz uśmiecha się jadowicie i
odkleja się ode mnie, a ja z całych sił walcze o to, by nie okazać zirytowania.
Nienawidzę, jak tak robi.
- Jak tam nasze drugie
maleństwo? – pyta, kładąc dłoń na moim brzuchu i udając, że nie widzi mojej rozczarowanej
miny. – Bo to pierwsze jeszcze słodko śpi w łóżeczku.
- W porządku –
stwierdzam z nutką pretensji w głosie. – Jeszcze czasami zagania mnie do
łazienki, ale jest coraz lepiej. No i chyba za niedługo znowu zacznę zamieniać
się w wieloryba. – Zastanawiam się przez chwilę, a moje myśli są bardzo
przebiegłe. – Coś mi się nagle przypomniało…
- No to mów…
Najpierw jednak
zaczynam delikatnie go całować, bo już nie mogę wytrzymać. Z siłą jego
przyciągania nie da się walczyć, to mission impossible.
- Bo wiesz… w tym
śnie tydzień temu… - stwierdzam, schodząc powoli ustami do jego szyi, ciepłej i
pulsującej od krwi. – Obiecałeś mi, że sprawdzisz dokładnie, czy Głowacki nie
zostawił na mnie żadnych śladów.
-
Naprawdę? – Sherlock przesuwa opuszkami palców po moich plecach, a ja wyczuwam
wesołość w jego głosie. – To w sumie bardzo dobry pomysł… I chyba pora go
zrealizować.
Popołudniu
Sherlock wychodzi z Johnem, bo zainteresowała go sprawa klienta, który ostatnio
wpadł do nas. Twierdził, że chodzi za nim wampir czy coś… Nie znam szczegółów.
Jesień
się powoli kończy więc postanawiam skorzystać z ostatnich cieplejszych dni roku
i wychodzę z Alexem na spacer do parku. W sumie Sherlock też miał z nami iść,
ale wyskoczyła mu ta historia wampira. No cóż… następnym razem.
Idziemy
skrajem parku, a Alex biega rozradowany po trawniku pełnym kolorowych, opadłych
z drzew liści. Patrzę na niego rozczulona. Już od prawie dwóch lat wnosi do
naszego życia tyle radości i miłości. Aż mi cieżko uwierzyć, że tyle czasu
minęło odkąd go urodziłam. A za jakiś czas na świecie pojawi się nasze drugie
dziecko… Nawet nie marzyłam, że tak potoczy się moje życie.
-
Kochanie, chodź tu – wołam synka. - Napijesz się soczku?
Mały
podbiega do mnie trzymając w rączkach kolorowe liście, które mi podaje.
- Ojej, to
dla mnie?
- Tak.
-
Dziękuję syneczku! – przytulam go i daję buziaka w policzek. Jakie to słodkie…
- A tu masz soczek – wyjmuję z torebki napój w kartoniku, wkładam rurkę i daję
synkowi, żeby się napił. W następnej chwili czuję mocne uderzenie w tył głowy i
od razu tracę przytomność.
- Proszę
pani! Halo! Proszę pani!
Ktoś
mnie klepie po twarzy. Otwieram oczy, czując tępy ból potylicy, po czym widzę
nad sobą jakąś ciemnowłosą kobietę w średnim wieku. W końcu jakoś zbieram się w
sobie, mrugam oczami i siadam, dostrzegając przy sobie jeszcze dwie inne osoby.
- Nic
pani nie jest?
- Nie,
chyba nie… Ktoś mnie chyba… - nagle przypominam sobie wszystko i zrywam się na równe
nogi, wypatrując Alexa, lecz z trwogą uzmysławiam sobie, że nigdzie go nie
widzę. Boże, gdzie on jest? – Nie widzieli państwo małego, prawie dwuletniego
chłopca? Czarne włoski, niebieskie oczy…
Robią
dziwne i zmieszane miny, przez co prawie panikuję. Co z moim dzieckiem?
W końcu
mężczyzna się oddzywa, patrząc na mnie ze współczuciem.
-
Szliśmy daleko za wami, ale w pewnym momencie zobaczyłem jak podbiega do pani
jakiś mężczyzna i uderza w głowę. Zacząłem biec, ale facet wziął małego,
spakował do podstawionego obok samochodu i odjechał. Ja… zaraz zadzwoniłem po
policję. Powinni zaraz być.
Nogi się
pode mną uginają, a przerażenie prawie paraliżuje. Czuję się, jakbym spadała w
otchłań. Mój mały synek…. Nie!
- Nie…
Może się pan pomylił – wyjąkuję drżącym głosem, rozglądając się, już gotowa
natychmiast ruszyć i przeszukać cały park wzdłuż i wszerz. To niemożliwe, ze
ktoś go zabrał…. Niemożliwe…
- Nie
sądzę. Niebieska kurtka, czarne spodnie? Poza tym dała mu pani coś, chyba sok.
Serce
tak mi się ściska, że aż mnie boli. Potem bez myślenia, roztrzęsiona ruszam
chodnikiem, wypatrując małego i mając w planie sprawdzić całą okolicę. Muszę go
znaleźć, bez względu na wszystko!
Zaraz jednak podjeżdża do nas policyjny
samochód i dostrzegam, że wysiadają z niego Lestrade z Sally, co w końcu
sprawia, że się zatrzymuję. Poza tym na widok Grega zaczynam strasznie płakać.
- Anna?
– mówi zaskoczony nasz przyjaciel i podchodzi do mnie z wahaniem. – Co się
stało? Dlaczego płaczesz?
- Ktoś…
- próbuję coś wydusić przez łzy. – Ktoś porwał Alexa.
- Co?
Ale jak to? Dostaliśmy zgłoszenie o porwaniu, ale… - jest zszokowany, ale potem
chyba do niego dociera i lekko blednie.. – Jasna cholera! Spokojnie, nie martw
się, znajdziemy go. – Trochę niezręcznie mnie przytula, a potem zwraca się do
Sally. – Wiesz co masz robić, tak?
Po
chwili siedzę zapłakana na ławce, z Lestradem stojącym obok i nadzorującym całą
akcję. Z tego, co wiem, Sally zabrała te trzy osoby, które coś widziały, na
przesłuchanie, część samochodów jeździ po okolicy, a część szuka czarnego opla,
którym podobno odjechał ten facet z moim dzieckiem. Sama chciałam coś zrobić,
ale Greg powiedział stanowczo, że w takim stanie bardziej bym im przeszkadzała
niż pomagała. Całkowicie więc rozbita i przerażona trzęsę się i szlocham,
starając się wyprzeć z głowy wszystkie pojawiające się w niej przerażające
scenariusze. Znajdzie się… Na pewno się znajdzie. Musi! Boże, błagam cię!
Zaczynam płakać
jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Wkrótce ktoś siada obok mnie oraz
otacza ramieniem. Podnoszę głowę i widzę Sherlocka. Od razu wtulam się w niego,
szlochając w jego koszulę.
- Przyjechałem
najszybciej, jak mogłem – mówi, głaszcząc mnie po włosach i obejmując.
- Alex… Gdzie on
jest…? – wyjąkuję z bólem.
Sherlock od razu
delikatnie unosi mi twarz i patrzy uspokajająco w oczy.
- Znajdę go.
Obiecuję. Za niedługo będziesz go mogła przytulić, zobaczysz. A teraz
spokojnie, nie płacz już.
Jego
wzrok i głos troszkę działają na mnie kojąco, w każdym razie jakoś opanowuję
płacz. Biorę parę głębokich oddechów, ale bólu w sercu i paraliżującego
przerażenia nic nie jest w stanie złagodzić.
-
Lestrade zorganizował poszukiwania – tłumaczy mi dalej. - Przesłuchali świadków,
mają teraz opis tego faceta i numery rejestracyjne samochodów. To wszystko tylko
kwestia czasu, zobaczysz – ściska mnie za rękę. – Powinnaś jechać do domu, Mary
zaraz tam będzie. Posiedzi z tobą.
- Ale… ja muszę być tutaj.
-
Kochanie…. jesteś tak roztrzęsiona, że i tak nie dasz rady nic zrobić. Poza tym
w twoim stanie powinnaś odpoczywać – wciąż patrzy mi ze smutkiem w oczy. –
Obiecuję, że jak czegokolwiek się dowiem, od razu dam ci znać, dobrze? A ty
jedź do domu, błagam cię.
Kiwam głową,
ale tylko dlatego, że mu ufam całym sercem i wiem, że ma rację.
Jestem
na Baker Street już od dwóch godzin, w oczekiwaniu na jakiekolwiek wiadomości
leżę na łóżku przytulając mocno kocyk mojego kochanego synka. Staram się
walczyć z łzami, ale oczywiście nie przynosi to żadnych rezultatów, poza tym co
chwilę napotykam wzrokiem jakiejś jego ubranko czy zabawkę i łkam jeszcze
bardziej. No i przez to wszystko już parę razy byłam w łazience, bo wzięły mnie
mdłości, także powoli czuję, że robię się coraz bardziej wyczerpana, tym
bardziej, że nic nie jem.
Ktoś
wchodzi do sypialni, podejrzewam, że Mary. Piętnaście minut temu przyniosła mi herbatę,
ale jeszcze jej nie tknęłam. Nie mam siły ani ochoty.
Ten ktoś
siada obok mnie na łóżku i kładzie rękę na moim ramieniu. Od razu orientuję
się, że to Sherlock, odwracam się prędko i unosze się na łóżku. Widzę po moim
mężu, że jest bardzo zmartwiony, a bladość i podkrążone oczy świadczą o
zmęczeniu. Z oczu bije strach i smutek.
- Macie
coś? – pytam, tłumiąc jakoś płacz.
Patrzę
na niego wyczekująco. Błagam kochanie, powiedz, że macie. Że go znaleźliście,
że wszystko jest dobrze…
Sherlock
wzdycha cieżko i zagląda mi z wahaniem w oczy, co powoduje, że serce zaczyna mi
walić jeszcze szybciej, a ręce drżeć jeszcze mocniej. Blady strach zmraża mi
serce, a tysiące czarnych myśli wpada do głowy, rozkwitając w mózgu niczym
chwasty w ogrodzie.
- Coś
tak… - stwierdza ostrożnie. – Okazało się, że samochód jest kradziony, ale ten
świadek rozpoznał w porywaczu jakiegoś ważnego członka gangu organizującego
handel dziećmi – Boże… Zaczynam drżeć i serce prawie mi się zatrzymuje, mało
brakuje, żebym zemdlała. Na szczęście Sherlock trzyma mnie za ramiona. –
Spokojnie… Ten cały gangster jest teraz przesłuchiwany, szybko go zwinęli.
Uparłem się, żeby z nim pogadać i pokłóciłem się o to z Lestradem. Zagroził mi
w końcu, że albo wrócę do domu, albo mnie aresztuje… W każdym razie… Cała
policja szuka Alexa, a ja zostawiłem Johna na komisariacie i wpadłem tylko na
chwilę sprawdzić jak się czujesz.
Nic nie
mówię tylko chowam twarz w dłoniach i znowu dopada mnie silny atak płaczu. Nie
wytrzymam tego dłużej, nie dam rady. To istne piekło…
-
Kochanie… - Sherlock próbuje mnie
uspokoić i przyciąga do siebie.
- To
moja wina – trzęsę się od szlochu w jego ramionach. – Gdybym nie straciła
przytomności… nic by się pewnie nie stało… ale on mnie uderzył i… A teraz nawet
nie jestem stanie wam pomóc…
- Nie
gadaj głupot i nie oskarżaj siebie – przerywa mi. – To ja mam straszne wyrzuty
sumienia… gdybym z wami poszedł na ten spacer… - milknie, a ja słyszę ból w
jego głosie.
- Nie
mów tak! – wyjąkuję stanowczo w czarną koszulę, a potem z moich oczu wypływa
nowa porcja łez. Nie mogę tego słuchać. – Cały czas tylko myślę, że on jest
głody, że mu zimno… I na pewno zastanawia się gdzie my jesteśmy… boi się… -
ledwo mówię.
Sherlock
milczy, ale przytula mnie mocniej i zaczyna lekko kołysać.
-
Obiecałem ci, że go znajdę i zobaczysz, że tak będzie – mówi mi cicho do ucha.
Jakoś
biorę parę głębokich oddechów i troszkę się uspokajam, aż nagle dziwoni komórka
Sherlocka. Od razu sięga do kieszeni i patrzy na wyświetlacz.
- To Lestrade…
- mówi i szybko odbiera połącznie.
Zamykam na
chwilę oczy, modląc się w duchu o jakiekolwiek informacje, a potem wbijam wzrok
w Sherlocka, ściskając go mocno za rękę. Serce mi wali jak młot pneumatyczny, a
w płucach coś kłuje.
Mój mąż
słucha uważnie Grega, z napiętą i bladą twarzą. Widzę, że szybko i głęboko
oddycha, a usta ma prawie białe.
- Dobra
– mówi w końcu. – Zaraz tam będę. Dzięki, cześć - wygląda na lekko skołowanego,
ale też zdenerwowanego. Taksuję go oczami. – Ten facet się wygadał komu dał
Alexa – wyjaśnia, siląc się na spokój. – Jakiejś kobiecie z Vauxhall. Właśnie
tam jadą.
Boże
Święty…. Bez słowa wstaję i chcę wybiec z pokoju, by tam pojechać, ale Sherlock
łapie mnie za ramiona.
-
Kochanie, naprawdę… lepiej będzie jak tu zostaniesz.
- Nie,
proszę…. – patrzę mu błagalnie w oczy, trzęsąc się. – Nie dam rady tak dłużej…
Przez
sekundę przygląda mi się uważnie, lekko się wahając, a potem kiwa głową.
- No
dobra, chodź.
Bierze
mnie za rękę i tak wychodzimy z mieszkania, zaraz za drzwiami wpadając na
Johna.
-
Podobno…
- Wiemy
– przerywa mu Sherlock. – Zawieziesz nas?
- Jasne.
Dojeżdżamy
na Vauxhall po jakiejś pół godzinie, a gdy już prawie jesteśmy na miejscu Greg
dzwoni z informacją, żebyśmy kierowali się na most. Dziwne, ale robimy co każe,
chociaż zaczynam odczuwać irytację, kiedy widzę, że policja blokuje wjazd na ów
most. Co się tu dzieje?
Zatrzymujemy
się i od razu wyskakuję z samochodu, pędząc w stronę radiowozów. Za sobą mam
Sherlocka i Johna.
Prawie
wpadam na Sally Donovan, która chyba próbuje mnie powstrzymać przed pójściem
dalej. Wyrywam się jej jakoś, bez namysłu wymijam Andersona i w końcu widzę
Grega stojącego z jakimś innym mężczyzną, wysokim i czarnoskórym. Biegnę do
nich, ale zatrzymuję się w połowie drogi, stając niczym słup soli.
Przy
barierce na moście stoi jakaś dziwna kobieta z szarymi, potarganymi włosami. I
od razu dostrzegam, że trzyma na rękach Alexa, który chyba próbuje jej się
wyrwać. Oszołomiona, ale i szczęśliwa, że widzę synka, że jest cały i zdrowy, podbiegam
do Lestrade’a.
- Anna? Nie powinno cię tu być! – mówi
niezadowolony Greg, patrząc z lekkim wyrzutem na Sherlocka, który zaraz razem z
Johnem staje obok mnie.
- Nie
miałem serca kazać jej zamarwiać się w domu – odparowuje szybko mój mąż. – Co
to się dzieje?
Lestarde
nie od razu nam odpowiada, poza tym za bardzo go nie słucham, tylko robię parę
kroków w kierunku synka. Alex nas zauważa.
- Mama!
Tata! - zaczyna płakać, jeszcze bardziej wyrywając się nieznajomej.
- Nie! –
Greg szybko podchodzi do mnie i trochę mnie odciąga.
- Co ty
mówisz? – wyjąkuje kobieta, przyciskają do siebie jeszcze mocniej mojego synka.
– To ja jestem twoją mamą! A wy się nie zbliżajcie, bo skoczę! – krzyczy w
naszą stronę.
Przez
chwilę stoję oszołomiona bez ruchu, aż dochodzą do mnie słowa Lestrade’a.
- Ona
jest chora psychicznie, Parę lat była w szpitalu psychiatrycznym, wypuścili ją
miesiąc temu. Z tego co wiemy zgłosiła się do ludzi z tego gangu i powiedziała,
że dużo im zapłaci jak znajdą dla niej dziecko. Miał to być mnie więcej
dwuletni chłopiec i…
Widzę,
że synek wyciąga w moim kierunku rączki, caly zapłakany, i wyrywa się tej
wariatce. Nic nie mogę na razie zrobić, serce mi się kraje i ukrywam twarz w
dłoniach, próbując powstrzymac łzy. Sherlock od razu otacza mnie ramionami.
- Dobra,
jaki macie plan? – słyszę głos swojego męża.
- Cóż…
to jest nasz negocjator, pan Campbell. Próbował już z nią rozmawiać, no i
troszkę dało się ją urobić. Chociaż ona nadal się upiera, że to jej dziecko…
Podnoszę
głowę z ramion Sherlocka i widzę tego czarnoskórego faceta, który patrzy teraz
na mnie uspokajającym wzrokiem.
- Proszę
się nie martwić – mówi głębokim, łagododnym głosem, kładąc dłoń na moim
ramieniu. – Robimy wszystko co w naszej mocy i zapewniam państwa, że uwolnienie
chłopca to tylko kwestia czasu.
Kiwam
lekko skołowana głową, a potem coś mi wpada do głowy.
-
Mogłabym z nią porozmawiać? – wypalam. – Będę ostrożna, obiecuję.
- No
cóż… - Greg robi głupią minę i patrzy na negocjatora.
-
Przestań! – syczę wściekła. – Mój synek jest właśnie w rękach jakiejś wariatki,
która grozi, że skoczy z nim do Tamizy, więc nie myśl, że będę stała i się przyglądała,
jak wy powoli ją urabiacie!
- No
dobrze – stwierdza w końcu Campbell. – Tylko proszę uważać. I oczywiście będę z
panią. Poza tym przypominam, że w normalnych procedurach nawet by pani nie
weszła na most.
Kiwam
głową i patrzę na Sherlocka, który bierze mnie za rękę. Podchodzimy w trójkę
parę metrów do przodu.
- No i
co, Polly? Przemyślałaś moje słowa? -
mówi głośno Campbell. - Przecież nie chcemy, żeby komuś stała się krzywda,
prawda?
Kobieta
z trudem przytrzymuje chcącego do nas iść, wierzgającego rączkami i nóżkami
Alexa.
- Daj mi
spokój! Nie zabierzecie mi dziecka! – obdarza mnie i Sherlocka zimnym
spojrzeniem. – A ci to kto?
-
Jesteśmy jego rodzicami… - myślę chwilę co powiedzieć. – Proszę, wypuść go.
-
Bzdury! To mój syn! I odejdźcie, inaczej skoczę!
- Mama!
– jęczy Alex, znowu płacząc, a ja nie mogę tego spokojnie słuchać. Biorę
głęboki oddech i szybko ocieram łzy. Jeszcze chwila, synku, błagam w duchu. Za
chwilę będziesz z mamą i tatą.
-
Uspokój się! – kobieta lekko potrząsa małym. – To ja jestem twoją mamą, mówiłam
ci już!
- Tak,
tak – stwierdzam zamyślona. – To dlaczego chcesz skoczyć?
- Bo
chcą mi go zabrać.
- Nikt
ci go nie chce zabrać - wydaje mi się,
że najlepiej mówić właśnie to, co ona chce usłyszeć. – Chcemy tylko, żebyś się
odsunęła od barierki i żeby nic się wam nie stało.
-
Akurat! – prycha.
- Tak!
Poza tym nie widzisz, że mu zimno? – patrzę na Alexa. - Wiatr wieje, a on nawet
nie ma kurtki… Tam przy samochodach są koce, zaraz można go ogrzać. W dodatku
płacze.
- Nie
wiem jak go uspokoić… – kobieta patrzy na mnie z bezradnością w oczach. Nagle
wyczuwam swoją szansę. Może się uda…
- Ja
wiem. Mogę ci pokazać – staram się mówić spokojnie, chociaż całym ciałem i
duszą wyrywam się do synka.
Chwilę
się waha, ale w końcu kiwa głową, robię więc ostrożnie parę kroków. Alex widzi,
że się zbliżam, uspokaja się i wyciąga do mnie rączki.
- Musisz
go przytulić. Daj mi go, to pokażę ci jak – wyciągam ostrożnie ręce. Sama się dziwię, że jestem
teraz taka opanowana. Chyba uspokaja mnie to, że działam i że mam synka prawie
przy sobie.
Kobieta
po chwili zastanowienia oddaje mi Alexa. Od razu przytulam go, po czym bez
namysłu odwracam się i odchodzę od niej szybko ja najdalej, całując małego we
włoski i powstrzymując łzy. Słyszę, że ta wariatka coś krzyczy i rusza za mną,
ale Campbell zaraz ją przytrzymuje, a po chwili dobiegają już do nich
funkcjonariusze.
Leżę w
naszej sypialni, przytulona do Alexa, który właśnie zasnął. Mój kochany, biedny
malutki synek… Mama już nigdy nie pozwoli, żeby ktoś cię zabrał, myślę i ze
łzami w oczach całuję go w czoło, przykrywając dokładniej kołdrą. Mój aniołek
strasznie wymarzł. A teraz niech śpi spokojnie, bo jest już bezpieczny w domu.
Sherlock wychodzi z łazienki, uśmiecha się do
mnie i kładzie z drugiej strony Alexa. Zaraz też przykrywa moją dłoń swoją.
-
Widzisz, wszystko dobrze się skończyło – mówi głosem jeszcze bardziej kojącym
moje nerwy. – Tak, jak ci obiecałem….
- Wiem,
kochanie. - Wyciągam rękę i gładzę go po policzku. Tak, ma rację. Ale ja wiem
swoje. Zdaję sobie sprawę, że też się bardzo bał, chociaż nie pokazywał tego ze
względu na mnie. – Martwię się tylko, żeby Alex się nie pochorował. Przemarzł na
tym moście.
-
Spokojnie, John go przebadał i powiedział, że będzie dobrze. Na wszelki wypadek
przepisał coś na wzmocnienie i przeziębienie, ale nic nie powinno go dopaść.
Nie zamartwiaj się na zapas.
Cóż,
fakt. Ostatnio to chyba ciągle się martwię. Jak tak dalej pójdzie to nabawię
się jakiegoś załamania nerwowego. Wiem, że miałam powody, ale teraz już
wszystko jest dobrze. Mam najlepszego męża na świecie, cudownego synka i drugie
dzieciątko w drodze. Nic tylko się cieszyć.
Uśmiecham
się szeroko do Sherlocka i tak patrzymy sobie z miłością w oczy, aż Alex na
chwilę się przebudza. Otwiera oczka, przewraca na plecki i zerka na nas.
- Mama,
tata – uśmiecha się wesoło, zaspany. – Kocham was.
Sherlock
bez słowa go przytula, a ja tak na nich patrzę i z oczu znowu płyną mi łzy. Łzy
szczęścia.
Nie wiedziałem, co mam myśleć gdy
rozłączyłem się z Mycroftem. Odnalazł Jima, ale czy to dobrze? Podobno miał na
ciele więcej ran niż mogło uchwycić ludzkie oko, ale jakoś nie dawałem temu
wiary, z drugiej strony mój brat nigdy nie miał powodów, by mi kłamać. Nie, coś
ewidentnie było nie tak, a mnie to coraz bardziej niepokoiło.
- Sherlocku, co się stało? - zapytała moja
żona, ale ja byłem już myślami gdzie indziej. Nie wiedziałem, czy powiedzieć
jej o odbiciu Moriarty'ego i czy Elise jest w kraju, i czego dokładnie od niego
chciała, ale czy to nie było jasne? Ona szukała zemsty za Thomasa i wcale jej
za to nie winiłem, a nawet podziwiałem gdy potrafiła odszukać mojego wroga
umawiając się z nim na tę egzekucję. - Kochanie...?
- To nic, Anno. - mruknąłem trochę
bełkotliwie. - Po prostu myślę i jestem tak jakby w szoku.
- Ale dlaczego w szoku? - dociekała dalej i
podeszła siadając mi na kolanach, i biorąc moją twarz w dłonie bacznie patrząc
w moje oczy. - To coś poważnego, prawda?
- Tak, kochanie. - odparłem przytulając ją
mocno do siebie. Co miałem jej powiedzieć? Czegokolwiek bym teraz nie zrobił,
może to się skończyć bardzo źle, zwłaszcza że ostatnimi czasy nasze życie znów
nabierało tego niebezpiecznego rozpędu. - Właśnie dzwonił do mnie Mycroft.
Poprosił, bym przyjechał do St. Bart's, bo sprawa jest naprawdę poważna.
- Jak poważna?
- Jak bezpieczeństwo państwa. - rzekłem
poważnie, przygryzając wargę. Zdecydowanie muszę jej powiedzieć. Moja księżniczka
musi teraz być bezpieczna, a to, że coś przed nią zataję spowoduje tylko
większe kłopoty. - Pamiętasz, jak opowiadałem ci o Elise? - kiwnęła twierdząco
głową, a ja postanowiłem, że nie do końca wszystko powiem. Nie mogę jej teraz
narażać na stresy, nie po Januszu i tej wariatce. - Jeżeli usłyszysz gdzieś to
imię lub ktoś ci się tak przedstawi, po prostu zniknij z horyzontu tej osoby.
Ona nie jest dobra. Na razie tylko tyle powinnaś wiedzieć. Drugą sprawą jest
to, że mój brat odnalazł Jima. Podobno nie jest w dobrym stanie, a raczej to
teraz wrak. Torturowano go, a na końcu próbowano zabić.
- Kto taki? - zainteresowała się nagle, ale
ja milczałem. Położyłem tylko dłoń na jej pięknych blond włosach i zacząłem
głaskać ją po głowie. - No dobrze, jeżeli nie chcesz, to nie mów.
- Nie chcę, bo wiem, jak ostatnio wszystko
się pieprzy. Nie mogę cię narażać niepotrzebnie, ale musisz wiedzieć, inaczej
nie będę mógł cię dostatecznie chronić, moje kochanie.
Wziąłem kilka oddechów, by jakoś uspokoić
myśli i zacząłem planować, jak rozegrać moją rozmowę z Moriartym, jeżeli
miałaby się odbyć. Od tygodnia próbowano go wybudzić, ale nic nie pomagało, a
co za tym idzie funkcje jego organizmu mogą być z każdym dniem coraz bardziej
ograniczone więc mogłem pożegnać się z normalną komunikacją. Mycroft dostał
informację od swoich źródeł, że ostatniego dnia, kiedy udało się go wydostać z
rezydencji psychopatki, otrzymał dawkę niezidentyfikowanej substancji, która po
godzinie została wchłonięta w jego ciało całkowicie i nie można było jej w
ogóle odnaleźć. Podejrzewałem, że może chodzić o jakąś dziwaczną mieszankę
opium, ale głowy nie dałbym sobie uciąć.
- Skarbie, wiesz, że potrafię się obronić. -
podsumowała mój wywód, ale więcej nie dociekała, co mnie trochę uspokoiło. -
Idź i załatw to szybko. Nie chcę się niepotrzebnie martwić, a wychodzi na to,
że będę, bo więcej mi nie powiesz.
- Dziękuję ci, kochana moja. - cmoknąłem ją
w czoło, po czym posadziłem obok siebie i wstałem płynnie. - Jeżeli czegoś się
dowiem, zadzwonię. Kocham cię.
Pobiegłem szybko do wieszaka, wziąłem
płaszcz oraz szalik i wybyłem z mieszkania, by załatwić to raz na zawsze. Na
dole czekał już na mnie firmowy wóz z moim bratem wewnątrz. Gdy mnie ujrzał
posłał mi tylko protekcjonalne spojrzenie i mruknął, jak zwykle, lodowato
"dzień dobry".
- Co wiemy? - zadałem mu pytanie na wydechu,
a samochód ruszył i nabierał coraz większej prędkości. Zauważyłem, że sprawa
musi być poważniejsza niż myślałem skoro tak pędzimy.
- Wiemy, że Elise jest w kraju, ale ukryła
się, bo... mój człowiek... ją wypuścił.
Jego człowiek? Kogo mógł mieć na myśli? I
dlaczego ją wypuścił? Jego agenci nigdy nie łamali rozkazów, a to była jakaś
wyjątkowa sytuacja.
- Mam nadzieję, że szybko się uporałeś z tym
agencikiem. - burknąłem trochę rozeźlony, bo przez tę gapę straciliśmy tylko
cenny czas. Sam wiedziałem, że długo nie zajmie znalezienie jej, ale
niekompetencja pracowników przy takich akcjach drogo kosztowała całe państwo, a
w tym przypadku większość świata.
- Powiedzmy, że tak, ale naprawdę nie mam
wpływu na tego kogoś. Nie mój rewir.
Uniosłem brwi gdy to oznajmił. Od kiedy
Mycroft mówi, że coś nie jest w jego obszarze? Czyżby stracił wpływy nad
pewnymi kręgami w swoim otoczeniu? Z wiadomych względów postanowiłem nie drążyć
więcej tego tematu, bo sam po nim widziałem, że nie był zadowolony z obrotu
spraw, choć przybrał maskę lodowatego człowieka. Po tylu latach potrafiłem
poznać gdy coś go gryzie, a przyznanie do błędu wiele go kosztowało. Zawsze
uważał się za lepszego od innych i nigdy nie chciał być postrzegany za zwykłego
człowieka, bo, powiedzmy sobie szczerze, zwykły nie był. W końcu miał najlepsze
stanowisko na świecie i brata detektywa.
- A jak z Moriartym? Nadal w śpiączce?
- Tak - mruknął gdzieś w przestrzeń unikając
mojego wzroku. - i mam do ciebie prośbę w tym temacie.
- Słucham z najwyższą ciekawością.
- Postaraj się go wybudzić. Musimy wiedzieć
wszystko.
- Wiesz, że tego nie zrobię! - zawołałem
zdenerwowany. - Za dużo krzywd wyrządził temu światu, bym mógł zrobić to ze
spokojnym sumieniem.
- Inaczej to ujmę. - powiedział w końcu
zaszczycając mnie spojrzeniem lodowatych oczu. - Jeżeli go nie obudzisz, wiele
osób w państwie postara się o to, byś nie był już tym, kim jesteś, a mój
człowiek tego po prostu ci tego nie wybaczy ze względu na to, że zna cię bardzo
dobrze.
- Zastanowię się. - odparłem jeszcze
bardziej wyprowadzony z równowagi. Nie mogłem przyzwyczaić swoich myśli do
tego, że mój własny brat kierował do mnie groźby, ale bardziej zastanowił mnie
fakt, że napuszczał na mnie swoich własnych pracowników. Moriarty nie był wart
takiego poświęcenia, a jego postawa śmierdziała na kilometr jakąś tajemnicą i
to z najwyższej półki sekretów.
Dojechaliśmy na miejsce, a ja od razu
skierowałem kroki do kostnicy, by wywiedzieć się, jakie nastroje panują po
przyjęciu tego typa, który napsuł mi w życiu tyle krwi. Molly siedziała akurat
przy biurku coś natarczywie skrobiąc, co nie było do niej podobne. Zwykle nie
pisała raportów z sekcji, zostawiając to żółtodziobom, ale dzisiejszy dzień nie
był normalny więc i jej zachowanie nie budziło moich podejrzeń.
- Witaj. - posłała mi jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów
i zaprosiła gestem do siebie. Oparłem ciało o blat stołu chemicznego tuż obok,
patrząc na nią wyczekująco. Dziewczyna znała mnie doskonale i wiedziała, że nie
będę bawił się w zbędne pogaduszki, nie lubiłem marnować czasu na farmazony, a
ona dała sobie spokój z podrywaniem mnie. - Moriarty leży na oddziale
toksykologicznym w sali numer piętnaście. Twój brat wpadł w szał gdy próbowali
go odłączyć od aparatury, a teraz popłakuje co chwilę.
- Nie gadaj głupot. - prychnąłem
zdegustowany jej wypowiedzią. - Mój brat nie uronił ani jednej łzy od czasu gdy
był na swoim pierwszym pogrzebie. Dobra, nieważne. Co masz jeszcze dla mnie?
- Jim dostał zastrzyk na bazie nieznanych mi
narkotyków. Dałam radę je wyizolować i przyrządzić odtrutkę, ale nie pomogła, a
w zasadzie zaszkodziła. Jego serce mocno zwolniło i wątpię czy można go jeszcze
uratować.
- Podeślij mi materiały na ten temat, coś
wymyślę, a teraz muszę iść do tego nieszczęśnika. Dzięki.
Za drzwiami usłyszałem tylko ciche "nie
ma za co", ale moje myśli znów płynęły z prędkością światła. Musiałem to
wszystko poukładać w logiczną całość, ale czułem gdzieś w środku, że sprawa ma
drugie dno, o którym szanowny pracownik państwa mi nie powiedział. I ta jego
dziwna zagadka o jego człowieku, który pozwolił uciec tej przeklętej babie. Nie
spodziewałem się, że może być tak mocną zawodniczką w rozgrywce i przechwyci
wszystkie kontakty przestępcy konsultanta, ale, jak widać, kobiety potrafią być
również tak przebiegłe, jak piękne, bo trzeba było przyznać, Elise była piękna.
Szedłem przez korytarz z poczuciem, że za
drzwiami sali numer piętnaście czeka mnie coś, co odmieni zupełnie moje życie i
dlatego nie chciałem przekroczyć progu. Mycroft już tam na mnie czekał, ale
zaprzeczył gdy pokazałem mu gestem czy wejdzie. Bąknął tylko, że Jim ma obstawę
i już go nie było. Miałem właśnie wejść, ale poczułem na swoim ramieniu jego
dłoń.
- Może cię to zdziwi, ale biorę ślub. - gdy
mi to szepnął, otworzyłem ze dziwienia usta, ale nie mogłem nic powiedzieć, bo
zniknął tak szybko, jak to powiedział.
Co się dzieje z tymi ludźmi? Cieszę się, że
w końcu układa sobie życie, ale to dla mnie naprawdę świeża sytuacja. Nie
miałem pojęcia, jak Lestrade tego dokonał, ale mój brat był w jakiś sposób z
nim szczęśliwy i to właśnie jakoś mnie pocieszało.
Wszedłem w końcu do pokoju z mocno bijącym
sercem, a to, co zobaczyłem zbiło mnie z tropu. Na łóżku leżał - podłączony do
różnorakiej aparatury medycznej - Moriarty. Oczy miał zamknięte, ale co chwilę
widziałem ruchy gałek ocznych, jakby trwał w niespokojnym śnie, a twarz lekko
pożółkłą zapewne od substancji krążącej w jego organizmie. Przez jego ciało
biegały co chwilę jakieś niezrozumiałe dreszcze, ale i mięśnie zdawały się
napinać więc miałem nadzieję, że jego stan nie potrwa długo.
Przy oknie stał nieznajomy mi człowiek, a
raczej w pierwszej chwili mi się tak wydawało, bo brązowe włosy miał nieco
dłuższe, a postawa wskazywała no to, że jest bardzo zmartwiony. Trzymał w
dygoczącej dłoni odpalonego papierosa i co jakiś czas przytykał go do
wyblakłych, pełnych ust, które wypowiadały do mnie same szczere słowa w
dzieciństwie.
"Jesteś śmieszny", "złamałem
chyba rękę przez ten samochód", "potrzebuję twojej pomocy,
Sherlocku", "nie, oczywiście, że krowa, a cóż by innego?",
"Zakochałem się, braciszku.", "Odeszła, nigdy wam tego nie
wybaczę.", "Tak, mam faceta.". Przez mój pałac pamięci
przetoczyły się miliardy zdań, które wypowiedział do mnie, a ja nadal nie
mogłem zrozumieć czy sytuacja mająca teraz miejsce, jest prawdziwa. Przecież
widziałem, jak to wszystko przebiegało, a jego ciało...
- Boże, Thomas. - szepnąłem nie dowierzając
własnym zmysłom. Mężczyzna odwrócił się w moją stronę, a mnie jeszcze bardziej
zamurowało. Jego oczy wyrażały teraz tyle sprzeczności. Od arktycznego chłodu,
przez chwilową namiętność gdy zerknął na uśpione ciało Jima, ból tego, co
zrobił nam wszystkim po bezsilność pomieszaną z rozpaczą tak wielką, jak
jezioro Bajkał.
- Potrzebuję twojej pomocy, Sherlocku. -
powiedział mocno zachrypnięty, po czym przypadł do mnie mocno mnie tuląc i
wybuchnął niepohamowanym płaczem. Drżał na całym ciele, a ja w tym momencie nie
wiedziałem, co mam począć z tym fantem od losu.
Mój brat... Boże. Jak to możliwe, że on
teraz jest tutaj i widzę go bez tej przeklętej dziury w głowie, jak?!!! To
wszystko jest jakimś chorym żartem. I w tym momencie w moim umyśle zaskoczył
jeden tryb, który pozwolił mi na jasność myślenia. Odsunąłem go od siebie i
posadziłem na na krześle, by móc swobodnie na niego patrzeć.
- Jesteś człowiekiem Mycrofta. -
powiedziałem jakby do siebie, a potem kontynuowałem piorunując Toma wzrokiem. -
To było planowane od pewnego czasu. Posłaliście na śmierć pewnego człowieka,
który był do ciebie podobny niczym dwie krople wody, a ty mogłeś ukryć swoje
nietykalne dupsko przed kimś... Przed Aum Shin Rikyo. Nie chcieliście wplątywać
w to rodziny, bo oni znali prawie wszystkich, a jesteś tutaj z powodu Jima.
Nikt nie miał wiedzieć prócz waszej dwójki, ale coś poszło nie tak. Nikt nie
spodziewał się, że Elise zareaguje tak ostro na twoją śmierć, że go porwie i
będzie chciała wypatroszyć niczym rybę. Po zlikwidowaniu całej siatki miałeś wrócić.
Z wiadomych przyczyn nie można było posłać mnie. Po to właśnie miałem udać się
na Wschód, by zniszczyć Aum Shin Rikyo. Wzięli ciebie, bo masz styczność z
Moriartym, a on sam może okazać się przydatną bronią w zamordowaniu najlepszych
tej prymitywnej bandy i tak właśnie się stało. Nie miałeś zbytnich wyrzutów
robiąc to wszystko, bo miałeś wrócić.
- Tak. - szepnął z wielkim bólem.
- Jesteście genialni, ale nie
przewidzieliście tego, że twoja była zacznie zbierać własną organizację
przestępczą.
- Błagam cię, wybacz mi. - zaszlochał niczym
małe dziecko, ale nie zwracałem na to uwagi. Moje myśli nadal płynęły z
zawrotną prędkością.
- Nie mam czego ci wybaczać. Sam zrobiłem
podobną rzecz, ale na Boga! Czyś ty rozum postradał, by nie mówić nikomu?
Wiesz, jak przeżyła to nasza matka? Jak przeżył to Jim? Jak ja... - nie
dokończyłem zdania. W moim gardle poczułem wielką kluchę, która nie chciała
ustąpić choćbym nie wiem, jak długo chrząkał czy kaszlał. Wychrypiałem w końcu:
- Byłem załamany.
- Przepraszam. Nie chciałem, by to tak
wyszło. To był pomysł Mycrofta, a ja...
- Tego się domyśliłem. - prychnąłem mocno
rozgniewany. - Nie obudzę go, nie licz na to. A na drugi raz... pilnuj swojego
chłoptasia żeby się na mnie nie rzucał w rozpaczy i tęsknocie za tobą.
Wyszedłem trzaskając drzwiami od sali. Byłem
zbyt zdenerwowany, żeby zachować minimalny chociaż spokój. Cała ta sytuacja
przyprawiała mnie tylko o mdłości i ból głowy, a ja musiałem to wszystko
przemyśleć na spokojnie, ale nie sam, bo dostałbym kota. Annie nie mogłem
powiedzieć absolutnie nic, była w ciąży, a takie rewelacje mogły tylko
zaszkodzić naszemu maleństwu.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem było
wykonanie telefonu do mojego przyjaciela Johna z prośbą o spotkanie w ich domu.
On jedyny rozeznawał się w takiej sytuacji, bo wiedział, co teraz odczuwam i na
pewno potrafił mi jakoś to wszystko wytłumaczyć w racjonalny sposób. Następnym
telefonem, jaki wykonałem był telefon do mojej pięknej żony.
- Anno - powiedziałem spięty. - Będzie teraz
ze mną bardzo ciężko. Nie chcę cię sobą martwić, ale od teraz chroń się przed
Elise, jak tylko możesz, a ja sam dołożę starań, byśmy ją złapali.
- Ale dlaczego? Nic nie rozumiem, Sherlocku.
- Elise prawie zabiła Jima w zemście. Tego
ci wcześniej właśnie nie mówiłem. Przejęła jego wszystkie kontakty i wiem, że
będzie planowała coś większego związanego z nami. Nie odpuści, póki nie
zapłacimy jej za wszystkie krzywdy. - mój głos był coraz bardziej napięty od
emocji. Cały czas myślałem o tym, by nie powiedzieć czegoś o Thomasie, bo w
gruncie rzeczy rozpierała mnie radość, że mój najmłodszy braciszek żyje, ale z
drugiej strony chciałem mu zrobić taką krzywdę, jaką sam odczuwałem przez ten
rok bez niego. - Jeżeli pojawi się ktoś ci znajomy, nie panikuj. To było
planowane.
Zakończyłem połączenie, a następnie
pobiegłem na sam dół, by złapać taksówkę i udać się do Klubu Diogenesa. Gra się
rozpoczęła. Tym razem w zupełnie innym składzie.