wtorek, 27 maja 2014

Rozdział 48: Tchnienie prawdy

(No :D Dłuuuuuugi rozdział :) Ja Anna, Joasia dalej xD :* )

“What if I wanted to break?
           Laugh it all off in your face
           What would you do?
           What if I fell to the floor?
           Couldn’t take this anymore
           What would you do (do, do?)

           Come, break me down
           Bury me, bury me
           I am finished with you
                 30 Seconds to Mars - The Kill


Stoję ubrana w czarny, lateksowy kostium, kompletnie niewidoczna w otaczającej mnie ciemności nocy. Nadszedł czas wyrównania rachunków i zapłaty za to piekło, którym niedawno stało się moje życie. Ten obleśny morderca będzie błagał o litość… A ja popatrzę mu w oczy i bez jakiegokolwiek uczucia poślę do grobu. Zemsta to przecież danie, które najlepiej smakuje na zimno.
Z zaciętą twarzą przypominającą maskę ruszam powolnym krokiem po dachu jednego z nowowybudowanych bloków niedaleko centrum, ściskając pistolet w dłoni obleczonej w czarną rękawiczkę. Lekkie buty ze skóry niwelują odgłosy moich kroków do minimum i dzięki im za to. Teraz najważniejsze, by pozostać całkowicie niewidzianą i niesłyszaną.
Otwieram właz na dachu i po chwili jestem już na korytarzu ostatniego piętra. Szukane przeze mnie drzwi są niedaleko, zaraz po lewej stronie. Otwieram je kluczem, który dostarczył mi Mycroft, wchodzę do pokoju, zamykam się od środka i czekam.
Ten drań nieźle się już tu urządził. Dookoła widzę mahoniowe meble, plazmowy telewizor oraz luksusowo wyglądający barek. Na ścianie wiszą jakieś trzy obrazy i pewnie nie znam ich autorów tylko z tego powodu, że nie interesuję się sztuką. Zresztą… czy ma to znaczenie? Nie… Nic już nie ma znaczenia. Nic, poza dziećmi, dla których teraz żyję.
Nie czekam długo. Po piętnastu minutach otwieraja się drzwi, w przedpokoju zapala się światło, a do moich uchu dochodzi ten okropny głos, kiedy Janusz nuci jakąś wesołą melodię. Prawie dostaje mdłości… Ręce machinalnie zaciskają mi się mocniej na broni, ale staram się też oddychać głęboko. Muszę być teraz opanowana i trzeźwo myśleć, inaczej będzie źle.
Cóż… pora zaczynać… Ciesz się ostatnimi chwilami życia, morderco… Nieznacznie unoszę broń i w następnym momencie w pokoju zapala się światło.
Bez namysłu, zanim nawet Głowacki zdąży zorientować się, co się dzieje, strzelam mu w lewe kolano. Widzę upadające na dywan ciało, słyszę krzyk bólu… Na razie wszystko idzie bez zarzutu.
- To ty! – stwierdza Janusz wysokim głosem, z nienawiścią patrząc mi w oczy. – Ty głupia dziwno! Pożałujesz tego!
- To ty pożałujesz! – syczę, kopiąc go nocno w twarz. Chyba jeszcze bardziej złamałam mu nos, ale co z tego… - Odebrałeś mi miłość mojego życia, a moim dzieciom ojca. I zapłacisz za to.
Zaczyna się czołgać w stronę biurka, podejrzewam, że ma tam ukrytą broń. Kiedy wyciąga rękę, by otworzyć szafkę, strzelam mu w dłoń. Znowu zaczyna wrzeszczeć. I bardzo dobrze. Niech boli. Ma boleć.
- Nawet o tym nie myśl – cedzę zimno, po czym robię parę kroków i kucam przy nim, zaciskając palce na jego włosach, by przytrzymać mu głowę. – Lepiej zacznij żegnać się z życiem, bo zostały ci sekundy.
Patrzy mi w oczy z błaganiem, ale we mnie nie ma już litości. Czuję się w środku zupełnie pusta, wypelniona jedynie powietrzem, niczym balon. I wiem, że nigdy się to nie zmieni.
Przywołuję we wspomnieniach twarz Sherlocka i zaraz czuję łzy na policzkach. Nie myśląc o niczym innym, zupełnie jak poruszana przez kogoś marionetka, naciskam spust i strzelam.
Nie podejrzewałam, że zabicie człowieka przyjdzie mi tak łatwo i bez emocji, ale jak widać życie zaskakuje. Bo kompletnie nic nie czuje patrząc na martwego Głowackiego z dziurą w czole.  Żadnego strachu, żalu, obrzydzenia, zdziwienia… Serce mi ani drgnie. Widocznie… widocznie i we mnie jest coś z socjopaty.

Prosto z miejsca zbrodni idę na cmentarz. O tej porze oczywiście nie ma tam nikogo, może poza wiatrem wiejącym między grobami i cieniami drzew w wąskich uliczkach. I dobrze. Teraz chcę być sama.
Drogę do grobu pokonuję zadziwiająco szybko, chociaż może mi się wydawać. Siadam  powoli obok nagrobka i opieram policzek o kamienny pomnik, a zaraz potem wybucham niepohamowanym płaczem. I niestety teraz już nie ma nikogo, kto by mnie przytulił i ukoił ból. Ten jeden jedyny leży w zimnym grobie i nie mam już nawet nadziei, że powstanie z grobu niczym Eric Draven w „Kruku”.
- Już dobrze – mówię w końcu drżącym głosem, przez łzy. – Pomściłam cię. Damy sobie radę. To znaczy…
Płaczę jeszcze bardziej. Jak mam dać sobie radę sama, bez niego, z dwójką dzieci? Teraz wydaje mi się to niemożliwe i straszne jak utopijny świat Orwella.
Chyba przez te zły powoli tracę ostrość widzenia. Mrugam oczami, ale to nie pomaga, z czasem jest coraz gorzej. Wkrótce otacza mnie ciemność.

                                                             ***

Chłód nocy i ziemi na cmentarzu zmienia się w miękkość i ciepło łóżka. Ale czuję coś jeszcze… Bezpieczną, znajomą dłoń sciskającą moją, łzy płynące mi po policzkach no i lekki zapach perfum Hugo Bossa. Naprawdę, boję się otworzyć oczy.
 - Anno? Wszystko w porządku? – To głos Sherlocka… głos najcudowniejszy na świecie.  Ale przecież on… Czuję się skołowana, nic już nie wiem i łzy mi płyną jeszcze bardziej. – Kochanie… co się stało?
W końcu otwieram oczy, ale nie jestem w stanie nic dojrzeć z powodu łez i oświetlenia w pomieszczeniu, gdzie się znajduję. Potem jednak widzę nad sobą zatroskaną twarz mojego ukochanego, jego czarne loki i niesamowite oczy. Podnoszę drżącą rękę i dotykam jego cudownych kości policzkowych, chcąc się upewnić, że to nie przywidzenie. Nie…. On naprawdę tu jest, czuje jego skórę pod palcami. Lekko zmartwiony, piękny, kochany i jak najbardziej żywy.
- Nic, nic… Chyba coś mi się wydawało… - wyduszam w końcu z siebie. Głos mam dziwnie zachrypnięty – Już dobrze.
- Płakałaś przez sen i ogólnie byłaś niespokojna – Sherlock delikatnie głaszcze mnie po włosach.
- To nieważne – stwierdzam cicho. Wiem, co mówię. Najważniejsze, że mój kochany żyje, jest cały i zdrowy. Tylko to się liczy. – Co się stało? Gdzie jestem? I co z Alexem?
- No jak to, nie pamiętasz? – pyta całkiem poważnie zdziwiony. – Jesteś w szpitalu. Po tym, jak rozprawiłem się z tym draniem, straciłaś przytomność. Karetka cię tu przywiozła. Ale nie martw się, już wszystko jest w porządku, z tobą i dzieckiem. Potrzebujesz tylko spokoju. A Alex jest z panią Hudson.
Uśmiecham się niepewnie, Sherlock zaraz delikatnie mnie całuje, a ja czuję smak herbaty z cytryną. Nie wiem czemu, ale przez to doznaję w sercu delikatnego ukłucia strachu. Lekko drżę, a mój mąż oczywiście wyczuwa moje napięcie.
- Co się dzieje, księżniczko? – pyta, przerywają pocałunek i obserwując mnie uważnie.
Cóż, kłopot w tym, że sama nie mam pojęcia. Jestem chyba zbyt oszołomiona, żeby zebrać myśli.
Otwieram już usta, by to wszystko jakoś wyjaśnić Sherlockowi, kiedy ktoś wchodzi do sali. Patrzę na tą osobę i o mało co znowu nie mdleję, a serce prawie mi się zatrzymuje.
To ten lekarz ze snu, pogodny, uśmiechnięty, z oczami łudząco podobnymi do oczu Sherlocka. Jak… jak to możliwe?
 - Widzę, że wszystko w porządku, pani Holmes. – słyszę jego głęboki głos. - Pani wyniki wskazują na to, że może pani już udać się do domu. te kilka dni dobrze zrobiły pani i dziecku. Tylko proszę mi powiedzieć, czy odczuwa pani jeszcze bóle?
Przełykam ślinę i kręcę głową, cały czas obserwując go, wystraszona. Co gorsza, przypominam sobie, że te same słowa wypowiedział do mnie we śnie. Co się dzieje?
- No to w takim razie bardzo dobrze. – uśmiecha się jeszcze szerzej, chyba żeby mnie uspokoić, i mruga okiem. - Dziecku nic nie powinno być.
 Chcę mu podziękować, ale nie jestem w stanie. Przez ten szok jestem zbyt sparaliżowana, za to Sherlock wyciąga dłoń do lekarza, który zaraz ją ściska. Próbuję nie panikować, a jednocześnie przychodzi mi na myśl: Oni naprawdę są podobni.
- Dziękujemy, pani doktorze. – rzuca na pożegnanie mój mąż, a gdy doktor wychodzi, skupia swoją uwagę na mnie. - Stało się coś, księżniczko? – pyta już po raz kolejny.
 Zaciskam usta. Powiedzieć mu czy nie? Naprawdę, nie chcę go denerwować, poza tym tak naprawdę nic złego się nie dzieje. Po co to roztrząsać?
 - Nic, naprawdę. Mam tylko jakieś zwidy, nie przejmuj się.
- Ależ oczywiście, że się przejmuję – Sherlock mówi stanowczo i równie stanowczo ponownie zaczyna mnie całować, sprawiając tym, że mam lekkie dreszcze. Kiedy jednak z moich ust wydobywa się cichy jęk i pogłębiam pocałunek, odsuwa się ode mnie. – Nie teraz, kochanie, musisz nabrać sił – stwierdza, głaszcząc mnie po włosach. – Spakuje cię.
No to siedzę i patrzę jak  wszystko układa w torbie i nagle ściska mnie coś w dołku. Może jestem przewrażliwiona, ale… Ten lekarz i w ogóle cała sytuacja… To jakieś chore deja vu. A jeśli to pójdzie dalej?
Oblewa mnie zimny strach i zaczynają drżeć mi ręce. Niedobrze. Muszę być spokojna, stwierdzam uparcie, kładąc sobie rękę na brzuchu.
- Kochanie… - mówię w końcu cicho, patrząc na Sherlocka. Nie mogę ryzykować. Nie teraz, nie po tym wszystkim. – Czy mógłbyś zamówić taksówkę?
Podnosi na mnie wzrok, lekko zaskoczony.
- Oczywiście. Chociaż myślałem, że się przejdziemy… Ale no tak, pewnie słabo się jeszcze czujesz i nawet nie masz ochoty na spacer. Już dzwonię – uśmiecha się do mnie czule i kojąco, dzięki czemu od razu czuję się lepiej. Mój wyśniony książę…. Zaraz również wyjmuje telefon, a ja, uspokojona, idę się przebrać. Wcześniej jednak podchodze do niego i mocno go przytulam.
- Zabierz mnie do domu – proszę szeptem, wtulając się w jego czarną koszulę, czując jak otacza mnie ramionami i całuje we włosy. I z nikąd nachodzi mnie to samo poczucie winy, co we śnie. To przeze mnie to wszystko. Przeze mnie Sherlock znowu się martwi. – Przepraszam – wyjąkuję jeszcze ciszej.
- Nie masz za co, księżniczko – przytula policzek do mojej głowy. - Nie zadręczaj się i nie martw. Już po wszystkim, za chwilę będziesz w domu, a ja od razu zadbam, żebyś odpoczęła.
Unoszę głowę i obdarzam go pełnym miłości uśmiechem, w zamian zaraz czując jego usta na swoich. Są takie gorące, gładkie i miękkie… mogłabym w nich utonąć na wieki…

Z wypisem w torebce i kategorycznym zaleceniem dbania o siebie w uszach idę przez szpitalny hall, tuż obok recepcji. Sherlock trzyma mnie za rękę, a ja już nie mogę się doczekać, aż znajdę się na Baker Street i wezmę synka w ramiona, a wieczorem zasnę wtulona w mojego ukochanego. Święty spokój… o tym marzę, tego mi trzeba.
Zauważam go, gdy już jesteśmy prawie przy drzwiach i zatrzymuję się sparaliżowana przerażeniem obejmującym nagle całe moje ciało. W głowie kołacze mi się tylko jedno słowo: uciekać.
- Sherlock… - mówię cicho i dziwnie piskliwie.
Mój mąż zerka na mnie, a następnie podąża za moim wzrokiem i dostrzega Janusza. Czuję, że mocniej ściska mnie za rękę i lekko ciagnie w stronę drzwi.
- Nie przejmuj się nim. Chodźmy, taksówka zaraz przyjedzie.
Łatwo ci mówić, kochany, ty nie miałeś jakiejś głupiej wizji. No ale dobrze, wyjdźmy stąd, byle szybko. No bo co innego mogę zrobić?
Nie wiem jakim cudem, ale nagle widzę, że Głowacki jest już prawie przy nas, zaraz też dostrzegam stalowy błysk ostrza noża. To wszystko dzieje się tak szybko, że ledwo jestem w stanie zareagować.
Na szczęście Sherlock, ostrzeżony moim zduszonym okrzykiem, jest szybszy. W mgnieniu oka chwyta Janusza za nadgarstek, odsuwając nóż, i przyciska go mocno do ściany. Chwilę potem broń spada na podłogę.
Ochroniarze zaraz podbiegają i zabieraja gdzieś Głowackiego, a jeden z nich dzwoni na policję. Zostajemy poproszeni, żeby poczekać by złożyć zeznania, idę więc usiąść na jednym z foteli.
- Wszystko dobrze? – słyszę zaniepokojony głos Sherlocka, który kuca przy mnie i otacza moje dłonie swoimi. – Nie jest ci słabo?
- Nie, wszystko okej – biorę głęboki oddech, żeby się uspokoić. – Tylko się wystraszyłam. Zaraz dojdę do siebie.
- Szybko wszystko załatwimy i wracamy do domu – uśmiecha się kojąco i odgarnia mi włosy z czoła.
- Śniło mi się, że cię zabił… - wyduszam w końcu z siebie. Wiem, że muszę, bo inaczej zwariuję. – Głowacki… To dlatego plakałam gdy się budziłam. A potem… potem sama go zabiłam i… i poszłam na cmentarz i…
Nie daję rady dokończyć. W następnej chwili mój kochany siedzi już koło mnie i czule mnie tuli. Ogarnia mnie cudowne poczucie bezpieczeństwa.
- Biedactwo… Ale nie martw się. Już moja w tym głowa, żeby ten drań znalazł się daleko stąd i żeby jego noga nigdy już nie stanęła w Wielkiej Brytanii.

Jak obiecuje, tak robi. Następnego dnia Janusz zostaje deportowany z kraju z dożywotnim zakazem wjazdu na teren Wysp, no i oczywiście na jakiś czas wsadzony do więzienia. Tyle zdradza mi Sherlock i to mi najzupełniej wystarcza, nie chcę wiedzieć  nic więcej i tylko marzę, by zapomnieć o całej tej sprawie. Chcę mieć święty spokój i czekam na  takie poranki, jak tydzień później, kiedy to budzę się wcześnie, a Sherlock od razu przyciąga mnie do siebie i patrzy głęboko w oczy.
- Jesteś taka piękna… - mówi mi cicho do ucha, a potem już przywiera do moich ust i zaczynam odpływać. – Taka cudowna… Tak cię kocham…
- Ja ciebie też, najdroższy.
Ledowo łapię oddech i czuję ogarniające moje ciało morze gorąca. Rozpalona jego pocałunkami błądzę palcami po tych aksamitnych czarnych lokach i bezpiecznych ramionach, w końcu cicho wzdychając z podniecenia. Sherlock zaraz uśmiecha się jadowicie i odkleja się ode mnie, a ja z całych sił walcze o to, by nie okazać zirytowania. Nienawidzę, jak tak robi.
- Jak tam nasze drugie maleństwo? – pyta, kładąc dłoń na moim brzuchu i udając, że nie widzi mojej rozczarowanej miny. – Bo to pierwsze jeszcze słodko śpi w łóżeczku.
- W porządku – stwierdzam z nutką pretensji w głosie. – Jeszcze czasami zagania mnie do łazienki, ale jest coraz lepiej. No i chyba za niedługo znowu zacznę zamieniać się w wieloryba. – Zastanawiam się przez chwilę, a moje myśli są bardzo przebiegłe. – Coś mi się nagle przypomniało…
- No to mów…
Najpierw jednak zaczynam delikatnie go całować, bo już nie mogę wytrzymać. Z siłą jego przyciągania nie da się walczyć, to mission impossible. 
- Bo wiesz… w tym śnie tydzień temu… - stwierdzam, schodząc powoli ustami do jego szyi, ciepłej i pulsującej od krwi. – Obiecałeś mi, że sprawdzisz dokładnie, czy Głowacki nie zostawił na mnie żadnych śladów.
- Naprawdę? – Sherlock przesuwa opuszkami palców po moich plecach, a ja wyczuwam wesołość w jego głosie. – To w sumie bardzo dobry pomysł… I chyba pora go zrealizować.

Popołudniu Sherlock wychodzi z Johnem, bo zainteresowała go sprawa klienta, który ostatnio wpadł do nas. Twierdził, że chodzi za nim wampir czy coś… Nie znam szczegółów.
Jesień się powoli kończy więc postanawiam skorzystać z ostatnich cieplejszych dni roku i wychodzę z Alexem na spacer do parku. W sumie Sherlock też miał z nami iść, ale wyskoczyła mu ta historia wampira. No cóż… następnym razem.
Idziemy skrajem parku, a Alex biega rozradowany po trawniku pełnym kolorowych, opadłych z drzew liści. Patrzę na niego rozczulona. Już od prawie dwóch lat wnosi do naszego życia tyle radości i miłości. Aż mi cieżko uwierzyć, że tyle czasu minęło odkąd go urodziłam. A za jakiś czas na świecie pojawi się nasze drugie dziecko… Nawet nie marzyłam, że tak potoczy się moje życie.
- Kochanie, chodź tu – wołam synka. - Napijesz się soczku?
Mały podbiega do mnie trzymając w rączkach kolorowe liście, które mi podaje.
- Ojej, to dla mnie?
- Tak.
- Dziękuję syneczku! – przytulam go i daję buziaka w policzek. Jakie to słodkie… - A tu masz soczek – wyjmuję z torebki napój w kartoniku, wkładam rurkę i daję synkowi, żeby się napił. W następnej chwili czuję mocne uderzenie w tył głowy i od razu tracę przytomność.

- Proszę pani! Halo! Proszę pani!
Ktoś mnie klepie po twarzy. Otwieram oczy, czując tępy ból potylicy, po czym widzę nad sobą jakąś ciemnowłosą kobietę w średnim wieku. W końcu jakoś zbieram się w sobie, mrugam oczami i siadam, dostrzegając przy sobie jeszcze dwie inne osoby.
- Nic pani nie jest?
- Nie, chyba nie… Ktoś mnie chyba… - nagle przypominam sobie wszystko i zrywam się na równe nogi, wypatrując Alexa, lecz z trwogą uzmysławiam sobie, że nigdzie go nie widzę. Boże, gdzie on jest? – Nie widzieli państwo małego, prawie dwuletniego chłopca? Czarne włoski, niebieskie oczy…
Robią dziwne i zmieszane miny, przez co prawie panikuję. Co z moim dzieckiem?
W końcu mężczyzna się oddzywa, patrząc na mnie ze współczuciem.
- Szliśmy daleko za wami, ale w pewnym momencie zobaczyłem jak podbiega do pani jakiś mężczyzna i uderza w głowę. Zacząłem biec, ale facet wziął małego, spakował do podstawionego obok samochodu i odjechał. Ja… zaraz zadzwoniłem po policję. Powinni zaraz być.
Nogi się pode mną uginają, a przerażenie prawie paraliżuje. Czuję się, jakbym spadała w otchłań. Mój mały synek…. Nie!
- Nie… Może się pan pomylił – wyjąkuję drżącym głosem, rozglądając się, już gotowa natychmiast ruszyć i przeszukać cały park wzdłuż i wszerz. To niemożliwe, ze ktoś go zabrał…. Niemożliwe…
- Nie sądzę. Niebieska kurtka, czarne spodnie? Poza tym dała mu pani coś, chyba sok.
Serce tak mi się ściska, że aż mnie boli. Potem bez myślenia, roztrzęsiona ruszam chodnikiem, wypatrując małego i mając w planie sprawdzić całą okolicę. Muszę go znaleźć, bez względu na wszystko!
 Zaraz jednak podjeżdża do nas policyjny samochód i dostrzegam, że wysiadają z niego Lestrade z Sally, co w końcu sprawia, że się zatrzymuję. Poza tym na widok Grega zaczynam strasznie płakać.
- Anna? – mówi zaskoczony nasz przyjaciel i podchodzi do mnie z wahaniem. – Co się stało? Dlaczego płaczesz?
- Ktoś… - próbuję coś wydusić przez łzy. – Ktoś porwał Alexa.
- Co? Ale jak to? Dostaliśmy zgłoszenie o porwaniu, ale… - jest zszokowany, ale potem chyba do niego dociera i lekko blednie.. – Jasna cholera! Spokojnie, nie martw się, znajdziemy go. – Trochę niezręcznie mnie przytula, a potem zwraca się do Sally. – Wiesz co masz robić, tak?

Po chwili siedzę zapłakana na ławce, z Lestradem stojącym obok i nadzorującym całą akcję. Z tego, co wiem, Sally zabrała te trzy osoby, które coś widziały, na przesłuchanie, część samochodów jeździ po okolicy, a część szuka czarnego opla, którym podobno odjechał ten facet z moim dzieckiem. Sama chciałam coś zrobić, ale Greg powiedział stanowczo, że w takim stanie bardziej bym im przeszkadzała niż pomagała. Całkowicie więc rozbita i przerażona trzęsę się i szlocham, starając się wyprzeć z głowy wszystkie pojawiające się w niej przerażające scenariusze. Znajdzie się… Na pewno się znajdzie. Musi! Boże, błagam cię!
Zaczynam płakać jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Wkrótce ktoś siada obok mnie oraz otacza ramieniem. Podnoszę głowę i widzę Sherlocka. Od razu wtulam się w niego, szlochając w jego koszulę.
- Przyjechałem najszybciej, jak mogłem – mówi, głaszcząc mnie po włosach i obejmując.
- Alex… Gdzie on jest…? – wyjąkuję z bólem.
Sherlock od razu delikatnie unosi mi twarz i patrzy uspokajająco w oczy.
- Znajdę go. Obiecuję. Za niedługo będziesz go mogła przytulić, zobaczysz. A teraz spokojnie, nie płacz już.
Jego wzrok i głos troszkę działają na mnie kojąco, w każdym razie jakoś opanowuję płacz. Biorę parę głębokich oddechów, ale bólu w sercu i paraliżującego przerażenia nic nie jest w stanie złagodzić.
- Lestrade zorganizował poszukiwania – tłumaczy mi dalej. - Przesłuchali świadków, mają teraz opis tego faceta i numery rejestracyjne samochodów. To wszystko tylko kwestia czasu, zobaczysz – ściska mnie za rękę. – Powinnaś jechać do domu, Mary zaraz tam będzie. Posiedzi z tobą.
-  Ale… ja muszę być tutaj.
- Kochanie…. jesteś tak roztrzęsiona, że i tak nie dasz rady nic zrobić. Poza tym w twoim stanie powinnaś odpoczywać – wciąż patrzy mi ze smutkiem w oczy. – Obiecuję, że jak czegokolwiek się dowiem, od razu dam ci znać, dobrze? A ty jedź do domu, błagam cię.
Kiwam głową, ale tylko dlatego, że mu ufam całym sercem i wiem, że ma rację.

Jestem na Baker Street już od dwóch godzin, w oczekiwaniu na jakiekolwiek wiadomości leżę na łóżku przytulając mocno kocyk mojego kochanego synka. Staram się walczyć z łzami, ale oczywiście nie przynosi to żadnych rezultatów, poza tym co chwilę napotykam wzrokiem jakiejś jego ubranko czy zabawkę i łkam jeszcze bardziej. No i przez to wszystko już parę razy byłam w łazience, bo wzięły mnie mdłości, także powoli czuję, że robię się coraz bardziej wyczerpana, tym bardziej, że nic nie jem.
Ktoś wchodzi do sypialni, podejrzewam, że Mary. Piętnaście minut temu przyniosła mi herbatę, ale jeszcze jej nie tknęłam. Nie mam siły ani ochoty.
Ten ktoś siada obok mnie na łóżku i kładzie rękę na moim ramieniu. Od razu orientuję się, że to Sherlock, odwracam się prędko i unosze się na łóżku. Widzę po moim mężu, że jest bardzo zmartwiony, a bladość i podkrążone oczy świadczą o zmęczeniu. Z oczu bije strach i smutek.
- Macie coś? – pytam, tłumiąc jakoś płacz.
Patrzę na niego wyczekująco. Błagam kochanie, powiedz, że macie. Że go znaleźliście, że wszystko jest dobrze…
Sherlock wzdycha cieżko i zagląda mi z wahaniem w oczy, co powoduje, że serce zaczyna mi walić jeszcze szybciej, a ręce drżeć jeszcze mocniej. Blady strach zmraża mi serce, a tysiące czarnych myśli wpada do głowy, rozkwitając w mózgu niczym chwasty w ogrodzie.
- Coś tak… - stwierdza ostrożnie. – Okazało się, że samochód jest kradziony, ale ten świadek rozpoznał w porywaczu jakiegoś ważnego członka gangu organizującego handel dziećmi – Boże… Zaczynam drżeć i serce prawie mi się zatrzymuje, mało brakuje, żebym zemdlała. Na szczęście Sherlock trzyma mnie za ramiona. – Spokojnie… Ten cały gangster jest teraz przesłuchiwany, szybko go zwinęli. Uparłem się, żeby z nim pogadać i pokłóciłem się o to z Lestradem. Zagroził mi w końcu, że albo wrócę do domu, albo mnie aresztuje… W każdym razie… Cała policja szuka Alexa, a ja zostawiłem Johna na komisariacie i wpadłem tylko na chwilę sprawdzić jak się czujesz.
Nic nie mówię tylko chowam twarz w dłoniach i znowu dopada mnie silny atak płaczu. Nie wytrzymam tego dłużej, nie dam rady. To istne piekło…
- Kochanie… -  Sherlock próbuje mnie uspokoić i przyciąga do siebie.
- To moja wina – trzęsę się od szlochu w jego ramionach. – Gdybym nie straciła przytomności… nic by się pewnie nie stało… ale on mnie uderzył i… A teraz nawet nie jestem  stanie wam pomóc…
- Nie gadaj głupot i nie oskarżaj siebie – przerywa mi. – To ja mam straszne wyrzuty sumienia… gdybym z wami poszedł na ten spacer… - milknie, a ja słyszę ból w jego głosie.
- Nie mów tak! – wyjąkuję stanowczo w czarną koszulę, a potem z moich oczu wypływa nowa porcja łez. Nie mogę tego słuchać. – Cały czas tylko myślę, że on jest głody, że mu zimno… I na pewno zastanawia się gdzie my jesteśmy… boi się… - ledwo mówię.
Sherlock milczy, ale przytula mnie mocniej i zaczyna lekko kołysać.
- Obiecałem ci, że go znajdę i zobaczysz, że tak będzie – mówi mi cicho do ucha.
Jakoś biorę parę głębokich oddechów i troszkę się uspokajam, aż nagle dziwoni komórka Sherlocka. Od razu sięga do kieszeni i patrzy na wyświetlacz.
- To Lestrade… - mówi i szybko odbiera połącznie.
Zamykam na chwilę oczy, modląc się w duchu o jakiekolwiek informacje, a potem wbijam wzrok w Sherlocka, ściskając go mocno za rękę. Serce mi wali jak młot pneumatyczny, a w płucach coś kłuje.
Mój mąż słucha uważnie Grega, z napiętą i bladą twarzą. Widzę, że szybko i głęboko oddycha, a usta ma prawie białe.
- Dobra – mówi w końcu. – Zaraz tam będę. Dzięki, cześć - wygląda na lekko skołowanego, ale też zdenerwowanego. Taksuję go oczami. – Ten facet się wygadał komu dał Alexa – wyjaśnia, siląc się na spokój. – Jakiejś kobiecie z Vauxhall. Właśnie tam jadą.
Boże Święty…. Bez słowa wstaję i chcę wybiec z pokoju, by tam pojechać, ale Sherlock łapie mnie za ramiona.
- Kochanie, naprawdę… lepiej będzie jak tu zostaniesz.
- Nie, proszę…. – patrzę mu błagalnie w oczy, trzęsąc się. – Nie dam rady tak dłużej…
Przez sekundę przygląda mi się uważnie, lekko się wahając, a potem kiwa głową.
- No dobra, chodź.
Bierze mnie za rękę i tak wychodzimy z mieszkania, zaraz za drzwiami wpadając na Johna.
- Podobno…
- Wiemy – przerywa mu Sherlock. – Zawieziesz nas?
- Jasne.

Dojeżdżamy na Vauxhall po jakiejś pół godzinie, a gdy już prawie jesteśmy na miejscu Greg dzwoni z informacją, żebyśmy kierowali się na most. Dziwne, ale robimy co każe, chociaż zaczynam odczuwać irytację, kiedy widzę, że policja blokuje wjazd na ów most. Co się tu dzieje?
Zatrzymujemy się i od razu wyskakuję z samochodu, pędząc w stronę radiowozów. Za sobą mam Sherlocka i Johna.
Prawie wpadam na Sally Donovan, która chyba próbuje mnie powstrzymać przed pójściem dalej. Wyrywam się jej jakoś, bez namysłu wymijam Andersona i w końcu widzę Grega stojącego z jakimś innym mężczyzną, wysokim i czarnoskórym. Biegnę do nich, ale zatrzymuję się w połowie drogi, stając niczym słup soli.
Przy barierce na moście stoi jakaś dziwna kobieta z szarymi, potarganymi włosami. I od razu dostrzegam, że trzyma na rękach Alexa, który chyba próbuje jej się wyrwać. Oszołomiona, ale i szczęśliwa, że widzę synka, że jest cały i zdrowy, podbiegam do Lestrade’a.
 - Anna? Nie powinno cię tu być! – mówi niezadowolony Greg, patrząc z lekkim wyrzutem na Sherlocka, który zaraz razem z Johnem staje obok mnie.
- Nie miałem serca kazać jej zamarwiać się w domu – odparowuje szybko mój mąż. – Co to się dzieje?
Lestarde nie od razu nam odpowiada, poza tym za bardzo go nie słucham, tylko robię parę kroków w kierunku synka. Alex nas zauważa.
- Mama! Tata! - zaczyna płakać, jeszcze bardziej wyrywając się nieznajomej.
- Nie! – Greg szybko podchodzi do mnie i trochę mnie odciąga.
- Co ty mówisz? – wyjąkuje kobieta, przyciskają do siebie jeszcze mocniej mojego synka. – To ja jestem twoją mamą! A wy się nie zbliżajcie, bo skoczę! – krzyczy w naszą stronę.
Przez chwilę stoję oszołomiona bez ruchu, aż dochodzą do mnie słowa Lestrade’a.
- Ona jest chora psychicznie, Parę lat była w szpitalu psychiatrycznym, wypuścili ją miesiąc temu. Z tego co wiemy zgłosiła się do ludzi z tego gangu i powiedziała, że dużo im zapłaci jak znajdą dla niej dziecko. Miał to być mnie więcej dwuletni chłopiec i…
Widzę, że synek wyciąga w moim kierunku rączki, caly zapłakany, i wyrywa się tej wariatce. Nic nie mogę na razie zrobić, serce mi się kraje i ukrywam twarz w dłoniach, próbując powstrzymac łzy. Sherlock od razu otacza mnie ramionami.
- Dobra, jaki macie plan? – słyszę głos swojego męża.
- Cóż… to jest nasz negocjator, pan Campbell. Próbował już z nią rozmawiać, no i troszkę dało się ją urobić. Chociaż ona nadal się upiera, że to jej dziecko…
Podnoszę głowę z ramion Sherlocka i widzę tego czarnoskórego faceta, który patrzy teraz na mnie uspokajającym wzrokiem.
- Proszę się nie martwić – mówi głębokim, łagododnym głosem, kładąc dłoń na moim ramieniu. – Robimy wszystko co w naszej mocy i zapewniam państwa, że uwolnienie chłopca to tylko kwestia czasu.
Kiwam lekko skołowana głową, a potem coś mi wpada do głowy.
- Mogłabym z nią porozmawiać? – wypalam. – Będę ostrożna, obiecuję.
- No cóż… - Greg robi głupią minę i patrzy na negocjatora.
- Przestań! – syczę wściekła. – Mój synek jest właśnie w rękach jakiejś wariatki, która grozi, że skoczy z nim do Tamizy, więc nie myśl, że będę stała i się przyglądała, jak wy powoli ją urabiacie!
- No dobrze – stwierdza w końcu Campbell. – Tylko proszę uważać. I oczywiście będę z panią. Poza tym przypominam, że w normalnych procedurach nawet by pani nie weszła na most.
Kiwam głową i patrzę na Sherlocka, który bierze mnie za rękę. Podchodzimy w trójkę parę metrów do przodu.
- No i co, Polly? Przemyślałaś moje słowa?  - mówi głośno Campbell. - Przecież nie chcemy, żeby komuś stała się krzywda, prawda?
Kobieta z trudem przytrzymuje chcącego do nas iść, wierzgającego rączkami i nóżkami Alexa.
- Daj mi spokój! Nie zabierzecie mi dziecka! – obdarza mnie i Sherlocka zimnym spojrzeniem. – A ci to kto?
- Jesteśmy jego rodzicami… - myślę chwilę co powiedzieć. – Proszę, wypuść go.
- Bzdury! To mój syn! I odejdźcie, inaczej skoczę!
- Mama! – jęczy Alex, znowu płacząc, a ja nie mogę tego spokojnie słuchać. Biorę głęboki oddech i szybko ocieram łzy. Jeszcze chwila, synku, błagam w duchu. Za chwilę będziesz z mamą i tatą.
- Uspokój się! – kobieta lekko potrząsa małym. – To ja jestem twoją mamą, mówiłam ci już!
- Tak, tak – stwierdzam zamyślona. – To dlaczego chcesz skoczyć?
- Bo chcą mi go zabrać.
- Nikt ci go nie chce zabrać  - wydaje mi się, że najlepiej mówić właśnie to, co ona chce usłyszeć. – Chcemy tylko, żebyś się odsunęła od barierki i żeby nic się wam nie stało.
- Akurat! – prycha.
- Tak! Poza tym nie widzisz, że mu zimno? – patrzę na Alexa. - Wiatr wieje, a on nawet nie ma kurtki… Tam przy samochodach są koce, zaraz można go ogrzać. W dodatku płacze.
- Nie wiem jak go uspokoić… – kobieta patrzy na mnie z bezradnością w oczach. Nagle wyczuwam swoją szansę. Może się uda…
- Ja wiem. Mogę ci pokazać – staram się mówić spokojnie, chociaż całym ciałem i duszą wyrywam się do synka. 
Chwilę się waha, ale w końcu kiwa głową, robię więc ostrożnie parę kroków. Alex widzi, że się zbliżam, uspokaja się i wyciąga do mnie rączki.
- Musisz go przytulić. Daj mi go, to pokażę ci jak – wyciągam  ostrożnie ręce. Sama się dziwię, że jestem teraz taka opanowana. Chyba uspokaja mnie to, że działam i że mam synka prawie przy sobie.
Kobieta po chwili zastanowienia oddaje mi Alexa. Od razu przytulam go, po czym bez namysłu odwracam się i odchodzę od niej szybko ja najdalej, całując małego we włoski i powstrzymując łzy. Słyszę, że ta wariatka coś krzyczy i rusza za mną, ale Campbell zaraz ją przytrzymuje, a po chwili dobiegają już do nich funkcjonariusze.

Leżę w naszej sypialni, przytulona do Alexa, który właśnie zasnął. Mój kochany, biedny malutki synek… Mama już nigdy nie pozwoli, żeby ktoś cię zabrał, myślę i ze łzami w oczach całuję go w czoło, przykrywając dokładniej kołdrą. Mój aniołek strasznie wymarzł. A teraz niech śpi spokojnie, bo jest już bezpieczny w domu.
 Sherlock wychodzi z łazienki, uśmiecha się do mnie i kładzie z drugiej strony Alexa. Zaraz też przykrywa moją dłoń swoją.
- Widzisz, wszystko dobrze się skończyło – mówi głosem jeszcze bardziej kojącym moje nerwy. – Tak, jak ci obiecałem….
- Wiem, kochanie. - Wyciągam rękę i gładzę go po policzku. Tak, ma rację. Ale ja wiem swoje. Zdaję sobie sprawę, że też się bardzo bał, chociaż nie pokazywał tego ze względu na mnie. – Martwię się tylko, żeby Alex się nie pochorował. Przemarzł na tym moście.
- Spokojnie, John go przebadał i powiedział, że będzie dobrze. Na wszelki wypadek przepisał coś na wzmocnienie i przeziębienie, ale nic nie powinno go dopaść. Nie zamartwiaj się na zapas.
Cóż, fakt. Ostatnio to chyba ciągle się martwię. Jak tak dalej pójdzie to nabawię się jakiegoś załamania nerwowego. Wiem, że miałam powody, ale teraz już wszystko jest dobrze. Mam najlepszego męża na świecie, cudownego synka i drugie dzieciątko w drodze. Nic tylko się cieszyć.
Uśmiecham się szeroko do Sherlocka i tak patrzymy sobie z miłością w oczy, aż Alex na chwilę się przebudza. Otwiera oczka, przewraca na plecki i zerka na nas.
- Mama, tata – uśmiecha się wesoło, zaspany. – Kocham was.

Sherlock bez słowa go przytula, a ja tak na nich patrzę i z oczu znowu płyną mi łzy. Łzy szczęścia.

Nie wiedziałem, co mam myśleć gdy rozłączyłem się z Mycroftem. Odnalazł Jima, ale czy to dobrze? Podobno miał na ciele więcej ran niż mogło uchwycić ludzkie oko, ale jakoś nie dawałem temu wiary, z drugiej strony mój brat nigdy nie miał powodów, by mi kłamać. Nie, coś ewidentnie było nie tak, a mnie to coraz bardziej niepokoiło.
- Sherlocku, co się stało? - zapytała moja żona, ale ja byłem już myślami gdzie indziej. Nie wiedziałem, czy powiedzieć jej o odbiciu Moriarty'ego i czy Elise jest w kraju, i czego dokładnie od niego chciała, ale czy to nie było jasne? Ona szukała zemsty za Thomasa i wcale jej za to nie winiłem, a nawet podziwiałem gdy potrafiła odszukać mojego wroga umawiając się z nim na tę egzekucję. - Kochanie...?
- To nic, Anno. - mruknąłem trochę bełkotliwie. - Po prostu myślę i jestem tak jakby w szoku.
- Ale dlaczego w szoku? - dociekała dalej i podeszła siadając mi na kolanach, i biorąc moją twarz w dłonie bacznie patrząc w moje oczy. - To coś poważnego, prawda?
- Tak, kochanie. - odparłem przytulając ją mocno do siebie. Co miałem jej powiedzieć? Czegokolwiek bym teraz nie zrobił, może to się skończyć bardzo źle, zwłaszcza że ostatnimi czasy nasze życie znów nabierało tego niebezpiecznego rozpędu. - Właśnie dzwonił do mnie Mycroft. Poprosił, bym przyjechał do St. Bart's, bo sprawa jest naprawdę poważna.
- Jak poważna?
- Jak bezpieczeństwo państwa. - rzekłem poważnie, przygryzając wargę. Zdecydowanie muszę jej powiedzieć. Moja księżniczka musi teraz być bezpieczna, a to, że coś przed nią zataję spowoduje tylko większe kłopoty. - Pamiętasz, jak opowiadałem ci o Elise? - kiwnęła twierdząco głową, a ja postanowiłem, że nie do końca wszystko powiem. Nie mogę jej teraz narażać na stresy, nie po Januszu i tej wariatce. - Jeżeli usłyszysz gdzieś to imię lub ktoś ci się tak przedstawi, po prostu zniknij z horyzontu tej osoby. Ona nie jest dobra. Na razie tylko tyle powinnaś wiedzieć. Drugą sprawą jest to, że mój brat odnalazł Jima. Podobno nie jest w dobrym stanie, a raczej to teraz wrak. Torturowano go, a na końcu próbowano zabić.
- Kto taki? - zainteresowała się nagle, ale ja milczałem. Położyłem tylko dłoń na jej pięknych blond włosach i zacząłem głaskać ją po głowie. - No dobrze, jeżeli nie chcesz, to nie mów.
- Nie chcę, bo wiem, jak ostatnio wszystko się pieprzy. Nie mogę cię narażać niepotrzebnie, ale musisz wiedzieć, inaczej nie będę mógł cię dostatecznie chronić, moje kochanie.
Wziąłem kilka oddechów, by jakoś uspokoić myśli i zacząłem planować, jak rozegrać moją rozmowę z Moriartym, jeżeli miałaby się odbyć. Od tygodnia próbowano go wybudzić, ale nic nie pomagało, a co za tym idzie funkcje jego organizmu mogą być z każdym dniem coraz bardziej ograniczone więc mogłem pożegnać się z normalną komunikacją. Mycroft dostał informację od swoich źródeł, że ostatniego dnia, kiedy udało się go wydostać z rezydencji psychopatki, otrzymał dawkę niezidentyfikowanej substancji, która po godzinie została wchłonięta w jego ciało całkowicie i nie można było jej w ogóle odnaleźć. Podejrzewałem, że może chodzić o jakąś dziwaczną mieszankę opium, ale głowy nie dałbym sobie uciąć.
- Skarbie, wiesz, że potrafię się obronić. - podsumowała mój wywód, ale więcej nie dociekała, co mnie trochę uspokoiło. - Idź i załatw to szybko. Nie chcę się niepotrzebnie martwić, a wychodzi na to, że będę, bo więcej mi nie powiesz.
- Dziękuję ci, kochana moja. - cmoknąłem ją w czoło, po czym posadziłem obok siebie i wstałem płynnie. - Jeżeli czegoś się dowiem, zadzwonię. Kocham cię.
Pobiegłem szybko do wieszaka, wziąłem płaszcz oraz szalik i wybyłem z mieszkania, by załatwić to raz na zawsze. Na dole czekał już na mnie firmowy wóz z moim bratem wewnątrz. Gdy mnie ujrzał posłał mi tylko protekcjonalne spojrzenie i mruknął, jak zwykle, lodowato "dzień dobry".
- Co wiemy? - zadałem mu pytanie na wydechu, a samochód ruszył i nabierał coraz większej prędkości. Zauważyłem, że sprawa musi być poważniejsza niż myślałem skoro tak pędzimy.
- Wiemy, że Elise jest w kraju, ale ukryła się, bo... mój człowiek... ją wypuścił.
Jego człowiek? Kogo mógł mieć na myśli? I dlaczego ją wypuścił? Jego agenci nigdy nie łamali rozkazów, a to była jakaś wyjątkowa sytuacja.
- Mam nadzieję, że szybko się uporałeś z tym agencikiem. - burknąłem trochę rozeźlony, bo przez tę gapę straciliśmy tylko cenny czas. Sam wiedziałem, że długo nie zajmie znalezienie jej, ale niekompetencja pracowników przy takich akcjach drogo kosztowała całe państwo, a w tym przypadku większość świata.
- Powiedzmy, że tak, ale naprawdę nie mam wpływu na tego kogoś. Nie mój rewir.
Uniosłem brwi gdy to oznajmił. Od kiedy Mycroft mówi, że coś nie jest w jego obszarze? Czyżby stracił wpływy nad pewnymi kręgami w swoim otoczeniu? Z wiadomych względów postanowiłem nie drążyć więcej tego tematu, bo sam po nim widziałem, że nie był zadowolony z obrotu spraw, choć przybrał maskę lodowatego człowieka. Po tylu latach potrafiłem poznać gdy coś go gryzie, a przyznanie do błędu wiele go kosztowało. Zawsze uważał się za lepszego od innych i nigdy nie chciał być postrzegany za zwykłego człowieka, bo, powiedzmy sobie szczerze, zwykły nie był. W końcu miał najlepsze stanowisko na świecie i brata detektywa.
- A jak z Moriartym? Nadal w śpiączce?
- Tak - mruknął gdzieś w przestrzeń unikając mojego wzroku. - i mam do ciebie prośbę w tym temacie.
- Słucham z najwyższą ciekawością.
- Postaraj się go wybudzić. Musimy wiedzieć wszystko.
- Wiesz, że tego nie zrobię! - zawołałem zdenerwowany. - Za dużo krzywd wyrządził temu światu, bym mógł zrobić to ze spokojnym sumieniem.
- Inaczej to ujmę. - powiedział w końcu zaszczycając mnie spojrzeniem lodowatych oczu. - Jeżeli go nie obudzisz, wiele osób w państwie postara się o to, byś nie był już tym, kim jesteś, a mój człowiek tego po prostu ci tego nie wybaczy ze względu na to, że zna cię bardzo dobrze.
- Zastanowię się. - odparłem jeszcze bardziej wyprowadzony z równowagi. Nie mogłem przyzwyczaić swoich myśli do tego, że mój własny brat kierował do mnie groźby, ale bardziej zastanowił mnie fakt, że napuszczał na mnie swoich własnych pracowników. Moriarty nie był wart takiego poświęcenia, a jego postawa śmierdziała na kilometr jakąś tajemnicą i to z najwyższej półki sekretów.
Dojechaliśmy na miejsce, a ja od razu skierowałem kroki do kostnicy, by wywiedzieć się, jakie nastroje panują po przyjęciu tego typa, który napsuł mi w życiu tyle krwi. Molly siedziała akurat przy biurku coś natarczywie skrobiąc, co nie było do niej podobne. Zwykle nie pisała raportów z sekcji, zostawiając to żółtodziobom, ale dzisiejszy dzień nie był normalny więc i jej zachowanie nie budziło moich podejrzeń.
- Witaj. - posłała  mi jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów i zaprosiła gestem do siebie. Oparłem ciało o blat stołu chemicznego tuż obok, patrząc na nią wyczekująco. Dziewczyna znała mnie doskonale i wiedziała, że nie będę bawił się w zbędne pogaduszki, nie lubiłem marnować czasu na farmazony, a ona dała sobie spokój z podrywaniem mnie. - Moriarty leży na oddziale toksykologicznym w sali numer piętnaście. Twój brat wpadł w szał gdy próbowali go odłączyć od aparatury, a teraz popłakuje co chwilę.
- Nie gadaj głupot. - prychnąłem zdegustowany jej wypowiedzią. - Mój brat nie uronił ani jednej łzy od czasu gdy był na swoim pierwszym pogrzebie. Dobra, nieważne. Co masz jeszcze dla mnie?
- Jim dostał zastrzyk na bazie nieznanych mi narkotyków. Dałam radę je wyizolować i przyrządzić odtrutkę, ale nie pomogła, a w zasadzie zaszkodziła. Jego serce mocno zwolniło i wątpię czy można go jeszcze uratować.
- Podeślij mi materiały na ten temat, coś wymyślę, a teraz muszę iść do tego nieszczęśnika. Dzięki.
Za drzwiami usłyszałem tylko ciche "nie ma za co", ale moje myśli znów płynęły z prędkością światła. Musiałem to wszystko poukładać w logiczną całość, ale czułem gdzieś w środku, że sprawa ma drugie dno, o którym szanowny pracownik państwa mi nie powiedział. I ta jego dziwna zagadka o jego człowieku, który pozwolił uciec tej przeklętej babie. Nie spodziewałem się, że może być tak mocną zawodniczką w rozgrywce i przechwyci wszystkie kontakty przestępcy konsultanta, ale, jak widać, kobiety potrafią być również tak przebiegłe, jak piękne, bo trzeba było przyznać, Elise była piękna.
Szedłem przez korytarz z poczuciem, że za drzwiami sali numer piętnaście czeka mnie coś, co odmieni zupełnie moje życie i dlatego nie chciałem przekroczyć progu. Mycroft już tam na mnie czekał, ale zaprzeczył gdy pokazałem mu gestem czy wejdzie. Bąknął tylko, że Jim ma obstawę i już go nie było. Miałem właśnie wejść, ale poczułem na swoim ramieniu jego dłoń.
- Może cię to zdziwi, ale biorę ślub. - gdy mi to szepnął, otworzyłem ze dziwienia usta, ale nie mogłem nic powiedzieć, bo zniknął tak szybko, jak to powiedział.
Co się dzieje z tymi ludźmi? Cieszę się, że w końcu układa sobie życie, ale to dla mnie naprawdę świeża sytuacja. Nie miałem pojęcia, jak Lestrade tego dokonał, ale mój brat był w jakiś sposób z nim szczęśliwy i to właśnie jakoś mnie pocieszało.
Wszedłem w końcu do pokoju z mocno bijącym sercem, a to, co zobaczyłem zbiło mnie z tropu. Na łóżku leżał - podłączony do różnorakiej aparatury medycznej - Moriarty. Oczy miał zamknięte, ale co chwilę widziałem ruchy gałek ocznych, jakby trwał w niespokojnym śnie, a twarz lekko pożółkłą zapewne od substancji krążącej w jego organizmie. Przez jego ciało biegały co chwilę jakieś niezrozumiałe dreszcze, ale i mięśnie zdawały się napinać więc miałem nadzieję, że jego stan nie potrwa długo.
Przy oknie stał nieznajomy mi człowiek, a raczej w pierwszej chwili mi się tak wydawało, bo brązowe włosy miał nieco dłuższe, a postawa wskazywała no to, że jest bardzo zmartwiony. Trzymał w dygoczącej dłoni odpalonego papierosa i co jakiś czas przytykał go do wyblakłych, pełnych ust, które wypowiadały do mnie same szczere słowa w dzieciństwie.
"Jesteś śmieszny", "złamałem chyba rękę przez ten samochód", "potrzebuję twojej pomocy, Sherlocku", "nie, oczywiście, że krowa, a cóż by innego?", "Zakochałem się, braciszku.", "Odeszła, nigdy wam tego nie wybaczę.", "Tak, mam faceta.". Przez mój pałac pamięci przetoczyły się miliardy zdań, które wypowiedział do mnie, a ja nadal nie mogłem zrozumieć czy sytuacja mająca teraz miejsce, jest prawdziwa. Przecież widziałem, jak to wszystko przebiegało, a jego ciało...
- Boże, Thomas. - szepnąłem nie dowierzając własnym zmysłom. Mężczyzna odwrócił się w moją stronę, a mnie jeszcze bardziej zamurowało. Jego oczy wyrażały teraz tyle sprzeczności. Od arktycznego chłodu, przez chwilową namiętność gdy zerknął na uśpione ciało Jima, ból tego, co zrobił nam wszystkim po bezsilność pomieszaną z rozpaczą tak wielką, jak jezioro Bajkał.
- Potrzebuję twojej pomocy, Sherlocku. - powiedział mocno zachrypnięty, po czym przypadł do mnie mocno mnie tuląc i wybuchnął niepohamowanym płaczem. Drżał na całym ciele, a ja w tym momencie nie wiedziałem, co mam począć z tym fantem od losu.
Mój brat... Boże. Jak to możliwe, że on teraz jest tutaj i widzę go bez tej przeklętej dziury w głowie, jak?!!! To wszystko jest jakimś chorym żartem. I w tym momencie w moim umyśle zaskoczył jeden tryb, który pozwolił mi na jasność myślenia. Odsunąłem go od siebie i posadziłem na na krześle, by móc swobodnie na niego patrzeć.
- Jesteś człowiekiem Mycrofta. - powiedziałem jakby do siebie, a potem kontynuowałem piorunując Toma wzrokiem. - To było planowane od pewnego czasu. Posłaliście na śmierć pewnego człowieka, który był do ciebie podobny niczym dwie krople wody, a ty mogłeś ukryć swoje nietykalne dupsko przed kimś... Przed Aum Shin Rikyo. Nie chcieliście wplątywać w to rodziny, bo oni znali prawie wszystkich, a jesteś tutaj z powodu Jima. Nikt nie miał wiedzieć prócz waszej dwójki, ale coś poszło nie tak. Nikt nie spodziewał się, że Elise zareaguje tak ostro na twoją śmierć, że go porwie i będzie chciała wypatroszyć niczym rybę. Po zlikwidowaniu całej siatki miałeś wrócić. Z wiadomych przyczyn nie można było posłać mnie. Po to właśnie miałem udać się na Wschód, by zniszczyć Aum Shin Rikyo. Wzięli ciebie, bo masz styczność z Moriartym, a on sam może okazać się przydatną bronią w zamordowaniu najlepszych tej prymitywnej bandy i tak właśnie się stało. Nie miałeś zbytnich wyrzutów robiąc to wszystko, bo miałeś wrócić.
- Tak. - szepnął z wielkim bólem.
- Jesteście genialni, ale nie przewidzieliście tego, że twoja była zacznie zbierać własną organizację przestępczą.
- Błagam cię, wybacz mi. - zaszlochał niczym małe dziecko, ale nie zwracałem na to uwagi. Moje myśli nadal płynęły z zawrotną prędkością.
- Nie mam czego ci wybaczać. Sam zrobiłem podobną rzecz, ale na Boga! Czyś ty rozum postradał, by nie mówić nikomu? Wiesz, jak przeżyła to nasza matka? Jak przeżył to Jim? Jak ja... - nie dokończyłem zdania. W moim gardle poczułem wielką kluchę, która nie chciała ustąpić choćbym nie wiem, jak długo chrząkał czy kaszlał. Wychrypiałem w końcu: - Byłem załamany.
- Przepraszam. Nie chciałem, by to tak wyszło. To był pomysł Mycrofta, a ja...
- Tego się domyśliłem. - prychnąłem mocno rozgniewany. - Nie obudzę go, nie licz na to. A na drugi raz... pilnuj swojego chłoptasia żeby się na mnie nie rzucał w rozpaczy i tęsknocie za tobą.
Wyszedłem trzaskając drzwiami od sali. Byłem zbyt zdenerwowany, żeby zachować minimalny chociaż spokój. Cała ta sytuacja przyprawiała mnie tylko o mdłości i ból głowy, a ja musiałem to wszystko przemyśleć na spokojnie, ale nie sam, bo dostałbym kota. Annie nie mogłem powiedzieć absolutnie nic, była w ciąży, a takie rewelacje mogły tylko zaszkodzić naszemu maleństwu.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem było wykonanie telefonu do mojego przyjaciela Johna z prośbą o spotkanie w ich domu. On jedyny rozeznawał się w takiej sytuacji, bo wiedział, co teraz odczuwam i na pewno potrafił mi jakoś to wszystko wytłumaczyć w racjonalny sposób. Następnym telefonem, jaki wykonałem był telefon do mojej pięknej żony.
- Anno - powiedziałem spięty. - Będzie teraz ze mną bardzo ciężko. Nie chcę cię sobą martwić, ale od teraz chroń się przed Elise, jak tylko możesz, a ja sam dołożę starań, byśmy ją złapali.
- Ale dlaczego? Nic nie rozumiem, Sherlocku.
- Elise prawie zabiła Jima w zemście. Tego ci wcześniej właśnie nie mówiłem. Przejęła jego wszystkie kontakty i wiem, że będzie planowała coś większego związanego z nami. Nie odpuści, póki nie zapłacimy jej za wszystkie krzywdy. - mój głos był coraz bardziej napięty od emocji. Cały czas myślałem o tym, by nie powiedzieć czegoś o Thomasie, bo w gruncie rzeczy rozpierała mnie radość, że mój najmłodszy braciszek żyje, ale z drugiej strony chciałem mu zrobić taką krzywdę, jaką sam odczuwałem przez ten rok bez niego. - Jeżeli pojawi się ktoś ci znajomy, nie panikuj. To było planowane.
Zakończyłem połączenie, a następnie pobiegłem na sam dół, by złapać taksówkę i udać się do Klubu Diogenesa. Gra się rozpoczęła. Tym razem w zupełnie innym składzie.

poniedziałek, 19 maja 2014

Rozdział 47: Ostatni oddech

(No to rozdział od Joasi :* Ja się już boję xD)

https://www.youtube.com/watch?v=4Tr0otuiQuU
                       Ludwig van Beethoven - Moonlight Sonata

Przez kilka minut nie wiedziałam gdzie jestem, ale ciepła dłoń, która była ukryta w mojej uzmysłowiła mi, że już wszystko w porządku i mogę oddychać spokojnie. To właśnie ciepło, które od niej biło dawało ukojenie moim skołatanym nerwom i niwelowało napięcie spowodowane wcześniejszym atakiem Janusza. Miałam tylko cichą nadzieję, że zrozumie, co miał na myśli mój mąż i ulotni się jak najprędzej, bo on wcale nie żartował. Tego właśnie Sherlocka wolałam unikać nawet ja, a to trudne gdy widzisz w takim stanie kochanego przez siebie mężczyznę chociaż wiesz, że chce cię chronić z całego serca. Przez tę sytuację przypomniałam sobie mój błąd sprzed roku i w końcu nie wytrzymałam gdy zaczęły piec mnie oczy od powstrzymywania łez.
- Jak się czujesz, kochanie? - zapytał mnie biorąc moją twarz w dłonie. Bacznie mi się przyglądał, co spowodowało u mnie poczucie winy. Zawsze pakowałam go w jakieś tarapaty.
- Chyba dobrze. - szepnęłam spuszczając wzrok na szpitalną pościel. - Trochę boli mnie głowa i brzuch. Wszystko ze mną w porządku?
- Znów mało brakowało, ale zdążyłem w porę zadzwonić po karetkę. - patrzył na mnie swymi stalowymi oczyma z niebywałą troską, a mnie od tego aż przeszły ciarki. - Kochanie, nie martw się, błagam. To nie była twoja wina, że tak się potoczyło twoje życie.
- Nie moja, ale przez to mogło stać się coś okropnego, a wiesz, że nie mogłabym znieść jakiejkolwiek straty. - mówiłam już płaczliwie, mój głos powoli się łamał, a przy końcu zdania po moich policzkach potoczyły się słone krople, które zrosiły szpitalną koszulę.
Nie odpowiedział na moje wyznanie tylko wziął mnie w ramiona i przytulił mocno do swojej piersi. Ten gest wprawił mnie w zupełne otępienie i przestałam myśleć o tych okropnościach. Chłonęłam gorąco bijące od Sherlocka, wsłuchiwałam się w serce wystukujące to, jak bardzo mnie kocha i wdychałam perfumy, które kupiłam mu sama, a pasowały do niego w zupełności.
Lekko majerankowy aromat Hugo Bossa połączony z alkoholem drażnił moje zmysły tak bardzo, że przyciągnęłam jego twarz do swojej i złożyłam na jego wargach bardzo namiętny pocałunek. Mój mężczyzna smakował herbatą z cytryną, no co roześmiałam się rozczulona i znów przywarłam do niego, jakby miał mi uciec. Jego czerwone usta pulsujące od wrzącej w nim krwi były tak miękkie, że prawie mdlałam, ale z drugiej chciałam poczuć jeszcze więcej i zagłębiłam się językiem odszukując jego język. Jęknęłam z podniecenia rozlewającego się po mnie niczym lawa i lód w jednym, gdy Sherlock przejechał opuszkiem palca wzdłuż mojej szyi, po czym zarzuciłam mu ręce na szerokie ramiona, obleczone w czarną koszulę.
- Kochanie moje - szepnął mi w delikatnie rozchylone wargi nabrzmiałe z podniecenia. - W domu się tobą zajmę jak należy, obiecuję. Sprawdzę dokładnie czy ten bandyta nie zostawił na tobie żadnych śladów, a wiesz, że mam miarę w oczach.
- Liczę na to. - odparłam mocno zachrypnięta i z trudem wypuściłam go z ramion, bo właśnie wszedł lekarz.
Uśmiechnął się do mnie ciepło, a jego oczy wyglądały prawie identycznie, jak te, które posiadał mój mąż, ale z drobną różnicą. W tym momencie miały w słońcu barwę złota i to bardzo szczególną.
- Widzę, że wszystko w porządku, pani Holmes. - oznajmił niezwykle dźwięcznym głosem, który wiele kobiet mógł przywołać o palpitacje serca lecz na mnie działał zdecydowanie kojąco, ale tylko dlatego, że znałam go dużo później niż mojego męża. Na dodatek był wolny, co jeszcze bardziej dziwiło. Ten facet zamiast ginekologiem powinien zostać chyba aktorem. - Pani wyniki wskazują na to, że może pani już udać się do domu. te kilka dni dobrze zrobiły pani i dziecku. Tylko proszę mi powiedzieć, czy odczuwa pani jeszcze bóle?
- Znikome. - mówię cicho i z przestrachem chwytam się za brzuch. Naprawdę nie chciałabym, by stało się coś mojemu maleństwu.
- No to w takim razie bardzo dobrze. - posłał mi jeszcze większy uśmiech i mrugnął pięknym okiem, a kasztanowe, lekko falowane włosy opadły mu zawadiacko na czoło. - Dziecku nic nie powinno być.
Odetchnęłam z ulgą, a doktor uścisnął dłoń mojemu mężowi, by się pożegnać i wtedy uderzyło mnie coś w tym geście. Zachowywali się zupełnie podobnie do siebie, ale nie tylko to widziałam w nich wspólnego. Kości policzkowe były osadzone w podobnym miejscu, a twarze jaśniały im tym samym blaskiem. Poczułam się, jakbym była we śnie. Że też wcześniej tego nie dostrzegłam.
- Dziękujemy, pani doktorze. - powiedział miękko mój mąż, po czym pożegnał się z lekarzem. Spojrzał na moją zdumioną minę i zapytał: - Stało się coś, księżniczko?
- Nie. - mruknęłam trochę zbita z tropu. - To chyba przywidzenie.
Sherlock kiwnął głową i zaczął zbierać moje rzeczy do torby w naprawdę zastraszająco szybkim tempie. Nie mogłam uwierzyć, że tak bardzo chciał, bym wróciła już do domu, ale z drugiej strony ja pragnęłam tego tak samo mocno. Nie mogłam wytrzymać choćby godziny bez niego, ale cóż, takie jest życie, a moje szczególnie dało mi już popalić, jak się okazuje z perspektywy lat.
Wyszliśmy, a ja nie mogłam się nadziwić, że mój kochany jest taki radosny i pełny życia. Jego czarne loki po prostu bombardowały moją świadomość swoją idealnością, a mnie ogarnęło poczucie spełnienia w życiu. Ten mężczyzna trzymający tak ufnie moją dłoń należał tylko do mnie i do nikogo innego, każdy centymetr jego idealnej skóry obsypanej drobnymi, jak i większymi bliznami, każde spojrzenie, jakim mnie obdarzał oraz uśmiech tych pięknych ust. Tylko mój. - brzmiało mi w głowie. - Mój jedyny.
- Kochana moja - roześmiał się. - zaraz mnie rozbierzesz na ulicy, jak tak dalej pójdzie.
- Wiesz, że na ulicy nie byłoby takiej frajdy. - odparowałam równie roześmiana, a nagły wiatr wschodni pochwycił moje blond włosy, by z mogły odtańczyć przecudowny spektakl, który jeszcze bardziej poprawił mi humor.
Spojrzałam w lewo i znów go zobaczyłam. Nie mogłam uwierzyć, że go widzę i po prostu stanęłam, jak wrośnięta w ziemię. Nie zmienił się zupełnie od roku, no może prócz tego, że jego brązowe włosy były trochę dłuższe, a cera jakby wybladła z braku słońca, ale byłam zupełnie pewna, że to brat mojego męża, Thomas.
- Ale przecież on nie żyje. - szepnęłam do siebie, a mój mąż posłał mi ostre spojrzenie.
- O kim mówisz, Anno? - zapytał obserwując mnie uważnie.
Nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa na to pytanie, bo wiedziałam, jak Sherlock przeżył jego śmierć. Ja sama ledwo z tego wyszłam. Tom był najlepszym człowiekiem na świecie i to co go spotkało nigdy nie powinno się wydarzyć, a teraz widziałam człowieka takiego samego, jak on i nie wiedziałam, co mam zrobić. Powiedzieć mojemu mężowi i narazić się tym, czy po prostu zostawić to w spokoju? Najgorsze jest to, że widziałam go już drugi raz, a to nie wróży dobrze. A może wróży? Cholera jasna nie wiem, nic nie wiem...
- Nic, Sherlocku. - powiedziałam w końcu ze ściśniętym z emocji gardłem. - Mam dziwaczne przywidzenia.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego. - mruknął i podszedł do mnie, by pocałować mnie w czoło.
Poszliśmy dalej, ale w tym momencie stało się coś czego nigdy w życiu bym nie chciała. To było tak nieoczekiwane i prędkie, że ledwo rejestrowałam to swoim umysłem, a widziałam wszystko tak dokładnie i w bardzo zwolnionym tempie, jakby był to kadr filmu akcji.
W jednym mgnieniu oka widziałam błyszczącą tuż przy moim boku stal noża myśliwskiego i trzymającą go opaloną rękę, która kilka lat temu próbowała się do mnie dobrać. Spostrzegłam wbijające się ostrze w ciało najbardziej mi zaufanego człowieka na ziemi oraz czerwień kropiącą chodnik gdy broń została wyjęta z jego brzucha. Krzyknęłam coś niezrozumiale i od razu przypadłam do mojego anioła usiłując zastawić tę okropną ranę dłońmi. Nie. Tylko nie to.
- Sherlock. - zawołałam zduszonym głosem i nawet nie wiem kiedy po moich policzkach zaczęły płynąć łzy rozpaczy. - Kochanie moje...
- An - Anno... - wydyszał w moją stronę. Oczy na chwilę zaszły mu mgłą, a mnie coś ścisnęło w dołku. Nie. Musisz żyć. - przemknęło mi przez myśl, a przez moje ciało przeszedł gwałtowny spazm szlochu. Z kącika ust zaczęła mu spływać krew, co przeraziło mnie jeszcze bardziej i przez to straciłam już całkowitą nadzieję na to, że będzie dobrze.
- Nie zostawiaj mnie. - chlipnęłam przytrzymując nadal ranę, a krew, która sączyła się z niej zalewała moje dłonie i jasną sukienkę, którą wyciągnął dla mnie mój ukochany.
- Kocham... Cię... - szepnął i ostatnim silnym gestem swoich rąk przyciągnął mnie do swoich ust. Nie broniłam mu tego, bo sama chciałam, by ten pocałunek dał mu siłę do życia. Mój mężczyzna, obrońca, opiekun, kochanek i przyjaciel odchodził, a ja nie wiedziałam, co mogę jeszcze uczynić, by go ratować. Pozostawało mi patrzeć z wielkim bólem w sercu na całą tę popapraną scenę z mojego osobistego horroru.
Poczułam na swoim podniebieniu jego język; jego smak połączony z posoką sączącą się do tych ukochanych warg, a moje łzy spływały na jego policzki z tymi pięknymi, wystającymi kościami policzkowymi. Już nie były tak rumiane, jak kiedyś i miały pozostać blade do końca. Mrugał oczyma w niemym ratunku przed ciemnością, jaka go otaczała, a ja wiedziałam, że nie potrwa to długo.
- To jest kara. - usłyszałam ten obleśny głos tuż przy moim uchu, ale się nie odwróciłam. Siedziałam przy moim mężu, który potrzebował mnie teraz niczym tlenu.
- Opiekuj się nimi. - szepnął ostatnim tchem, a jego stalowe oczy zmartwiały w jednej chwili. Boże, nie!!!!

- Sherlock, Sherlock... - szeptałam klepiąc go po twarzy, by się zbudził, a moje ruchy barwiły jego lica szkarłatem. Nic już to nie pomagało. - NIE!!! KOCHANY NIE!!!!!!!!!!!!!