"Tell me why are we
So blind to see
That the ones we hurt
Are you and me
Been spending most their lives Living in a gangsta's paradise
Been spending most their lives Living in a gangsta's paradise
We keep spending most our lives Living in a gangsta's paradise
We keep spending most our lives Living in a gangsta's paradise"
So blind to see
That the ones we hurt
Are you and me
Been spending most their lives Living in a gangsta's paradise
Been spending most their lives Living in a gangsta's paradise
We keep spending most our lives Living in a gangsta's paradise
We keep spending most our lives Living in a gangsta's paradise"
Coolio - Gangsta's paradise
Następny
miesiąc przebiega w miarę spokojnie…. To znaczy o ile życie z Sherlockiem można
uznać za spokojne…
John
w końcu wychodzi ze szpitala, chodzi teraz na rehabilitację, ale szybko wraca
do pełnej sprawności. Powiedział nam nawet, że w przyszłym tygodniu znowu
zacznie przyjmować pacjentów.
Ja
też wróciłam do pracy po krótkiej przymusowej przerwie zarządzonej po tym całym
napadzie. Może to dziwne, ale atmosfera w szkole trochę się poprawiła. Jessica
siedzi cicho i już nie zadziera nosa, właściwie to mało co się odzywa. Jako że
tylko parę osób dokładnie wie, o co chodziło Irene, atmosfera aż huczy od plotek, ale ja trzymam
język za zębami. I nie wiem jak dyrektorka przełknęła rewelacje o swojej
siostrzenicy, ale chyba się z tym pogodziła, w każdym razie zachowuje się
normalnie i wobec nas i wobec Jessici.
No
właśnie, Irene… Zdążyłam już ochłonąć po tych rewelacjach o niej… Chociaż
pewnego ranka, parę dni po tym całym napadzie, Sherlock był taki jakiś nieswój.
A może mi się tylko wydawało… Poza tym to wcale nie musiało mieć związku z
Irene.
W
pewne sobotnie przedpołudnie siedzę i oglądam coś w telewizji. Nie mogę się
jednak skupić, bo Sherlock nerwowo chodzi tam i z powrotem.
-
Kochanie, możesz w końcu usiąść? – mówię po piętnastu minutach. – Rozpraszasz
mnie.
-
Nudzę się! – odparowuje niezadowolony i przeczesuje ręką włosy. - Ludzie
ostatnio przychodzą tutaj z samymi głupotami! Żona mnie zdradza! Ktoś mi ukradł
pamiątkę po babci!
Wzdycham.
Gorzej niż dziecko.
-
No wiesz… czasami ciężko pogodzić się niewiernością ukochanej osoby… a jak ktoś
kochał swoją babcię strata pamiątki po niej może być dla niego trudnym
przeżyciem…
Rzuca
mi przeciągłe spojrzenie mówiące: To i tak jest nudne.
-
Nie wiem jak ja z tobą wytrzymuję… – opieram czoło o kolana. Z kim ja żyję?
Sherlock
zaraz siada obok mnie na kanapie i przytula.
-
Sam cię za to podziwiam – mówi, po czym zaczyna całować mnie w szyję.
Wciągam
szybko powietrze, zamykam oczy i wtulam twarz w jego włosy. Moje ręce zaczynają
rozpaczliwie błądzić po jego ramionach. Przytulam się do niego jak mogę
najmocniej, każdą swoją cząstką. Boże, czuję się jak narkoman na głodzie. A
przecież Sherlock jest mój każdej nocy…
- Czasami
cię nienawidzę… - mówię, ale się śmieję.
-
Nieprawda – usta Sherlocka zbliżają się do moich ust.
Przywieram
łapczywie do jego warg, po czym powoli i jakby bezwiednie rozpinam mu górne
guziki koszuli, on natomiast jednym szybkim ruchem ściąga mi gumkę do włosów. Ciemnoblond
loki opadają mi na ramiona.
Jestem
już w niebie, już myślę czy nie zaproponować pójścia do sypialni, gdy nagle
dzwoni jego telefon. Sherlock wzdycha, odrywa się ode mnie z wyraźną niechęcią
i patrzy na wyświetlacz.
-
To Lestrade. Przepraszam, muszę odebrać.
Kiwam
głową, podkulam nogi i kładę głowę na kolanach czując się jak porzucone dziecko.
Sherlock odbiera połączenie, a ja zjadam go oczami.
-
Tak… - słucha przez dłuższą chwilę, ale widzę, że robi się podekscytowany. –
Gdzie?
Wiem,
co się święci… Znam to już z autopsji. Greg natrafił na jakąś ciekawą sprawę. I
dobrze, przynajmniej będę miała spokój. To znaczy… chyba jednak źle, bo mieliśmy
się przenieść do sypialni.
-
Co jeszcze znaleźliście? - Sherlock dalej rozmawia, coraz bardziej uradowany. –
Dobra, będę za dwadzieścia minut.
Rozłącza
się i patrzy na mnie z szatańskim uśmiechem.
-
Gra się zaczęła! Mamy trupa!
Kręcę
głową i zaczynam gapić się w telewizor.
-
A idź ty!
-
Nie jedziesz ze mną? – słyszę zaraz przy uchu.
Zerkam
przeciągle na Sherlocka. Jego oczy błyszczą światłem szczęścia.
-
Cóż… a mam wyjście? Potrzebujesz przecież asystenta, a John jest teraz jeszcze
niedysponowany.
W
odpowiedzi dostaję długi i czuły pocałunek.
-
Kiedy wrócimy… w nocy… wynagrodzę ci to – mówi Sherlock cicho, a ja drżę gdyż
moja wyobraźnia już pracuje.
Na
miejscu zbrodni, czyli w Russel Square Garden, zastajemy Grega w towarzystwie
Andersona, Donovan i nieżywego faceta koło trzydziestki. Z daleka widzę, że
gościu zarobił kulkę w głowę i nagle czuję lekkie sensacje w żołądku. Dziwne,
bo zwykle takie rzeczy mnie nie ruszają.
-
Nie żyje od wczesnego ranka, gdzieś pięć godzin – wyjaśnia Lestrade. – Nie
wiemy na razie kto to, nie miał przy sobie dokumentów. Znalazła go starsza
kobieta z psem. Jak widać zabił go strzał w głowę, prawdopodobnie z bliskiej
odległości, bo na brzegach rany jest proch.
-
Egzekucja? – pytam, mając w pamięci wszystkie gangsterskie filmy, które
widziałam.
-
Nie sądzę – rzuca Sherlock, kucając obok ciała. – On nie był gangsterem…
Uważnie
bada mu dłonie, potem jeszcze przygląda się palcom przez szkoło powiększające.
-
To nauczyciel.
-
Skąd wiesz? – pyta od razu Greg znanym mi już zaskoczonym tonem, a ja się
uśmiecham, bo jako nauczycielka chyba wiem jak Sherlock to wydedukował.
-
Bo ma kredę pod paznokciami… Poza tym na palcach widzę ślady atramentu od
długopisu.
-
Taki biały proszek to równie dobrze może być narkotyk… - wtrąca się Sally.
- Och
Donovan, nie sądzę, że to ćpun. Nie ma nigdzie śladu po ukłuciach igłą. Mógł
wciągać, ale nos nie jest zaczerwieniony, nie ma też na nim białych śladów. Chcecie,
zbadajcie to, ale mówię wam, że to
szkolna kreda… I jest jeszcze coś… nie tylko w ranie jest proch, na palcach
również.
-
Samobójstwo! – wyskakuje od razu Anderson z nieskrywanym podnieceniem.
Sherlock
ciężko wzdycha.
-
Anderson, wiem, że jesteś teraz moim fanem, ale to niestety nie dodaje ci
inteligencji… Powiedz, czy widzisz tu krew? - wskazuje dookoła.
-
Eeee… nie…
- Więc
twoja teoria idzie do kosza, martwy samobójca sam by tu przecież nie przyszedł…
Chyba, że zamienił się w zombie… Ktoś go zabił gdzie indziej i tu przyniósł -
Sherlock przygląda się nagle koszuli umarlaka – Widzę tutaj ślady krwi… nie za
dużo… sprawdźcie czy to jego.
Nagle
zauważam coś przy butach. Kucam i odczepiam od podeszwy zgniecionego
fioletowego kwiatka.
-
To lawenda – mówię i pokazuję Sherlockowi.
-
W tym parku jej nie ma. – Bierze kwiatka i ogląda. – Przeniósł ją skądś na
butach.
Odwracam
się w stronę Grega, Sally i Andersona.
-
Czy w Londynie są jakieś plantacje lawendy? – pytam.
-
Eeee…
Nagle
do Lestrade’a dzwoni komórka. Odchodzi parę kroków, ale słyszymy wszystko, co
mówi.
-
Tak? Słuchaj Mycroft… jestem w pracy… Tak, ta nasza romantyczna kolacja dalej
aktualna…
Napotykam
spojrzenie Sally i hamujemy śmiech. Chyba pierwszy raz załapałyśmy nić porozumienia. Gdyby jeszcze nie uważała
mojego faceta za wariata mogłybyśmy pewnie wyskoczyć na kawę… Sherlock
natomiast ponownie wzdycha z irytacją i zaczyna szukać czegoś w komórce.
Greg
szybko wraca zmieszany i udaje, że nie widzi naszych rozbawionych min.
-
Najbliżej jest Mayfield Lavender w Banstead i Caldwell Farm w Hitchin – mówi
nagle Sherlock. – Chociaż to i tak parę dobrych kilometrów.
-
Banstead jest bliżej – stwierdza w zamyśleniu Sally.
Sherlock
wstaje z kucek i poprawia marynarkę.
-
Zacznijcie tam – rzuca. – My z Anną już uciekamy, coś znajdziecie to dajcie
znać.
-
No to pa – rzucam do całej trójki i łapię mojego detektywa za rękę.
Odchodzimy
już spory kawałek, kiedy Sherlock jeszcze na chwilę odwraca się w strone Grega.
-
I życzę miłej romantycznej kolacji z moim bratem! – krzyczy.
Lestrade
robi się czerwony, ja opanowuję śmiech i szturcham Sherlocka w bok.
-
Chodźmy już, ty draniu – mówię i ciągnę go w stronę głównej ulicy.
Wieczorem
dzwoni do nas Lestade i informuje, że rzeczywiście ten biały proszek pod
paznokciami to kreda.
-
Ponad to nasz nieboszczyk to naprawdę nauczyciel – opowiada mi Sherlock po
zakończonej rozmowie. Bawi się akurat moimi włosami. - Nazywał się Andrew
Wilson i uczył matematyki w szkole podstawowej Hill Mead w Brixton. Mam jego
adres.
Mój
facet to geniusz. Naprawdę.
-
A co z tymi plantacjami lawendy? – pytam, ukrywając radość.
-
Dalej przeszukują tą w Banstead, ale jak na razie nic nie znaleźli. Jedziesz ze
mną do Wilsona?
Jasne,
że jadę. Od razu wstaję.
-
Poczekaj, tylko się ubiorę.
Wilson
mieszka z matką na Herne Hill, w niedużym schludnym domu. Gdy przyjeżdżamy, na
miejscu jest już Donovan razem z jeszcze jedną policjantką, rudą i zielonooką.
-
Matka nie jest teraz w najlepszym stanie… - mówi do mnie Sally z naciskiem. –
Lestade na to pozwolił, ale naprawdę nie wiem, czy powinniście…
Sherlock
bez słowa nas mija i wchodzi do domu. Sally przewraca wściekła oczami, a ja
wzruszam bezradnie ramionami, robię przepraszającą minę i idę za nim.
Matka
Andrew Wilsona rzeczywiście jest na skraju załamania nerwowego, jakoś jednak
udaje nam się z nią porozmawiać. To starsza, szczupła kobieta z siwymi,
kręconymi włosami. I wolę nie myśleć co teraz przeżywa.
Siadamy
w ładnie urządzonym, niedużym salonie pełnym kwiatów. Skromnym, ale czystym.
-
To był taki dobry chłopak… Uczył dzieci… Pomagał narkomanom wychodzić z nałogu…
- pani Wilson szlocha w chusteczkę – Ale ostatnio tyle nieszczęść się na niego
zwaliło… Rozstał się z dziewczyną… Pięć lat razem byli! I te długi!
-
Długi? – pyta szybko Sherlock. Już widzę, że to go zainteresowało.
-
Jakiś czas temu grał nałogowo w kasynie… Obiecywał, że mu już przeszło, ale
podobno… miał jakieś długi u jednego znajomego.
-
Możemy zobaczyć jego pokój?
-
Pierwsze drzwi na lewo. Idźcie sami, ja nie mam siły tam wejść… - pani Wilson
już płacze na całego.
-
Dziękujemy – mówię, ściskając ją współczująco za rękę.
Sherlock
wstaje. Zastanawiam się, czy z biedaczką nie zostać, ale w tej chwili wchodzi
policyjna psycholog, więc spokojnie mogę iść z Sherlockiem.
Pokój
Andrew, w przeciwieństwie do reszty domu, jest strasznie zagracony i nieduży.
Widzę plakat drużyny piłkarskiej Chelsea Londyn, dwie gitary i trochę książek
matematycznych. Na podłodze leży grupy niebieski dywan, a okna zdobią ciężkie
zasłony.
-
Myślisz, że ktoś go zabił za długi? - pytam, przyglądając się ubraniom
rozrzuconym w nieładzie na łóżku.
Sherlock
podchodzi do biurka i bada wzrokiem ten cały bałagan na nim: książki, płyty,
długopisy, kartki papieru i milion innych rzeczy.
-
Możliwe – mówi ostrożnie. – Nie wiem jeszcze do końca jak to było… ale się
dowiem.
Patrzy
jeszcze przez chwilę na blat biurka, potem otwiera szafkę.
-
Hmm…
-
Co? – podchodzę zaciekawiona.
-
Widzisz, tu coś było…
W
szafce, też pełnej różnych rupieci, część miejsca jest pusta. Taka dziura,
dookoła której jest wszystko.
-
Ale co…?
-
Broń.
-
Aha – standardowo powstrzymuję się od pytania skąd to wie. Lepiej, żeby się nie
rozkręcał.
Sherlock
jednak tym razem odpowiada sam z siebie.
-
Widzisz to pudełeczko? – pokazuje na białą rzecz z lewej strony. – To pudełko
od naboi.
-
No tak! A to puste miejsce… jeśli przyjrzeć się pod pewnym kątem – przechylam
głowę - to kształtem idealnie pasuje do pistoletu.
Sherlock
zaczyna przeglądać rzeczy w środku. Po chwili bierze do ręki jakiś cienki zeszyt
i zaczyna go kartkować. Zaglądam mu przez ramię i widzę, że zapisane są tylko
pierwsze dwie strony. Same imiona, nazwiska bądź pseudonimy. Daty. I jakieś
liczby. Marszczę brwi.
-
Rozumiesz coś z tego?
- Wygląda
mi to na jakiś dziennik hazardzisty… - odpowiada Sherlock po krótkim namyśle. -
Widzisz, tu są daty. A tu wygrane lub przegrane… Najwyraźniej okłamał matkę i
dalej grał, ponieważ ostatni wpis jest sprzed trzech dni.
-
A te nazwiska? Czy też pseudonimy…
-
To znacznie bardziej zagadkowe… Cóż… pożyczymy sobie ten zeszyt…
Nagle
z zeszytu, zza tylnej okładki, wypada żółta karteczka. Schylam się szybko i ją
podnoszę.
-
To chyba jakieś zaproszenie – mówię, przyglądając się uważnie kartonikowi.
Z
jednej strony wydrukowany jest czarny symbol przypominający różę w okręgu, z
drugiej dziwny tekst.
ZAPROSZENIE
Gratulujemy! Znalazł się Pan w
gronie szczęśliwców zaproszonych do Wielkiej Gry! Dokładne miejsce i czas
zostaną podane naszym wewnętrznym sposobem odpowiednio wcześniej.
UWAGA: Przypominamy o zachowaniu
najwyższej dyskrecji oraz zastosowaniu się do podanych już wskazówek. W razie
niesubordynacji zostaną wyciągnięte odpowiednie konsekwencje.
Milczymy
oboje przez chwilę. Potem Sherlock wkłada karteczkę powrotem za okładkę,
nastepnie daje mi zeszyt.
-
Schowaj do torebki – mówi.
Robię
co każe, jednocześnie się zastanawiając.
- Czy nie myślisz, że on… to znaczy Wilson… mógł zginąć przez to? Może
poszedł właśnie na tą… Wielką Grę… i spotkała go tam śmierć? Bo to zaproszenie jest ewidentnie podejrzane.
- To logiczna hipoteza, nie mam żadnych podstaw do jej obalenia. Ale też…
nie mam solidnych dowodów na jej potwierdzenie.
Wzdycham z irytacją. Dużo mi powiedział!
- No naprawdę, jakbym sama tego nie wiedziała!
Sherlock uśmiecha się na moje oburzenie i mnie obejmuje.
- Szczerze to uważam, że masz rację. Ale najlepiej poczekać i zobaczyć,
co wyniknie z oględzin tych pól lawendy. Może wtedy się coś wyjaśni. A teraz chyba
możemy stąd iść, nie ma tu już nic ciekawego…
Następnego dnia, w niedzielę, Sherlock budzi mnie wczesnym rankiem.
- Dzwonił Lestrade – mówi, całując mnie delikatnie w szyję. – Znaleźli
coś na tym polu lawendy w Hitchin…
- Mhmmmm – odpowiadam na pół sennie i głaskam go po ciemnych lokach.
- Ja jadę, a ty sobie pośpij…
Sherlock całuje mnie w usta i wychodzi. Leżę jeszcze pięć minut, ale
coraz bardziej się budzę, więc w końcu niechętnie wstaję z łóżka. I tak już nie
zasnę… Mam wrażenie, że moje ciało wciąż pamięta tą noc… Szybko oddalam od
siebie miłe wspomnienia i ubieram koszulkę nocną, bo nie chcę jakby co nie
natknąć się naga na panią Hudson… Nie
słyszałam jeszcze, żeby Sherlock wychodził, więc chyba pojadę z nim.
Idę powoli do salonu. Sherlock siedzi przy laptopie.
- Jeszcze nie pojechałeś?
- Nie… muszę coś sprawdzić… poza tym czekam aż Mycroft podrzuci nam jakiś
samochód, bo to kawałek drogi. Ubieraj się, to pojedziesz ze mną.
Zamiast wyjść podchodzę do niego i się przytulam.
- Co sprawdzić?
- To plantacja w Hitchin, Caldwell Farm – wskazuje na mapę na ekranie. - Jest
trochę na uboczu, widzisz? Czemu mnie to nie dziwi…
Przyglądam się mapie i marszczę brwi. Rzeczywiście, wieś, pola i łąki.
- Uważasz, żen właśnie tam rozgrywano tą jakąś podejrzaną grę?
- Nie wykluczam… - patrzy na mnie. – Miałaś iść się ubrać!
Uśmiecham się, całuję go w czoło i idę do sypialni.
Jazda do Hitchin trwa jakąś godzinę. Jesteśmy na miejscu koło dziewiątej.
Zgodnie z tym, co pokazywała mapa, na miejscu witają nas pola, drzewa i
gospodarstwa. Gdy wysiadamy dostrzegam ciągnące się daleko łany fioletowych
kwiatów, łagodnie odcinające się od bladoniebieskiego nieba, a w powietrzu
czuję zapach lawendy. Idziemy od razu w tamtą stronę i szybko dostrzegamy
Andersona.
- Jesteście już! – macha do nas ręką. – Chodźcie!
Wędrujemy za nim aż na skraj rozległych pól z
lawendą, dobry kawałek. W końcu znajdujemy Lestarde’a z grupką policjantów.
- Patrzcie – mówi zamiast powitania i wskazuje na
coś ręką.
W pobliskich krzakach dostrzegam pistolet, a na
drzewie obok czerwone ślady.
- To ludzka krew – wyjaśnia Greg. - Właśnie zrobiliśmy
na szybko badania. Poza tym ta broń to Berenta 92, a okazało się, że pan Wilson
miał właśnie taką broń zarejestrowaną.
- A te drobne ślady krwi na jego koszuli? – pytam.
- Nie jego – Lestrade kręci głową.
- Znaleźliśmy coś wczoraj… u Wilsona – mówi Sherlock.
– Anno, pokażesz?
Wyjmuję zeszyt Wilsona i daję Sherlockowi.
- Nasz nieboszczyk był hazardzistą i miał długi… Ale
to już pewnie wiesz… Tutaj zapisywał daty, wygrane lub przegrane. Podejrzane są tylko te nazwiska czy też
pseudonimy…
- Na miłość boską, czemu wczoraj nie dałeś tego
Donovan!? – oburza się Greg. – To mogło opóźnić śledztwo!
- Bo było w środku jeszcze to – Sherlock wyjmuje z
zeszytu zaproszenie. – Najwyraźniej ktoś go sprzątną podczas tej… Wielkiej Gry.
Lestrade z daleka rzuca okiem.
- Oddaj to!
Sherlock odsuwa dalej rękę i robi krok do tyłu.
- Nie ma mowy…
- To dowód! - krzyczy Lestrade.
- Może nam… a właściwie mi… się przydać!
- A co, może pomyślałeś, by wziąć w tym wziąć
udział? – w głosie Grega słychać kpinę.
- Może…
Wciągam szybko powietrze. Zaraz… co ten
Sherlock powiedział?
- Nie! - krzyczę.
Wściekła i zraniona patrzę na Sherlocka
szeroko otwartymi oczami. Nie myślałabym, że coś tak niepoważnego wpadnie mu do
głowy. Czy on w ogóle pomyślał, co ja czuję? Że się o niego zwyczajnie boję?
- Kochanie…
- Nie chcę o tym słyszeć! – syczę przez zęby.
- Dajcie spokój! – wtrąca się Lestrade. –
Przecież nawet nie wiemy gdzie i kiedy coś takiego będzie.
W tym momencie dzwoni telefon. Nie znam tej
melodii. Ku mojemu zdziwieniu Sherlock wyjmuje komórkę, tylko że nie jest to
jego telefon.
- Cóż, chyba zaraz się dowiem… - mówi z
uśmiechem, który sprawia, że gotuję się w środku.
- Co to za telefon? – pyta Greg. – Chyba nie…
- Tak, pana Wilsona. Leżał za ciałem w
krzakach, wasi technicy chyba nie zdążyli dokładnie przeszukać miejsca zbrodni…
Sherlock nagle odbiera połączenie i przybliża
telefon do ucha. Wstrzymuję oddech i zaciskam palce w pięści.
- Tak?... Nie ważne kim jestem… Mam
zaproszenie, chcę zagrać… Tak, zdaję sobie sprawę… Kiedy i gdzie?… Dobrze.
Rozłącza się. Nie wierzę w to, co przed chwilą
słyszałam… nie wierzę… To znaczy, że moje uczucia, mój strach… nie obchodzą go.
Chcę coś powiedzieć, ale jestem zbyt zdenerwowana i rozżalona.
- I co, myślisz, że tak bez niczego sobie tam
pojedziesz? – dziwi się Lestade. – Myślisz, że nas teraz nie obserwują?
- Och, może obserwują – Sherlock chowa z powrotem telefon, ewidentnie zadowolony. - W każdym razie na miejscu dokładnie
przeszukają każdego, kto tam wejdzie. Nie są głupi. Ale musimy zaryzykować,
inaczej nie dowiemy się dlaczego Andrew Wilson zginął.
Nie mogę go słuchać. Nie mam siły, bo moje
serce coraz bardziej krwawi. Odwracam się na pięcie i zaczynam iść szybko
skrajem pola w stronę samochodu. Czuję, że zaraz zacznę płakać.
Słyszę, że Sherlock biegnie za mną. Niech
spada na drzewo. Przyspieszam.
- Zaczekaj!
- Zostaw mnie! – łzy już mi płyną po
policzkach.
Dopada moich ramion i na siłę mnie obraca.
- Posłuchaj…
Daję mu w twarz.
Jest ewidentnie zaskoczony. Mnie piecze dłoń,
ale jakoś specjalnie tego nie czuję. Patrzę mu chwilę w oczy, próbując nimi
przekazać całe swoje rozczarowanie, po czym odwracam się i biegnę skrajem pola
do samochodu. Czuję się, jak gdyby ktoś wypalał mi dziurę w klatce piersiowej.
Na miejscu obchodzę auto, po czym siadam na
trawie z drugiej strony. Cała się trzęsę, płaczę i ciężko oddycham.
Po chwili ktoś do mnie podchodzi. Sherlock.
Nie mam w tym momencie ochoty z nim rozmawiać ani w ogóle go widzieć na oczy.
Czy on musi za mną chodzić? Nie da mi się z tym wszystkim pogodzić w spokoju?
Sherlock jednak uparcie siada obok mnie. Chcę
wstać i odejść, ale łapie mnie za nadgarstki i przytrzymuję.
- Puść mnie! – cedzę wściekła i chcę się
wyrwać.
- Posłuchasz wreszcie tego, co mam ci do
powiedzenia?! – mówi podniesionym głosem.
Mierzę go nienawistnym spojrzeniem. Ten idiota
niczego nie pojmuje!
- Nie wejdę tam! Nie ja! Wszystko źle
zrozumiałaś.
Zastygam i przetrawiam to, co usłyszałam. Moje
serce chyba właśnie pokonało drogę do żołądka i z powrotem. Co jest grane?
- Ale… że co? To kto?
- Billy.
- Kto? – powtarzam. To imię nic mi nie mówi.
- Billy. Znajomy z… nie tak dawnych czasów.
Znowu się wściekam i próbuję wyszarpnąć ręce.
- Chcesz… chcesz narazić kogoś, żeby rozwiązać
zagadkę? Brawo! Zaraz znowu ci przyłożę!
Nie mam jednak na to szans, moje ręce dalej są
uwięzione. Sherlock zamyka na chwilę oczy, wygląda jakby się modlił.
- Boże, daj mi cierpliwości… - mruczy. – Ależ
skąd, nikogo nie chcę narazić! Billy zadzwonił do mnie dzisiaj wcześnie rano,
spałaś jeszcze. Andrew Wilson był jego znajomym… Billy do niedawna miał
problemy z narkotykami, a wiesz, że Wilson udzielał się też w organizacjach
wyciągających ćpunów z nałogu. Pomógł i jemu. Billy ponad to wiedział o tej
dziwnej grze, Andrew niedawno coś niecoś się wymsknęło, a że chłopak jest
bystry i umie dodać dwa do dwóch, skojarzył co i jak. Powiedział mi dziś, że
chce pomóc w złapaniu tych dziwnych ludzi od Wielkiej Gry, bo również uważa, że
to oni stoją za tym morderstwem. To on wymyślił cały plan… Próbowałem
oczywiście mu to wybić z głowy, ale Billy jest uparty i twierdzi, że wszystko
się uda. Nie zdążyłem dać mu telefonu, więc to ja musiałem umówić mu spotkanie.
Siedzę, słucham go, ciężko oddycham i zbieram
się, żeby coś powiedzieć. Usta Sherlocka powoli zastygają w półuśmiechu.
- Jesteś strasznym nerwusem i panikarą.
- Zamknij się, bo dostaniesz w twarz jeszcze
raz - odparowuję.
- Naprawdę myślałaś, że byłbym w stanie
narazić cię na taki stres? – pyta z rozbawieniem, ale w jego oczach widać
troskę. – Poza tym gdybym naprawdę planował coś takiego, nie brałbym cię tu ze
sobą.
- Nawet czegoś takiego nie próbuj! – mówię
całkiem na serio wystraszona, a łzy znowu napływają mi do oczu. - Ja nie wiem…
Kiedyś cię zabiję!
- John mi to mówił nie raz i dalej żyję –
Sherlock się śmieje, potem jednak poważnieje i pomnie przytula. – Przepraszam…
Z początku chcę mu się wyrwać, chociaż z nie
za dużym entuzjazmem, a gdy zaczyna mnie delikatnie całować, już niestety przepadam
całkowicie i oddaję się jego ustom.
Cała akcja ma mieć miejsce następnego dnia
późnym wieczorem. Jedziemy z Sherlockiem na umówione miejsce, mimo jego żywych
protestów dotyczących mojego uczestnictwa. Uparłam się, że jadę z nim,
częściowo dlatego, że jestem ciekawa jak to wszystko się skończy, ale przede
wszystkim dlatego, że niepokoję się o wszystkich. No i boję się, że mój
detektyw jest na tyle wielkim idiotą, że serio mógłby wymyślić coś, co
doprowadziłoby mnie do zawału. Czy w takim wypadku to, że zarwę noc i nie będę
w pracy wyspana ma jakieś znaczenie?
Lestrade
wykombinowuje skądś czarny, wielki, chociaż całkowicie anonimowy samochód
dostawczy. To znaczy z zewnątrz anonimowy, bo w środku pełno w nim ekranów,
kabli, mikrofonów i innej elektroniki. Ładujemy się do środka i siadamy na
tyłach.
Po dziesięciu minutach od naszego przyjazdu
pojawia się Billy. To całkiem sympatyczny, chociaż troszkę dziwny szczupły
facet. Taki luzak.
- Billy, jesteś zdecydowany? – pytam go, wciąż
niepewna tego wszystkiego.
- Jasne – stwierdza szybko. – Andrew to był
super koleś, tylko że no… zaczął z tym hazardem. Wyciągną mnie z ćpania, pomógł
mi. Teraz i ja chcę mu pomóc. Poza tym… fajny plan wymyśliłem, nie?
Uśmiecham się z wahaniem, bo wciąż nie jestem
do tego jego planu przekonana.
- Okej – mówi Sally i podchodzi do nas. –
Zdobyłam dla ciebie troszkę najnowszego sprzętu. Pokaż oczy…
Nakłada Billy’emu na oczy coś jakby szkła
kontaktowe.
- W tych soczewkach są kamery. Będziemy
widzieć na tych ekranach to, co ty – wskazuje na dwa telewizory z przodu. –
Najlepsze jest to, że to najnowsza technologia i ich czujniki nic nie wykryją.
Teraz rozepnij koszulę.
Billy robi, co się mu każe, a Sally rozpruwa
jego guziki, a potem wszywa nowe.
- Na dwóch są mini-mikrofony. – mówi. - Też nie
do wykrycia.
Jestem pod wrażeniem. Sherock też, ale dobrze to
ukrywa. I chyba tylko ja jestem w stanie to wyczuć.
- Niestety, nie możemy dać ci niczego do ucha,
żebyś nas słyszał. To zbyt niebezpieczne. Ale my ciebie będziemy słyszeć.
- Dobra, jedziemy…
- Lestrade patrzy nerwowo na zegarek i zapala silnik.
Zatrzymujemy się na jednej ze stacji benzynowych
przy drodze A1, jednej z głównych tras prowadzących z Londynu na północ. Jest
już ciemno, co nie poprawia mi humoru. Czemu zawsze takie podejrzane akcje mają
miejsce w nocy?
- Pamiętasz główne punkty planu, Billy? – pyta
Lestrade.
Billy z zapałem kiwa głową i puszcza oko do Donovan.
- Dobra. I najważniejsze. Nie panikuj. Pamiętaj, że
od rana w okolicy tej plantacji ukrywają się moi ludzie. Za nami też ktoś
jeszcze jedzie. Wystarczy jeden mój znak i wyszkoleni policjanci wejdą do
akcji. Aha, w którymś guziku masz GPS, pojedziemy za tobą. Oczywiście w
rozsądnej odległości.
- Nigdy nie panikuję tylko polegam na zmyśle
obserwacji.
Sherlock mimowolnie się uśmiecha. Wiem, że lubi
Billy’ego, tak jak i ja. Ściskam jego dłoń.
- Dobra, chyba pora na mnie – stwierdza Billy.
Życzymy mu wszyscy powodzenia, po czym otwiera drzwi
i wyskakuje z samochodu. Na wyświetlaczu
GPS widzimy, jak idzie w stronę parkingu, gdzie ma czekać na kogoś, kto go
odbierze.
Mija półgodziny, jak dla mnie bardzo nerwowe. Może
Sherlock miał rację, może nie powinnam jechać…? Kurcze, dziwne, że się tak
stresuję, bo zwykle potrafię się uspokoić. I ta moja wczorajsza histeria… bo czuję, że chyba mimo wszystko wtedy przesadziłam. Co się ze mną dzieje?
- Są już! – słyszę nagle Lestrade’a i przesuwam się
do przodu.
Patrzę z uwagą na nieduży monitor. Przed chwilą
pojawili się na nim dwaj dziwni kolesie w garniturach i okularach
przeciwsłonecznych. Wyglądają jak bracia bliźniacy, są wysocy i mają krótkie
ciemne włosy. Oraz pistolety.
- Obróć się i podnieś ręce – mówi jeden do
Billy’ego.
Zaczynają go przeszukiwać. Billy ma ze sobą tylko
jedną sztukę broni, zgodnie z instrukcjami przekazanymi Sherlockowi przez
telefon, ponad to jest czysty.
- Na razie go rekwirujemy – mówi drugi bliźniak
odpinając Billy’emu pistolet. – Dostaniesz go na miejscu.
Prowadzą Billy’ego do samochodu, wsiadają i
odjeżdżają. Po chwili Lestrade odpala nasz samochód i powoli ruszamy za nimi.
Dalej się niepokoję. Wracamy na tyły, a gdy już
siedzimy, Sherlock przygarnia mnie do sienie i mocno tuli.
- Wszystko w porządku? – pyta, odgarniając mi włosy
z czoła.
- Tak. Tylko, no wiesz… trochę nerwowo…
- Mogłaś zostać w domu.
- Nie wiem czy bym wysiedziała… Pewnie w czterech
ścianach dostawałabym kręćka – mówię kładąc głowę na piersi Sherlocka i
zamykając oczy.
Jedziemy jeszcze jakiś czas. Ku mojemu zdziwieniu
prawie zasypiam, ale budzi mnie jakaś dziura w drodze.
- Gdzie jesteśmy? – pytam Lestrade’a.
- Już w Hitchin. A oni właśnie się zatrzymali.
Podjadę na tyle blisko, na ile to bezpieczne i możliwe.
Znowu przechodzimy z Sherlockiem do przodu i zaczynamy
obserwować monitor.
- Oni nie są na farmie – zauważa.
- Nie, są w jakimś bunkrze, dwa kilometry dalej na
północ – stwierdza Greg jadąc powoli jakąś ciemną drogą.
- No tak! Wilson musiał im uciekać, ale tu go
dorwali…
Hmm… Chwila… Zastanawiam się… coś mi nie pasuje.
- No okej – mówię, przygryzając dolną wargę. – Ale
dlaczego zamiast go gdzieś zakopać, przytachali go do Londynu i zostawili w
parku?
- Nie pomyśleli – Sherlockowi błyszczą w ciemności oczy.
– A raczej źle myśleli. Wiedzieli, że ktoś go może szukać, więc postanowili
sfingować jego samobójstwo i mieć spokój… Żeby nie budzić podejrzeń, przywieźli
go do Londynu… tam mieszkał, poza tym gdyby go znaleziono tutaj, policja
zaczęłaby węszyć. Dziwi mnie tylko, że zapomnieli o krwi… Głupi, prosty błąd.
Podejrzewam, że ktoś mógł im przeszkodzić… Greg, mówiłeś, że Wilsona znalazła
jakaś starsza kobieta z psem?
- Tak. Podobno… no… strasznie krzyczała.
- Właśnie. Starsze panie lubią ranne spacery i są
nerwowe.
Tymczasem na ekranie coś się dzieje. Billy wchodzi
do jakiegoś dużego kamiennego bunkra i zaraz potem zostaje przeszukany przez wytatuowanego
łysego osiłka z karabinem na plecach. Następnie owy niezbyt sympatyczny facet
skanuje go jakimś dziwnym urządzeniem. Podejrzewam, że to wykrywacz
elektroniki. Wstrzymujemy oddech.
- Czysty – mówi osiłek, a jeden z bliźniaków oddaje
Billy’emu pistolet.
Oddycham z ulgą, a Sherlock się uśmiecha. Sally i
Greg przybijają sobie piątkę.
Przez chwilę się cieszymy, potem jednak znowu wraca
napięcie. Widzimy, jak Billy idzie powoli ciemnym i wąskim korytarzem, a dwaj bliźniacy
dalej go eskortują. W końcu wchodzi do jakiegoś pomieszczenia, coś jakby
szatni, w dodatku pełnej ludzi. Jest ich tam około dwudziestu, poza tym to sami
mężczyźni. I każdy jest zdenerwowany, mniej lub więcej.
Część osób siedzi w grupkach i rozmawia, większość
jednak stoi samotnie. Billy podchodzi do jakiegoś chudego kolesia w okularach z
grubymi oprawkami i grzywką opadającą do oczu.
- Hej – mówi.
- Hej. Który raz grasz?
- Pierwszy… a ty?
- Trzeci… Boisz się pewnie, nie?
Wstrzymuję oddech. Nie podoba mi się to. Aż się boję
pomyśleć o co w tym wszystkim chodzi.
- No trochę… – mówi Billy po chwili milczenia.
- Ale kasa do wygrania jest niezła… Trzeba tylko
przejść trzy rundy.
- Kiedy wysyłamy tam chłopaków? – pyta Grega Sally.
- Musimy poczekać na jakieś niezbite dowody i
wyjaśnienie o co w tym chodzi. Na razie mało co wiadomo. To jest nagrywane,
więc jakby co dowód będzie niezbity.
Patrzę na Sherlocka. Obserwuje uważnie ekran, jego
twarz niby wydaje się spokojna, ale widzę, że zaciska usta i ma napięte
policzki. Zastanawiam się jak czuje się w sytuacji, gdy musi czekać i
obserwować, jak ktoś inny działa. Bez wątpienia aż go nosi w środku… Czy gdyby
nie ja, gdybyśmy nie byli razem, poszedłby tam zamiast Billy’ego? Pewnie tak…
Aż boję się sobie to wyobrazić… I niepokoję się o Billy’ego. To wszystko jest
okropne, aż mi niedobrze.
Nagle otwierają się drzwi pomieszczenia, w którym przebywa
Billy z pozostałymi mężczyznami i rozlega się głos z głośników przy ścianie.
- Prosimy do Głównej Sali. Każdy z uczestników ma
podejść do stolika z numerem, który za chwile zostanie mu przydzielony.
Billy dostaje numer piętnasty, idzie więc do swojego
stolika w rozległej, bardzo wysokiej sali. Na podwyższeniu pod jedną z
wyłożonych boazerią ścian siedzi grupka mężczyzn. Potem widzę stolik Billy’ego,
a na nim trzy naboje.
- Widzicie to? – pytam drżącym ze zdnerwowania
głosem.
Nikt jednak nie ma czasu mi odpowiedzieć, ponieważ
znowu rozlega się głos z głośników.
- Panowie Prezesi proszeni są teraz o dokonywanie
zakładów. Każdy uczestnik natomiast ma załadować trzy naboje do magazynku.
Wiem, że w większości pistoletów, o ile nie we
wszystkich, magazynek ma miejsce na sześć naboi. Połowa będzie pusta, połowa pełna.
- Jasna cholera!
- krzyczy Lestrade i sięga po krótkofalówkę. – Kod czerwony… powtarzam…
Kod czerwony. Wkraczać do akcji!
Ja trzymam się kurczowo marynarki Sherlocka i
obserwuję ekran jak zaczarowana. Billy ładuje naboje, a po chwili głośniki
znowu się odzywają.
- Numery nieparzyste proszone są o podejście do kuli
i wylosowanie przeciwnika.
- To mi wygląda na coś jakby rosyjską ruletkę… -
słyszę słowa Sherlocka, zanim nawet zdążę cokolwiek pomyśleć lub nawet
przeanalizować. - Pewnie jeden uczestnik z numerem parzystym i jeden z
nieparzystym staną naprzeciwko siebie i będą do siebie strzelać z bliskiej
odległości. To dlatego Andrew Wilson miał proch na rękach… musiał strzelać… Ten
facet w szatni mówił o trzech rundach, więc pewnie tyle to trwa. Kto przeżyje,
wygrywa kasę. Wilson mógł stchórzyć i jakoś uciec… Lestrade, niech ci twoi
ludzie się pospieszą!
- Już wchodzą! – prawie krzyczy zdenerwowany Greg,
gapiąc się w ekran i jednocześnie przyciskając krótkofalówkę do ucha.
W sali, gdzie jest Billy, słychać jakieś trzaski i
hałasy dobiegające nie wiadomo skąd. Widocznie szturm policji się zaczął, myślę
i nagle robi mi się słabo oraz kręci w głowie. Siadam i opieram się o ścianę,
zamykając oczy. Na szczęście zaraz mi przechodzi.
- Wszystko w porządku? – pyta Sherlock
zaniepokojonym głosem i patrzy mi w twarz.
- Tak – mówię, mrugając, by odpędzić mroczki. –
Przez chwilę mnie zaćmiło, pewnie przez te nerwy. Już jest dobrze.
Znowu skupiam się na obrazie na telewizorze, byle
nie widzieć niepokoju w tych jego niesamowitych oczach. Dostrzegam, jak policja
wpada do Głównej Sali dokładnie w momencie, kiedy ostatni zawodnicy stają
naprzeciwko sobie. Koniec. Złapali wszystkich, Wielka Gra skończona, a Billy
jest bezpieczny. Uśmiecham się z ulgą i obejmuje Sherlocka, a on całuje mnie w
czoło.
Cóż, coś chyba jest ze mną jednak ewidentnie nie w
porządku. Gdy wysiadamy na Baker Street ponownie robi mi się troszkę słabo,
jednak nie aż tak, jak wcześniej w samochodzie.
Ukrywam to jak mogę i żegnam się z Lestradem, Sally i Billym, po czym
patrzę na niebo. Już świta. Wzdycham zrezygnowana, bo wiem, że przed pracą
sobie nie pośpię.
Gdy już czarny samochód dostawczy znika za rogiem,
otwieramy drzwi i wchodzimy do mieszkania. Czuję nagle zapach kurczaka i
momentalnie robi mi się niedobrze. Opanowuję się jednak kiedy widzę schodzącą
do nas panią Hudson.
- Och, w końcu jesteście! – mówi odwiązując fartuch.
- Całą noc pewnie nic nie jedliście, zrobiłam dla was śniadanie…
Wchodzimy po schodach, a zapach kurczaka jest coraz
silniejszy. Ze mną przez to jest niestety coraz gorzej.
- Przepraszam – mówię w pewnym momencie. – Ja
najpierw chyba pójdę do łazienki.
- No dobrze. My będziemy w kuchni.
Odchodzą z Sherlockiem, a ja biorę głęboki oddech i
zamykam się w łazience, po czym zaraz dopadają mnie mdłości. Zatrułam się… na
pewno się zatrułam… Może jednak wziąć sobie dziś wolne?