czwartek, 27 lutego 2014

Rozdział 14: Rosyjska ruletka pachnąca lawendą

"Tell me why are we 
           So blind to see 
          That the ones we hurt 
          Are you and me 
          Been spending most their lives Living in a gangsta's paradise 
          Been spending most their lives Living in a gangsta's paradise
         We keep spending most our lives Living in a gangsta's paradise 
         We keep spending most our lives Living in a gangsta's paradise"
                       Coolio - Gangsta's paradise

https://www.youtube.com/watch?v=N6voHeEa3ig


Następny miesiąc przebiega w miarę spokojnie…. To znaczy o ile życie z Sherlockiem można uznać za spokojne…
John w końcu wychodzi ze szpitala, chodzi teraz na rehabilitację, ale szybko wraca do pełnej sprawności. Powiedział nam nawet, że w przyszłym tygodniu znowu zacznie przyjmować pacjentów.
Ja też wróciłam do pracy po krótkiej przymusowej przerwie zarządzonej po tym całym napadzie. Może to dziwne, ale atmosfera w szkole trochę się poprawiła. Jessica siedzi cicho i już nie zadziera nosa, właściwie to mało co się odzywa. Jako że tylko parę osób dokładnie wie, o co chodziło Irene,  atmosfera aż huczy od plotek, ale ja trzymam język za zębami. I nie wiem jak dyrektorka przełknęła rewelacje o swojej siostrzenicy, ale chyba się z tym pogodziła, w każdym razie zachowuje się normalnie i wobec nas i wobec Jessici.
No właśnie, Irene… Zdążyłam już ochłonąć po tych rewelacjach o niej… Chociaż pewnego ranka, parę dni po tym całym napadzie, Sherlock był taki jakiś nieswój. A może mi się tylko wydawało… Poza tym to wcale nie musiało mieć związku z Irene.
W pewne sobotnie przedpołudnie siedzę i oglądam coś w telewizji. Nie mogę się jednak skupić, bo Sherlock nerwowo chodzi tam i z powrotem.
- Kochanie, możesz w końcu usiąść? – mówię po piętnastu minutach. – Rozpraszasz mnie.
- Nudzę się! – odparowuje niezadowolony i przeczesuje ręką włosy. - Ludzie ostatnio przychodzą tutaj z samymi głupotami! Żona mnie zdradza! Ktoś mi ukradł pamiątkę po babci!
Wzdycham. Gorzej niż dziecko.
- No wiesz… czasami ciężko pogodzić się niewiernością ukochanej osoby… a jak ktoś kochał swoją babcię strata pamiątki po niej może być dla niego trudnym przeżyciem…
Rzuca mi przeciągłe spojrzenie mówiące: To i tak jest nudne.
- Nie wiem jak ja z tobą wytrzymuję… – opieram czoło o kolana. Z kim ja żyję?
Sherlock zaraz siada obok mnie na kanapie i przytula.
- Sam cię za to podziwiam – mówi, po czym zaczyna całować mnie w szyję.
Wciągam szybko powietrze, zamykam oczy i wtulam twarz w jego włosy. Moje ręce zaczynają rozpaczliwie błądzić po jego ramionach. Przytulam się do niego jak mogę najmocniej, każdą swoją cząstką. Boże, czuję się jak narkoman na głodzie. A przecież Sherlock jest mój każdej nocy…
- Czasami cię nienawidzę… - mówię, ale się śmieję.
- Nieprawda – usta Sherlocka zbliżają się do moich ust.
Przywieram łapczywie do jego warg, po czym powoli i jakby bezwiednie rozpinam mu górne guziki koszuli, on natomiast jednym szybkim ruchem ściąga mi gumkę do włosów. Ciemnoblond loki opadają mi na ramiona.
Jestem już w niebie, już myślę czy nie zaproponować pójścia do sypialni, gdy nagle dzwoni jego telefon. Sherlock wzdycha, odrywa się ode mnie z wyraźną niechęcią i patrzy na wyświetlacz.
- To Lestrade. Przepraszam, muszę odebrać.
Kiwam głową, podkulam nogi i kładę głowę na kolanach czując się jak porzucone dziecko. Sherlock odbiera połączenie, a ja zjadam go oczami.
- Tak… - słucha przez dłuższą chwilę, ale widzę, że robi się podekscytowany. – Gdzie?
Wiem, co się święci… Znam to już z autopsji. Greg natrafił na jakąś ciekawą sprawę. I dobrze, przynajmniej będę miała spokój. To znaczy… chyba jednak źle, bo mieliśmy się przenieść do sypialni.
- Co jeszcze znaleźliście? - Sherlock dalej rozmawia, coraz bardziej uradowany. – Dobra, będę za dwadzieścia minut.
Rozłącza się i patrzy na mnie z szatańskim uśmiechem.
- Gra się zaczęła! Mamy trupa!
Kręcę głową i zaczynam gapić się w telewizor.
- A idź ty!
- Nie jedziesz ze mną? – słyszę zaraz przy uchu.
Zerkam przeciągle na Sherlocka. Jego oczy błyszczą światłem szczęścia.
- Cóż… a mam wyjście? Potrzebujesz przecież asystenta, a John jest teraz jeszcze niedysponowany.
W odpowiedzi dostaję długi i czuły pocałunek.
- Kiedy wrócimy… w nocy… wynagrodzę ci to – mówi Sherlock cicho, a ja drżę gdyż moja wyobraźnia już pracuje.

Na miejscu zbrodni, czyli w Russel Square Garden, zastajemy Grega w towarzystwie Andersona, Donovan i nieżywego faceta koło trzydziestki. Z daleka widzę, że gościu zarobił kulkę w głowę i nagle czuję lekkie sensacje w żołądku. Dziwne, bo zwykle takie rzeczy mnie nie ruszają.
- Nie żyje od wczesnego ranka, gdzieś pięć godzin – wyjaśnia Lestrade. – Nie wiemy na razie kto to, nie miał przy sobie dokumentów. Znalazła go starsza kobieta z psem. Jak widać zabił go strzał w głowę, prawdopodobnie z bliskiej odległości, bo na brzegach rany jest proch.
- Egzekucja? – pytam, mając w pamięci wszystkie gangsterskie filmy, które widziałam.
- Nie sądzę – rzuca Sherlock, kucając obok ciała. – On nie był gangsterem…
Uważnie bada mu dłonie, potem jeszcze przygląda się palcom przez szkoło powiększające.
- To nauczyciel.
- Skąd wiesz? – pyta od razu Greg znanym mi już zaskoczonym tonem, a ja się uśmiecham, bo jako nauczycielka chyba wiem jak Sherlock to wydedukował.
- Bo ma kredę pod paznokciami… Poza tym na palcach widzę ślady atramentu od długopisu.
- Taki biały proszek to równie dobrze może być narkotyk…  - wtrąca się Sally.
- Och Donovan, nie sądzę, że to ćpun. Nie ma nigdzie śladu po ukłuciach igłą. Mógł wciągać, ale nos nie jest zaczerwieniony, nie ma też na nim białych śladów. Chcecie,  zbadajcie to, ale mówię wam, że to szkolna kreda… I jest jeszcze coś… nie tylko w ranie jest proch, na palcach również.
- Samobójstwo! – wyskakuje od razu Anderson z nieskrywanym podnieceniem.
Sherlock ciężko wzdycha.
- Anderson, wiem, że jesteś teraz moim fanem, ale to niestety nie dodaje ci inteligencji… Powiedz, czy widzisz tu krew? - wskazuje dookoła.
- Eeee… nie…
- Więc twoja teoria idzie do kosza, martwy samobójca sam by tu przecież nie przyszedł… Chyba, że zamienił się w zombie… Ktoś go zabił gdzie indziej i tu przyniósł - Sherlock przygląda się nagle koszuli umarlaka – Widzę tutaj ślady krwi… nie za dużo… sprawdźcie czy to jego.
Nagle zauważam coś przy butach. Kucam i odczepiam od podeszwy zgniecionego fioletowego kwiatka.
- To lawenda – mówię i pokazuję Sherlockowi.
- W tym parku jej nie ma. – Bierze kwiatka i ogląda. – Przeniósł ją skądś na butach.
Odwracam się w stronę Grega, Sally i Andersona.
- Czy w Londynie są jakieś plantacje lawendy? – pytam.
- Eeee…
Nagle do Lestrade’a dzwoni komórka. Odchodzi parę kroków, ale słyszymy wszystko, co mówi.
- Tak? Słuchaj Mycroft… jestem w pracy… Tak, ta nasza romantyczna kolacja dalej aktualna…
Napotykam spojrzenie Sally i hamujemy śmiech. Chyba pierwszy raz załapałyśmy nić  porozumienia. Gdyby jeszcze nie uważała mojego faceta za wariata mogłybyśmy pewnie wyskoczyć na kawę… Sherlock natomiast ponownie wzdycha z irytacją i zaczyna szukać czegoś w komórce.
Greg szybko wraca zmieszany i udaje, że nie widzi naszych rozbawionych min.
- Najbliżej jest Mayfield Lavender w Banstead i Caldwell Farm w Hitchin – mówi nagle Sherlock. – Chociaż to i tak parę dobrych kilometrów.
- Banstead jest bliżej – stwierdza w zamyśleniu Sally.
Sherlock wstaje z kucek i poprawia marynarkę.
- Zacznijcie tam – rzuca. – My z Anną już uciekamy, coś znajdziecie to dajcie znać. 
- No to pa – rzucam do całej trójki i łapię mojego detektywa za rękę.
Odchodzimy już spory kawałek, kiedy Sherlock jeszcze na chwilę odwraca się w strone Grega.
- I życzę miłej romantycznej kolacji z moim bratem! – krzyczy.
Lestrade robi się czerwony, ja opanowuję śmiech i szturcham Sherlocka w bok.
- Chodźmy już, ty draniu – mówię i ciągnę go w stronę głównej ulicy.

Wieczorem dzwoni do nas Lestade i informuje, że rzeczywiście ten biały proszek pod paznokciami to kreda.
- Ponad to nasz nieboszczyk to naprawdę nauczyciel – opowiada mi Sherlock po zakończonej rozmowie. Bawi się akurat moimi włosami. - Nazywał się Andrew Wilson i uczył matematyki w szkole podstawowej Hill Mead w Brixton. Mam jego adres.
Mój facet to geniusz. Naprawdę.
- A co z tymi plantacjami lawendy? – pytam, ukrywając radość.
- Dalej przeszukują tą w Banstead, ale jak na razie nic nie znaleźli. Jedziesz ze mną do Wilsona?
Jasne, że jadę. Od razu wstaję.
- Poczekaj, tylko się ubiorę.

Wilson mieszka z matką na Herne Hill, w niedużym schludnym domu. Gdy przyjeżdżamy, na miejscu jest już Donovan razem z jeszcze jedną policjantką, rudą i zielonooką.
- Matka nie jest teraz w najlepszym stanie… - mówi do mnie Sally z naciskiem. – Lestade na to pozwolił, ale naprawdę nie wiem, czy powinniście…
Sherlock bez słowa nas mija i wchodzi do domu. Sally przewraca wściekła oczami, a ja wzruszam bezradnie ramionami, robię przepraszającą minę i idę za nim.
Matka Andrew Wilsona rzeczywiście jest na skraju załamania nerwowego, jakoś jednak udaje nam się z nią porozmawiać. To starsza, szczupła kobieta z siwymi, kręconymi włosami. I wolę nie myśleć co teraz przeżywa.
Siadamy w ładnie urządzonym, niedużym salonie pełnym kwiatów. Skromnym, ale czystym.
- To był taki dobry chłopak… Uczył dzieci… Pomagał narkomanom wychodzić z nałogu… - pani Wilson szlocha w chusteczkę – Ale ostatnio tyle nieszczęść się na niego zwaliło… Rozstał się z dziewczyną… Pięć lat razem byli! I te długi!
- Długi? – pyta szybko Sherlock. Już widzę, że to go zainteresowało.
- Jakiś czas temu grał nałogowo w kasynie… Obiecywał, że mu już przeszło, ale podobno… miał jakieś długi u jednego znajomego.
- Możemy zobaczyć jego pokój?
- Pierwsze drzwi na lewo. Idźcie sami, ja nie mam siły tam wejść… - pani Wilson już płacze na całego.
- Dziękujemy – mówię, ściskając ją współczująco za rękę.
Sherlock wstaje. Zastanawiam się, czy z biedaczką nie zostać, ale w tej chwili wchodzi policyjna psycholog, więc spokojnie mogę iść z Sherlockiem.

Pokój Andrew, w przeciwieństwie do reszty domu, jest strasznie zagracony i nieduży. Widzę plakat drużyny piłkarskiej Chelsea Londyn, dwie gitary i trochę książek matematycznych. Na podłodze leży grupy niebieski dywan, a okna zdobią ciężkie zasłony.
- Myślisz, że ktoś go zabił za długi? - pytam, przyglądając się ubraniom rozrzuconym w nieładzie na łóżku.
Sherlock podchodzi do biurka i bada wzrokiem ten cały bałagan na nim: książki, płyty, długopisy, kartki papieru i milion innych rzeczy.
- Możliwe – mówi ostrożnie. – Nie wiem jeszcze do końca jak to było… ale się dowiem.
Patrzy jeszcze przez chwilę na blat biurka, potem otwiera szafkę.
- Hmm…
- Co? – podchodzę zaciekawiona.
- Widzisz, tu coś było…
W szafce, też pełnej różnych rupieci, część miejsca jest pusta. Taka dziura, dookoła której jest wszystko.
- Ale co…?
- Broń.
- Aha – standardowo powstrzymuję się od pytania skąd to wie. Lepiej, żeby się nie rozkręcał.
Sherlock jednak tym razem odpowiada sam z siebie.
- Widzisz to pudełeczko? – pokazuje na białą rzecz z lewej strony. – To pudełko od naboi.
- No tak! A to puste miejsce… jeśli przyjrzeć się pod pewnym kątem – przechylam głowę - to kształtem idealnie pasuje do pistoletu.
Sherlock zaczyna przeglądać rzeczy w środku. Po chwili bierze do ręki jakiś cienki zeszyt i zaczyna go kartkować. Zaglądam mu przez ramię i widzę, że zapisane są tylko pierwsze dwie strony. Same imiona, nazwiska bądź pseudonimy. Daty. I jakieś liczby. Marszczę brwi.
- Rozumiesz coś z tego?
- Wygląda mi to na jakiś dziennik hazardzisty… - odpowiada Sherlock po krótkim namyśle. - Widzisz, tu są daty. A tu wygrane lub przegrane… Najwyraźniej okłamał matkę i dalej grał, ponieważ ostatni wpis jest sprzed trzech dni.
- A te nazwiska? Czy też pseudonimy…
- To znacznie bardziej zagadkowe… Cóż… pożyczymy sobie ten zeszyt…
Nagle z zeszytu, zza tylnej okładki, wypada żółta karteczka. Schylam się szybko i ją podnoszę.
- To chyba jakieś zaproszenie – mówię, przyglądając się uważnie kartonikowi.
Z jednej strony wydrukowany jest czarny symbol przypominający różę w okręgu, z drugiej dziwny tekst.

                                                ZAPROSZENIE
Gratulujemy! Znalazł się Pan w gronie szczęśliwców zaproszonych do Wielkiej Gry! Dokładne miejsce i czas zostaną podane naszym wewnętrznym sposobem odpowiednio wcześniej.
UWAGA: Przypominamy o zachowaniu najwyższej dyskrecji oraz zastosowaniu się do podanych już wskazówek. W razie niesubordynacji zostaną wyciągnięte odpowiednie konsekwencje.

Milczymy oboje przez chwilę. Potem Sherlock wkłada karteczkę powrotem za okładkę, nastepnie daje mi zeszyt.
- Schowaj do torebki – mówi.
Robię co każe, jednocześnie się zastanawiając.
- Czy nie myślisz, że on… to znaczy Wilson… mógł zginąć przez to? Może poszedł właśnie na tą… Wielką Grę… i spotkała go tam śmierć?  Bo to zaproszenie jest ewidentnie podejrzane.
- To logiczna hipoteza, nie mam żadnych podstaw do jej obalenia. Ale też… nie mam solidnych dowodów na jej potwierdzenie.
Wzdycham z irytacją. Dużo mi powiedział!
- No naprawdę, jakbym sama tego nie wiedziała!
Sherlock uśmiecha się na moje oburzenie i mnie obejmuje.
- Szczerze to uważam, że masz rację. Ale najlepiej poczekać i zobaczyć, co wyniknie z oględzin tych pól lawendy. Może wtedy się coś wyjaśni. A teraz chyba możemy stąd iść, nie ma tu już nic ciekawego…

Następnego dnia, w niedzielę, Sherlock budzi mnie wczesnym rankiem.
- Dzwonił Lestrade – mówi, całując mnie delikatnie w szyję. – Znaleźli coś na tym polu lawendy w Hitchin…
- Mhmmmm – odpowiadam na pół sennie i głaskam go po ciemnych lokach.
- Ja jadę, a ty sobie pośpij…
Sherlock całuje mnie w usta i wychodzi. Leżę jeszcze pięć minut, ale coraz bardziej się budzę, więc w końcu niechętnie wstaję z łóżka. I tak już nie zasnę… Mam wrażenie, że moje ciało wciąż pamięta tą noc… Szybko oddalam od siebie miłe wspomnienia i ubieram koszulkę nocną, bo nie chcę jakby co nie natknąć się naga na panią Hudson…  Nie słyszałam jeszcze, żeby Sherlock wychodził, więc chyba pojadę z nim.
Idę powoli do salonu. Sherlock siedzi przy laptopie.
- Jeszcze nie pojechałeś?
- Nie… muszę coś sprawdzić… poza tym czekam aż Mycroft podrzuci nam jakiś samochód, bo to kawałek drogi. Ubieraj się, to pojedziesz ze mną.
Zamiast wyjść podchodzę do niego i się przytulam.
- Co sprawdzić?
- To plantacja w Hitchin, Caldwell Farm – wskazuje na mapę na ekranie. - Jest trochę na uboczu, widzisz? Czemu mnie to nie dziwi…
Przyglądam się mapie i marszczę brwi. Rzeczywiście, wieś, pola i łąki.
- Uważasz, żen właśnie tam rozgrywano tą jakąś podejrzaną grę?
- Nie wykluczam… - patrzy na mnie. – Miałaś iść się ubrać!
Uśmiecham się, całuję go w czoło i idę do sypialni.

Jazda do Hitchin trwa jakąś godzinę. Jesteśmy na miejscu koło dziewiątej. Zgodnie z tym, co pokazywała mapa, na miejscu witają nas pola, drzewa i gospodarstwa. Gdy wysiadamy dostrzegam ciągnące się daleko łany fioletowych kwiatów, łagodnie odcinające się od bladoniebieskiego nieba, a w powietrzu czuję zapach lawendy. Idziemy od razu w tamtą stronę i szybko dostrzegamy Andersona.
- Jesteście już! – macha do nas ręką. – Chodźcie!
Wędrujemy za nim aż na skraj rozległych pól z lawendą, dobry kawałek. W końcu znajdujemy Lestarde’a z grupką policjantów.
- Patrzcie – mówi zamiast powitania i wskazuje na coś ręką.
W pobliskich krzakach dostrzegam pistolet, a na drzewie obok czerwone ślady.
- To ludzka krew – wyjaśnia Greg. - Właśnie zrobiliśmy na szybko badania. Poza tym ta broń to Berenta 92, a okazało się, że pan Wilson miał właśnie taką broń zarejestrowaną.
- A te drobne ślady krwi na jego koszuli? – pytam.
- Nie jego – Lestrade kręci głową.
- Znaleźliśmy coś wczoraj… u Wilsona – mówi Sherlock. – Anno, pokażesz?
Wyjmuję zeszyt Wilsona i daję Sherlockowi.
- Nasz nieboszczyk był hazardzistą i miał długi… Ale to już pewnie wiesz… Tutaj zapisywał daty, wygrane lub przegrane.  Podejrzane są tylko te nazwiska czy też pseudonimy…
- Na miłość boską, czemu wczoraj nie dałeś tego Donovan!? – oburza się Greg. – To mogło opóźnić śledztwo!
- Bo było w środku jeszcze to – Sherlock wyjmuje z zeszytu zaproszenie. – Najwyraźniej ktoś go sprzątną podczas tej… Wielkiej Gry.
Lestrade z daleka rzuca okiem.
- Oddaj to!
Sherlock odsuwa dalej rękę i robi krok do tyłu.
- Nie ma mowy…
- To dowód! - krzyczy Lestrade.
- Może nam… a właściwie mi… się przydać!
- A co, może pomyślałeś, by wziąć w tym wziąć udział? – w głosie Grega słychać kpinę. 
- Może…
Wciągam szybko powietrze. Zaraz… co ten Sherlock powiedział?
- Nie! - krzyczę.
Wściekła i zraniona patrzę na Sherlocka szeroko otwartymi oczami. Nie myślałabym, że coś tak niepoważnego wpadnie mu do głowy. Czy on w ogóle pomyślał, co ja czuję? Że się o niego zwyczajnie boję?
- Kochanie…
- Nie chcę o tym słyszeć! – syczę przez zęby.
- Dajcie spokój! – wtrąca się Lestrade. – Przecież nawet nie wiemy gdzie i kiedy coś takiego będzie.
W tym momencie dzwoni telefon. Nie znam tej melodii. Ku mojemu zdziwieniu Sherlock wyjmuje komórkę, tylko że nie jest to jego telefon.
- Cóż, chyba zaraz się dowiem… - mówi z uśmiechem, który sprawia, że gotuję się w środku.
- Co to za telefon? – pyta Greg. – Chyba nie…
- Tak, pana Wilsona. Leżał za ciałem w krzakach, wasi technicy chyba nie zdążyli dokładnie przeszukać miejsca zbrodni…
Sherlock nagle odbiera połączenie i przybliża telefon do ucha. Wstrzymuję oddech i zaciskam palce w pięści.
- Tak?... Nie ważne kim jestem… Mam zaproszenie, chcę zagrać… Tak, zdaję sobie sprawę… Kiedy i gdzie?… Dobrze.
Rozłącza się. Nie wierzę w to, co przed chwilą słyszałam… nie wierzę… To znaczy, że moje uczucia, mój strach… nie obchodzą go. Chcę coś powiedzieć, ale jestem zbyt zdenerwowana i rozżalona.
- I co, myślisz, że tak bez niczego sobie tam pojedziesz? – dziwi się Lestade. – Myślisz, że nas teraz nie obserwują?
- Och, może obserwują – Sherlock chowa z powrotem telefon, ewidentnie zadowolony. - W każdym razie na miejscu dokładnie przeszukają każdego, kto tam wejdzie. Nie są głupi. Ale musimy zaryzykować, inaczej nie dowiemy się dlaczego Andrew Wilson zginął.
Nie mogę go słuchać. Nie mam siły, bo moje serce coraz bardziej krwawi. Odwracam się na pięcie i zaczynam iść szybko skrajem pola w stronę samochodu. Czuję, że zaraz zacznę płakać.
Słyszę, że Sherlock biegnie za mną. Niech spada na drzewo. Przyspieszam.
- Zaczekaj!
- Zostaw mnie! – łzy już mi płyną po policzkach.
Dopada moich ramion i na siłę mnie obraca.
- Posłuchaj…
Daję mu w twarz.
Jest ewidentnie zaskoczony. Mnie piecze dłoń, ale jakoś specjalnie tego nie czuję. Patrzę mu chwilę w oczy, próbując nimi przekazać całe swoje rozczarowanie, po czym odwracam się i biegnę skrajem pola do samochodu. Czuję się, jak gdyby ktoś wypalał mi dziurę w klatce piersiowej.
Na miejscu obchodzę auto, po czym siadam na trawie z drugiej strony. Cała się trzęsę, płaczę i ciężko oddycham.
Po chwili ktoś do mnie podchodzi. Sherlock. Nie mam w tym momencie ochoty z nim rozmawiać ani w ogóle go widzieć na oczy. Czy on musi za mną chodzić? Nie da mi się z tym wszystkim pogodzić w spokoju?
Sherlock jednak uparcie siada obok mnie. Chcę wstać i odejść, ale łapie mnie za nadgarstki i przytrzymuję.
- Puść mnie! – cedzę wściekła i chcę się wyrwać.
- Posłuchasz wreszcie tego, co mam ci do powiedzenia?! – mówi podniesionym głosem.
Mierzę go nienawistnym spojrzeniem. Ten idiota niczego nie pojmuje!
- Nie wejdę tam! Nie ja! Wszystko źle zrozumiałaś.
Zastygam i przetrawiam to, co usłyszałam. Moje serce chyba właśnie pokonało drogę do żołądka i z powrotem. Co jest grane?
- Ale… że co? To kto?
- Billy.
- Kto? – powtarzam. To imię nic mi nie mówi.
- Billy. Znajomy z… nie tak dawnych czasów.
Znowu się wściekam i próbuję wyszarpnąć ręce.
- Chcesz… chcesz narazić kogoś, żeby rozwiązać zagadkę? Brawo! Zaraz znowu ci przyłożę!
Nie mam jednak na to szans, moje ręce dalej są uwięzione. Sherlock zamyka na chwilę oczy, wygląda jakby się modlił.
- Boże, daj mi cierpliwości… - mruczy. – Ależ skąd, nikogo nie chcę narazić! Billy zadzwonił do mnie dzisiaj wcześnie rano, spałaś jeszcze. Andrew Wilson był jego znajomym… Billy do niedawna miał problemy z narkotykami, a wiesz, że Wilson udzielał się też w organizacjach wyciągających ćpunów z nałogu. Pomógł i jemu. Billy ponad to wiedział o tej dziwnej grze, Andrew niedawno coś niecoś się wymsknęło, a że chłopak jest bystry i umie dodać dwa do dwóch, skojarzył co i jak. Powiedział mi dziś, że chce pomóc w złapaniu tych dziwnych ludzi od Wielkiej Gry, bo również uważa, że to oni stoją za tym morderstwem. To on wymyślił cały plan… Próbowałem oczywiście mu to wybić z głowy, ale Billy jest uparty i twierdzi, że wszystko się uda. Nie zdążyłem dać mu telefonu, więc to ja musiałem umówić mu spotkanie.
Siedzę, słucham go, ciężko oddycham i zbieram się, żeby coś powiedzieć. Usta Sherlocka powoli zastygają w półuśmiechu.
- Jesteś strasznym nerwusem i panikarą.
- Zamknij się, bo dostaniesz w twarz jeszcze raz - odparowuję.
- Naprawdę myślałaś, że byłbym w stanie narazić cię na taki stres? – pyta z rozbawieniem, ale w jego oczach widać troskę. – Poza tym gdybym naprawdę planował coś takiego, nie brałbym cię tu ze sobą.
- Nawet czegoś takiego nie próbuj! – mówię całkiem na serio wystraszona, a łzy znowu napływają mi do oczu. - Ja nie wiem… Kiedyś cię zabiję!
- John mi to mówił nie raz i dalej żyję – Sherlock się śmieje, potem jednak poważnieje i pomnie przytula. – Przepraszam…
Z początku chcę mu się wyrwać, chociaż z nie za dużym entuzjazmem, a gdy zaczyna mnie delikatnie całować, już niestety przepadam całkowicie i oddaję się jego ustom.

Cała akcja ma mieć miejsce następnego dnia późnym wieczorem. Jedziemy z Sherlockiem na umówione miejsce, mimo jego żywych protestów dotyczących mojego uczestnictwa. Uparłam się, że jadę z nim, częściowo dlatego, że jestem ciekawa jak to wszystko się skończy, ale przede wszystkim dlatego, że niepokoję się o wszystkich. No i boję się, że mój detektyw jest na tyle wielkim idiotą, że serio mógłby wymyślić coś, co doprowadziłoby mnie do zawału. Czy w takim wypadku to, że zarwę noc i nie będę w pracy wyspana ma jakieś znaczenie?
 Lestrade wykombinowuje skądś czarny, wielki, chociaż całkowicie anonimowy samochód dostawczy. To znaczy z zewnątrz anonimowy, bo w środku pełno w nim ekranów, kabli, mikrofonów i innej elektroniki. Ładujemy się do środka i siadamy na tyłach.
Po dziesięciu minutach od naszego przyjazdu pojawia się Billy. To całkiem sympatyczny, chociaż troszkę dziwny szczupły facet. Taki luzak.
- Billy, jesteś zdecydowany? – pytam go, wciąż niepewna tego wszystkiego.
- Jasne – stwierdza szybko. – Andrew to był super koleś, tylko że no… zaczął z tym hazardem. Wyciągną mnie z ćpania, pomógł mi. Teraz i ja chcę mu pomóc. Poza tym… fajny plan wymyśliłem, nie?
Uśmiecham się z wahaniem, bo wciąż nie jestem do tego jego planu przekonana.
- Okej – mówi Sally i podchodzi do nas. – Zdobyłam dla ciebie troszkę najnowszego sprzętu. Pokaż oczy…
Nakłada Billy’emu na oczy coś jakby szkła kontaktowe.
- W tych soczewkach są kamery. Będziemy widzieć na tych ekranach to, co ty – wskazuje na dwa telewizory z przodu. – Najlepsze jest to, że to najnowsza technologia i ich czujniki nic nie wykryją. Teraz rozepnij koszulę.
Billy robi, co się mu każe, a Sally rozpruwa jego guziki, a potem wszywa nowe.
- Na dwóch są mini-mikrofony. – mówi. - Też nie do wykrycia.
Jestem pod wrażeniem. Sherock też, ale dobrze to ukrywa. I chyba tylko ja jestem w stanie to wyczuć.
- Niestety, nie możemy dać ci niczego do ucha, żebyś nas słyszał. To zbyt niebezpieczne. Ale my ciebie będziemy słyszeć.
 - Dobra, jedziemy… - Lestrade patrzy nerwowo na zegarek i zapala silnik.

Zatrzymujemy się na jednej ze stacji benzynowych przy drodze A1, jednej z głównych tras prowadzących z Londynu na północ. Jest już ciemno, co nie poprawia mi humoru. Czemu zawsze takie podejrzane akcje mają miejsce w nocy?
- Pamiętasz główne punkty planu, Billy? – pyta Lestrade.
Billy z zapałem kiwa głową i puszcza oko do Donovan.
- Dobra. I najważniejsze. Nie panikuj. Pamiętaj, że od rana w okolicy tej plantacji ukrywają się moi ludzie. Za nami też ktoś jeszcze jedzie. Wystarczy jeden mój znak i wyszkoleni policjanci wejdą do akcji. Aha, w którymś guziku masz GPS, pojedziemy za tobą. Oczywiście w rozsądnej odległości.
- Nigdy nie panikuję tylko polegam na zmyśle obserwacji.
Sherlock mimowolnie się uśmiecha. Wiem, że lubi Billy’ego, tak jak i ja. Ściskam jego dłoń.
- Dobra, chyba pora na mnie – stwierdza Billy.
Życzymy mu wszyscy powodzenia, po czym otwiera drzwi i wyskakuje z samochodu.  Na wyświetlaczu GPS widzimy, jak idzie w stronę parkingu, gdzie ma czekać na kogoś, kto go odbierze.
Mija półgodziny, jak dla mnie bardzo nerwowe. Może Sherlock miał rację, może nie powinnam jechać…? Kurcze, dziwne, że się tak stresuję, bo zwykle potrafię się uspokoić. I ta moja wczorajsza histeria… bo czuję, że chyba mimo wszystko wtedy przesadziłam. Co się ze mną dzieje?
- Są już! – słyszę nagle Lestrade’a i przesuwam się do przodu.
Patrzę z uwagą na nieduży monitor. Przed chwilą pojawili się na nim dwaj dziwni kolesie w garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Wyglądają jak bracia bliźniacy, są wysocy i mają krótkie ciemne włosy. Oraz pistolety.
- Obróć się i podnieś ręce – mówi jeden do Billy’ego.    
Zaczynają go przeszukiwać. Billy ma ze sobą tylko jedną sztukę broni, zgodnie z instrukcjami przekazanymi Sherlockowi przez telefon, ponad to jest czysty.
- Na razie go rekwirujemy – mówi drugi bliźniak odpinając Billy’emu pistolet. – Dostaniesz go na miejscu.
Prowadzą Billy’ego do samochodu, wsiadają i odjeżdżają. Po chwili Lestrade odpala nasz samochód i powoli ruszamy za nimi.
Dalej się niepokoję. Wracamy na tyły, a gdy już siedzimy, Sherlock przygarnia mnie do sienie i mocno tuli.
- Wszystko w porządku? – pyta, odgarniając mi włosy z czoła.
- Tak. Tylko, no wiesz… trochę nerwowo…
- Mogłaś zostać w domu.
- Nie wiem czy bym wysiedziała… Pewnie w czterech ścianach dostawałabym kręćka – mówię kładąc głowę na piersi Sherlocka i zamykając oczy.
Jedziemy jeszcze jakiś czas. Ku mojemu zdziwieniu prawie zasypiam, ale budzi mnie jakaś dziura w drodze.
- Gdzie jesteśmy? – pytam Lestrade’a.
- Już w Hitchin. A oni właśnie się zatrzymali. Podjadę na tyle blisko, na ile to bezpieczne i możliwe.
Znowu przechodzimy z Sherlockiem do przodu i zaczynamy obserwować monitor.
- Oni nie są na farmie – zauważa.
- Nie, są w jakimś bunkrze, dwa kilometry dalej na północ – stwierdza Greg jadąc powoli jakąś ciemną drogą.
- No tak! Wilson musiał im uciekać, ale tu go dorwali…
Hmm… Chwila… Zastanawiam się… coś mi nie pasuje.
- No okej – mówię, przygryzając dolną wargę. – Ale dlaczego zamiast go gdzieś zakopać, przytachali go do Londynu i zostawili w parku?
- Nie pomyśleli – Sherlockowi błyszczą w ciemności oczy. – A raczej źle myśleli. Wiedzieli, że ktoś go może szukać, więc postanowili sfingować jego samobójstwo i mieć spokój… Żeby nie budzić podejrzeń, przywieźli go do Londynu… tam mieszkał, poza tym gdyby go znaleziono tutaj, policja zaczęłaby węszyć. Dziwi mnie tylko, że zapomnieli o krwi… Głupi, prosty błąd. Podejrzewam, że ktoś mógł im przeszkodzić… Greg, mówiłeś, że Wilsona znalazła jakaś starsza kobieta z psem?
- Tak. Podobno… no… strasznie krzyczała.
- Właśnie. Starsze panie lubią ranne spacery i są nerwowe.
Tymczasem na ekranie coś się dzieje. Billy wchodzi do jakiegoś dużego kamiennego bunkra i zaraz potem zostaje przeszukany przez wytatuowanego łysego osiłka z karabinem na plecach. Następnie owy niezbyt sympatyczny facet skanuje go jakimś dziwnym urządzeniem. Podejrzewam, że to wykrywacz elektroniki. Wstrzymujemy oddech.
- Czysty – mówi osiłek, a jeden z bliźniaków oddaje Billy’emu pistolet.
Oddycham z ulgą, a Sherlock się uśmiecha. Sally i Greg przybijają sobie piątkę.
Przez chwilę się cieszymy, potem jednak znowu wraca napięcie. Widzimy, jak Billy idzie powoli ciemnym i wąskim korytarzem, a dwaj bliźniacy dalej go eskortują. W końcu wchodzi do jakiegoś pomieszczenia, coś jakby szatni, w dodatku pełnej ludzi. Jest ich tam około dwudziestu, poza tym to sami mężczyźni. I każdy jest zdenerwowany, mniej lub więcej.
Część osób siedzi w grupkach i rozmawia, większość jednak stoi samotnie. Billy podchodzi do jakiegoś chudego kolesia w okularach z grubymi oprawkami i grzywką opadającą do oczu.
- Hej – mówi.
- Hej. Który raz grasz?
- Pierwszy… a ty?
- Trzeci… Boisz się pewnie, nie?
Wstrzymuję oddech. Nie podoba mi się to. Aż się boję pomyśleć o co w tym wszystkim chodzi.
- No trochę… – mówi Billy po chwili milczenia.
- Ale kasa do wygrania jest niezła… Trzeba tylko przejść trzy rundy.
- Kiedy wysyłamy tam chłopaków? – pyta Grega Sally.
- Musimy poczekać na jakieś niezbite dowody i wyjaśnienie o co w tym chodzi. Na razie mało co wiadomo. To jest nagrywane, więc jakby co dowód będzie niezbity.
Patrzę na Sherlocka. Obserwuje uważnie ekran, jego twarz niby wydaje się spokojna, ale widzę, że zaciska usta i ma napięte policzki. Zastanawiam się jak czuje się w sytuacji, gdy musi czekać i obserwować, jak ktoś inny działa. Bez wątpienia aż go nosi w środku… Czy gdyby nie ja, gdybyśmy nie byli razem, poszedłby tam zamiast Billy’ego? Pewnie tak… Aż boję się sobie to wyobrazić… I niepokoję się o Billy’ego. To wszystko jest okropne, aż mi niedobrze.
Nagle otwierają się drzwi pomieszczenia, w którym przebywa Billy z pozostałymi mężczyznami i rozlega się głos z głośników przy ścianie.
- Prosimy do Głównej Sali. Każdy z uczestników ma podejść do stolika z numerem, który za chwile zostanie mu przydzielony.
Billy dostaje numer piętnasty, idzie więc do swojego stolika w rozległej, bardzo wysokiej sali. Na podwyższeniu pod jedną z wyłożonych boazerią ścian siedzi grupka mężczyzn. Potem widzę stolik Billy’ego, a na nim trzy naboje.
- Widzicie to? – pytam drżącym ze zdnerwowania głosem.
Nikt jednak nie ma czasu mi odpowiedzieć, ponieważ znowu rozlega się głos z głośników.
- Panowie Prezesi proszeni są teraz o dokonywanie zakładów. Każdy uczestnik natomiast ma załadować trzy naboje do magazynku.
Wiem, że w większości pistoletów, o ile nie we wszystkich, magazynek ma miejsce na sześć naboi.  Połowa będzie pusta, połowa pełna.
- Jasna cholera!  - krzyczy Lestrade i sięga po krótkofalówkę. – Kod czerwony… powtarzam… Kod czerwony. Wkraczać do akcji!
Ja trzymam się kurczowo marynarki Sherlocka i obserwuję ekran jak zaczarowana. Billy ładuje naboje, a po chwili głośniki znowu się odzywają.
- Numery nieparzyste proszone są o podejście do kuli i wylosowanie przeciwnika.
- To mi wygląda na coś jakby rosyjską ruletkę… - słyszę słowa Sherlocka, zanim nawet zdążę cokolwiek pomyśleć lub nawet przeanalizować. - Pewnie jeden uczestnik z numerem parzystym i jeden z nieparzystym staną naprzeciwko siebie i będą do siebie strzelać z bliskiej odległości. To dlatego Andrew Wilson miał proch na rękach… musiał strzelać… Ten facet w szatni mówił o trzech rundach, więc pewnie tyle to trwa. Kto przeżyje, wygrywa kasę. Wilson mógł stchórzyć i jakoś uciec… Lestrade, niech ci twoi ludzie się pospieszą!
- Już wchodzą! – prawie krzyczy zdenerwowany Greg, gapiąc się w ekran i jednocześnie przyciskając krótkofalówkę do ucha.
W sali, gdzie jest Billy, słychać jakieś trzaski i hałasy dobiegające nie wiadomo skąd. Widocznie szturm policji się zaczął, myślę i nagle robi mi się słabo oraz kręci w głowie. Siadam i opieram się o ścianę, zamykając oczy. Na szczęście zaraz mi przechodzi.
- Wszystko w porządku? – pyta Sherlock zaniepokojonym głosem i patrzy mi w twarz.
- Tak – mówię, mrugając, by odpędzić mroczki. – Przez chwilę mnie zaćmiło, pewnie przez te nerwy. Już jest dobrze.
Znowu skupiam się na obrazie na telewizorze, byle nie widzieć niepokoju w tych jego niesamowitych oczach. Dostrzegam, jak policja wpada do Głównej Sali dokładnie w momencie, kiedy ostatni zawodnicy stają naprzeciwko sobie. Koniec. Złapali wszystkich, Wielka Gra skończona, a Billy jest bezpieczny. Uśmiecham się z ulgą i obejmuje Sherlocka, a on całuje mnie w czoło.

Cóż, coś chyba jest ze mną jednak ewidentnie nie w porządku. Gdy wysiadamy na Baker Street ponownie robi mi się troszkę słabo, jednak nie aż tak, jak wcześniej w samochodzie.  Ukrywam to jak mogę i żegnam się z Lestradem, Sally i Billym, po czym patrzę na niebo. Już świta. Wzdycham zrezygnowana, bo wiem, że przed pracą sobie nie pośpię.
Gdy już czarny samochód dostawczy znika za rogiem, otwieramy drzwi i wchodzimy do mieszkania. Czuję nagle zapach kurczaka i momentalnie robi mi się niedobrze. Opanowuję się jednak kiedy widzę schodzącą do nas panią Hudson.
- Och, w końcu jesteście! – mówi odwiązując fartuch. - Całą noc pewnie nic nie jedliście, zrobiłam dla was śniadanie…
Wchodzimy po schodach, a zapach kurczaka jest coraz silniejszy. Ze mną przez to jest niestety coraz gorzej.
- Przepraszam – mówię w pewnym momencie. – Ja najpierw chyba pójdę do łazienki.
- No dobrze. My będziemy w kuchni.

Odchodzą z Sherlockiem, a ja biorę głęboki oddech i zamykam się w łazience, po czym zaraz dopadają mnie mdłości. Zatrułam się… na pewno się zatrułam… Może jednak wziąć sobie dziś wolne?

środa, 26 lutego 2014

Rozdział 13: W porze Księżyca


(UWAGA mam dla Was małą niespodziankę!!! Kumpela zrobiła mi tą wielką przyjemność i napisała ten rozdział :) Bardzo mi się on podoba i bardzo Jej za niego dziękuję!!!! :* )

"You better kill me before I kill you 
      You look good in black 
      Who’ll pay the bill and keep on walking 
      Will get a hole in your back"
             Lipnicka & Porter - Bones of love

https://www.youtube.com/watch?v=IfmrAqV0n5Q

Nie mogła uwierzyć, że znów stoi pod słynnym mieszkaniem tego uroczego człowieka. Musiała jednak odzyskać co swoje. Przetrzymywał to zbyt długo...
- I i kto tu popada w sentymenty, panie Holmes? - mruknęła do siebie i rozczesała włosy mokre od jesiennego deszczu. Nadal nie mogła uwierzyć, że Jim przeszukał jego mieszkanie. Ten chłopak miał tupet. Nie tylko, ale był zbyt słaby... Zbyt wybuchowy.
Popatrzyła w okno na 221B Baker Street. Światło nie zaświeciło się już od godziny, więc mogła bezpiecznie wejść niezauważona przez nikogo.
Przeszła przez ulicę i podeszła do drzwi. Wyrzuciła z głowy zbędne myśli i zaczęła manipulować przy zamku. Kliknął cicho, a ona wkradła się niepostrzeżenie do środka. Gra zaczęła się od początku. Uśmiechnęła się szeroko i zdjęła buty, by przejść jak najciszej przez wiecznie skrzypiące schody.
Serce zabiło jej szybciej, gdy usłyszała tuż przy uchu skrzypnięcie drzwi. Wzięła w płuca głęboki oddech i zatrzymała się. Odliczała sekundy i nasłuchiwała. To zapewne była pani Hudson. Irene wiedziała z kobiecego doświadczenia, że ta starsza pani była bardzo przebiegła. Gdy ujrzała ją pierwszy raz od razu poznała w niej swoją starszą wersję.
Żaden dźwięk już nie dobiegł z pokoju, więc postanowiła iść dalej. Stąpała bardzo powoli i ostrożnie, ale miała wrażenie, że niedługo wpadnie. Odpędzała od siebie te myśli tak długo jak tylko mogła, ale znów usłyszała skrzypnięcie, a potem kroki.
Cholera. - mruknęła do siebie w myślach. Nie mogła się już cofnąć. Była w połowie drogi do celu. Postanowiła zastygnąć niczym lis i nasłuchiwała. Nic więcej się nie działo. Odetchnęła z ulgą i roześmiała się cicho ze swojej głupoty.
Jak mogła choć przez chwilę wątpić w swoje umiejętności? To niedorzeczne... Była przecież Dominatrix. Kobietą, która w każdej chwili nie zawaha się przed niebezpieczeństwem. Nawet przed Jimem Moriartym. Był tylko figurą. Zwykłym pionkiem, który bardzo ją lubił. Mogła szczycić się tym, że była jego słabością. Nie chciała go niszczyć. Z nim przynajmniej miała jakieś rozrywki.
Podeszła do drzwi salonu, w którym miała tyle miłych wspomnień. Nikt nie pofatygował się żeby je domknąć, więc nie miała problemu z nie wydawaniem przez nie potwornego dźwięku. Pchnęła je delikatnie, a omiatając wnętrze spojrzeniem zauważyła, że prawie nic się tutaj nie zmieniło. No może prócz porozrzucanych ubrań na podłodze.
- Ach ten Sherlock... - mruknęła z sentymentem.
Podeszła do biurka i przeszukała szuflady. Znalazła w jednej z nich kilka telefonów. Jeden z nich należał do niej. Wzięła go w dłonie i zauważyła, że jest naładowany. Wpisała hasło. Nic się w nim nie zmieniło.
Zamknęła na chwilę oczy i zatonęła we wspomnieniu stalowych oczu mężczyzny, który... Przestań, Irene! - zbeształa się w myślach. - Po pierwsze to Sherlock Holmes, a po drugie jest zajęty...
Nagle w jej głowie zakwitła niepohamowana chęć ujrzenia go.
- W sumie, dlaczego nie...
Oblizała wargi czego nie miała w zwyczaju robić i skierowała kroki w stronę sypialni detektywa, który ją pokonał. Wahanie trwało tylko przez chwilę, ale nacisnęła w końcu klamkę.
Nie dbała już o to czy ktoś ją usłyszy. Po prostu weszła do pomieszczenia. Szczerze mówiąc była w lekkim szoku, gdy zobaczyła tę dwójkę tulącą się do siebie tak ufnie. Nie mogła pojąć co widział w tej małej blondynce. I dlaczego właśnie blondynce?
Podeszła bliżej, by móc podziwiać jego bladą skórę wplecioną w ciało dziewczyny. Było w tym coś taki intymnego czego nie zaznała nigdy w życiu. Westchnęła, ale nie pozwoliła sobie na wspomnienia.
Zrobiła kilka kroków i dotknęła policzka Sherlocka. Kości policzkowe i rzęsy tak kusiły, że nie mogła się powstrzymać.
- Piękna byłaby z nas para, Sherlocku Holmesie.
- Nie sądzę. - odpowiedział szeptem, a ona otworzyła szeroko oczy. Ukryła szybko zdziwienie i westchnęła.
- Każdy ma swoje zdanie. Jesteś pewien, ze nie chcesz spróbować zabawy w trójkę? - zapytała trochę zaczepnie.
- Nie. A teraz...
Wstał, ale uważając by Anna nie obudziła się. Był zupełnie nagi i Irene nie omieszkała napawać się tym widokiem. Niestety nie na długo ponieważ nałożył szlafrok.
- Tak, panie Holmes?
- Mogłabyś wyjść? Już chyba odzyskałaś swój telefon. - w jego głosie dało się słyszeć irytację, jakby przerwano mu na prawdę ważna rzecz.
- T- tak. - poczuła się zmieszana. Postanowiła, że powie mu coś jeszcze. - Proszę cię, uważaj na Jima. Ostatnio postradał zmysły. Jest jeszcze gorszy.
Zmierzył ją wzrokiem, ale rozluźnił mięśnie, co ją uspokoiło.
- Dziękuję. - odparł szczerze. - Kiedyś odbiorę swój dług, pamiętaj.
- Będę. - wyszeptała z pasją i podeszła do niego bardzo blisko. Dotknęła delikatnie jego ust i westchnęła. - Uważaj na siebie, junior.
Po czym wybiegła bez słowa pożegnania.

Sherlock patrzył na nią będąc w zupełnym szoku. Tej nocy już nie zmrużył oka.