(No to rozdział od Joasi :D :* )
Twenty
percent skill
Fifteen percent concentrated power of will
Five percent pleasure
Fifty percent pain
And a hundred percent reason to remember the name”
Fifteen percent concentrated power of will
Five percent pleasure
Fifty percent pain
And a hundred percent reason to remember the name”
Fort Minor - Remember the name
Czy może być gorzej? Wziąłem kolejną butelkę
brandy z barku i otworzyłem szybko, by zapić kolejny z wielu smutków. Jasne, że
może, ale teraz już nie mam sił walczyć o to, co było mi najdroższe. Cały świat
runął gdy Mycroft oznajmił mi, że jego specjaliści nie potrafią zrobić nic z
substancją, która została wstrzyknięta do serca Jamesa, a Sherlock mało się
interesuje życiem mojego faceta. Zostałem teraz całkowicie sam i tak naprawdę
nikt nie umiał mi pomóc w cierpieniu, jakie od pewnego czasu odczuwałem całym
sobą.
Siedziałem w mieszkaniu Jima i czekałem na
czas odwiedzin w ogóle nie śpiąc i mało jedząc. Właściwie moim głównym
pożywieniem były alkohol, papierosy i coraz częściej kokaina, a dlatego, że
miałem problemy ze snem i straszne wyrzuty sumienia, które nie pozwalały myśleć
racjonalnie. Tak tłumaczyłem samemu sobie, ale naprawdę potrzebowałem ucieczki
od tego syfu, jakim stało się życie bez niego, mojego ukochanego.
Właśnie odrzuciłem kolejny telefon od mojego
starszego brata, prychając na ekran wyświetlacza. Co on sobie myślał, że będę
teraz w stanie rozmawiać z nim, bo mnie potrzebuje? Miałem dość jego rządzenia
moją osobą i przestałem pomagać w jakichkolwiek przedsięwzięciach względem
Elise. Czekałem tylko na to, by moje piekło dobiegło końca, a szczerze mówiąc,
nie zanosiło się na to, bo Sherlock nie zamierzał mi pomóc. Rozumiałem jego
argumenty, ale nie mogłem ich przyjąć do wiadomości z prostych dla mnie
pobudek, kochałem Jima tak mocno, że oddałbym własne życie, byle mógł jeszcze
kiedyś chodzić o własnych siłach i pokochać kogoś tak mocno, jak mnie. Moi
bracia tego nie pojmowali, chociaż sami byli w szczęśliwych związkach. Ja
zawsze miałem być tym, którego trzeba chronić i pilnować, by nie zrobił sobie
czegoś złego, bo byłem tym młodszym.
Po moich policzkach znów potoczyły się łzy,
ale tym razem bardzo gorzkie. Nie wytrzymywałem z prostego powodu, nie miałem
przy sobie swojego czarnego anioła, który potrafił rozwścieczyć mnie do granic
możliwości, spowodować, że miałem łzy w oczach gdy opowiadał historie z
dzieciństwa i śmiać się razem z nim. Tego ostatniego brakowało mi chyba
najbardziej, ale czegoś innego również. Sprawiało mi to ból tak wielki, że
ledwo mogłem złapać oddech w tym ponurym świecie. Dlaczego oni mi to robią?!
- Mam partię. - powiedział ktoś nagle, a ja
zerwałem się z fotela z prędkością światła. - Koka. To, co lubisz, Tom.
- Nie wiem... - odparłem trochę niepewnie,
ale czułem, że potrzebuję jej, by nie zasnąć gdzieś nagle w mieście gdy będę
jechał do Jima. - Dobra. Towar ten, co zwykle?
- Nie. Tym razem to coś nowego, ale jest
czysty więc nie masz się co martwić.
Przytaknąłem i wyciągnąłem dłoń, by Moran,
znajomy mojego faceta, dał mi jedną z wielu działek, jakie posiadał. Zawahałem
się tylko przez chwilę, ale poprosiłem o jeszcze jedną, by mieć na później. Bez
zastanowienia podał mi je, a gdy miałem już wyciągać gotówkę, pokręcił
przecząco głową mówiąc:
- Nie mam obowiązku przyjmować od ciebie
hajsu. Poza tym, Jim by mi łeb urwał gdyby się dowiedział.
- Dzięki. - mruknąłem i znów siadłem w
fotelu.
Przysunąłem do siebie stolik i rozsypałem
biały proszek na szklanym blacie, po czym ułożyłem go w cienką linię.
Zastanowiłem się, ale tak naprawdę miało mi to zaraz przynieść odpowiednią dawkę
energii, która tego dnia stawała się zbawieniem. Nie było odwrotu, bo nie było
też mojego Jima. Wciągnąłem szybko i oparłem ciało, by odczekać chwilę aż
środek zacznie działać.
Zamykając oczy, wciąż miałem wizję mojego
ukochanego, który siedział na tym upiornym krześle ze strzykawką wystającą z
klatki piersiowej i przeklinałem siebie za głupotę, bo wina za tragedię spadała
tylko i wyłącznie na mnie. Gdyby nie to, że zgodziłem się pomóc Mycroftowi, on
nadal byłby sobą, a przede wszystkim cały.
Zauważyłem, że mój telefon znów dzwoni i
postanowiłem, że tym razem go odbiorę, bo nie mogłem dłużej ukrywać się w
mieszkaniu udając, że Thomas Alistair Holmes nie żyje, chociaż tak było
wygodniej chyba dla wszystkich, a zwłaszcza dla moich braci.
- Czego chcesz? - warknąłem do słuchawki
zachrypniętym od alkoholu głosem.
- Twój facet dostał antidotum, braciszku. -
mruknął, jak zwykle chłodno, a mnie odjęło mowę. - Pewnie się cieszysz.
Nadal milczałem, co spowodowało, że zaczął
pytać, czy nadal tam jestem, ale w tym momencie po prostu się rozłączyłem.
Siedziałem tak przez kilka dobrych minut, bo nie docierało do mnie, co
powiedział, ale to chyba dobra wiadomość. Mój Jim, James... Mój aniołek otworzy
w końcu piękne brązowe oczy i uśmiechnie się, jak wtedy gdy go poznałem. Tylko
czy mi wybaczy tak podłą zdradę? Szczerze w to wątpiłem, bo on nie zmienił się
ani o jotę. Dla swojego dobrego samopoczucia chciałem pamiętać go w dobrych
odcieniach, ale wiedziałem, że nie było ich wiele, a praktycznie nie istniały.
Zapewniłem Annę w ciemno o tym, że nic im
nie zrobi, a sam wiedziałem, że teraz zemsta skieruje się na mnie, ponieważ
doprowadziłem do skraju jego życia, które było mi przecież takie drogie.
Kochałem go całym sobą, każdym nerwem swojego ciała i potrzebowałem niczym tlenu,
ale bałem się wstać i pojechać tam, by ujrzeć w brązach tylko ból, wściekłość i
żądzę mordu. James Moriarty mnie spali. Jestem o tym przekonany w zupełności.
Wstałem szybko, a w moich żyłach zaczęła
krążyć trucizna pobudzająca ciało do dalszej walki o przetrwanie w tym
paskudnym świecie. Zdjąłem z siebie ubranie, patrząc na blizny po licznych
walkach z Aum Shin Rikyo i westchnąłem smutno wiedząc, że teraz będę miał przed
sobą najgorszą bitwę ze wszystkich. Wiedziałem tylko jedno. Jeżeli Jim mnie
zostawi, ja stoczę się na sam koniec łańcucha pokarmowego społeczeństwa
porażonego obojętnością i złem w czystej postaci.
Przeszedłem przez korytarz i skierowałem
kroki do łazienki, otworzyłem oszklone drzwi od prysznica, po czym zatrzasnąłem
je za sobą z hukiem. Odkręcając kran przeszła mi przez głowę ta sama myśl kiedy
to zabiłem pierwszy raz człowieka. Zimna woda tocząca się po moim umięśnionym
ciele przypomniała krew spływającą po dłoniach, aż po łokcie gdy rozbijałem na
miazgę wnętrzności tego biedaka. Czułem wtedy, że mógłbym zostać panem życia i
śmierci, ale zaraz potem nadeszło zwątpienie w swoje człowieczeństwo, bo
przecież nigdy nie podniosłem na nikogo ręki i nie zrobiłbym tego nawet za
pieniądze, lecz nie byłem już tą samą osobą, co wcześniej. Teraz stałem się
agentem Korony i to przypieczętowało mój los na zawsze.
Czułem, jak moje serce przyspiesza jeszcze
bardziej, a oddech zaczyna być nierównomierny. Krew w żyłach dosłownie parzyła,
ale to stawało się nieistotne, ponieważ teraz mogłem być sobą, tym pewnym
siebie i gotowym na każde okrucieństwo mężczyzną, który jednym ciosem potrafi
odebrać komuś życie, odrzeć z moralności każdego osobnika stojącego mi na
drodze, nawet skrzywdzić rodzinę, a to wszystko tylko dla Niego.
Otrząsnąwszy się ze stanu nietrzeźwości,
wyszedłem i otarłem skórę ostatnim czystym ręcznikiem, po czym zacząłem
poszukiwać jakichś sensownych dla siebie ubrań, bo przecież nie mogłem
wyglądać, jak ostatni łachmyta. Zdecydowałem się w końcu na czarną niczym moja
dusza koszulę i tego samego koloru spodnie i pomyślałem, że teraz mogę już
ruszyć.
Ciśnienie roznosiło moje ciało niczym
opóźniająca się bomba zegarowa, ale już nie potrafiłbym bez tego żyć. Nie
hamowałem się przed tym, by wziąć jeden z samochodów mojego faceta, bo
wiedziałem, że i tak by mi pozwolił. Bardzo lubiłem drogie zabawki, które miał
w swym podziemnym garażu, tuż pod blokiem więc wybrałem jedną z najdroższych;
Bugatti, które silnikiem zmiotłoby nie jedno brytyjskie auto, a potem ruszyłem
przed siebie z piskiem opon.
Pęd wgniótł mnie przyjemnie w fotel, a
czerwone światła migały tylko przyjaźnie na spotkanie śmierci. Usłyszałem za
sobą wycie syreny i zakląłem paskudnie. Że też gliny musiały pojawić się
właśnie w momencie mojego największego spokoju i sukcesu życia, jakim było
wybudzenie się Jima. Chciałem jechać dalej i już miałem wcisnąć pedał gazu do
samego końca, ale odpuściłem. Mój kochany będzie musiał zaczekać na mnie pięć
minut dłużej.
Skręciłem na pobocze, po czym zgasiłem
silnik i oparłem ręce na głowie bardzo znudzony. Wiedziałem, że zaraz poproszą
mnie o prawo jazdy, dowód rejestracyjny pojazdu, a gdy zauważą, że jestem pod
wpływem środków odurzających, zatrzymają. Przygryzłem wargi rozbawiony, bo
mogli postradać swoje marne stanowiska gdyby choć włos spadł mi z głowy, ale
zaraz przybrałem maskę tego miłego i dobrotliwego Toma, za którego uważała mnie
żona mojego brata.
Nawiasem, bardzo zdziwił mnie fakt, że Anna
puściła go samego za granicę na misję przygotowaną przez Mycrofta, ale po tym,
co powiedział jej kilka miesięcy temu nie zdziwiłbym się gdyby wzięli rozwód, nie
mówiąc o tym najbliższym. Kolejna rzecz, którą spowodowałem ja, ale nie miałem
z tego powodu jakichś większych wyrzutów, bo i tak miał jechać na Wschód, a ja
tylko przyspieszyłem tę podróż. Obiecałem mu, że będę się opiekował bratową,
ale marnie mi to szło gdy byłem we wskazującym stanie, a miało to miejsce coraz
częściej.
- Dzień dobry, nazywam się... - nagle czyjś
kobiecy głos wyrwał mnie z rozmyślań.
- Nie obchodzi mnie, jak masz na imię,
piękna. - burknąłem, przerywając jej ostentacyjnie.
- Proszę wysiąść. - odparła twardo, a ja
wybuchnąłem głośnym śmiechem.
Zaszczyciłem ją w końcu spojrzeniem swoich
niebieskich oczu i grzecznie wyszedłem z samochodu, by kontynuować grę, w jaką ta
mała blondyneczka zaraz będzie uwikłana po same uszy.
- Chciałaś coś, słodka? - zamruczałem
romantycznie i posłałem perskie oko.
- Zapraszam do radiowozu.
- Jeżeli jesteś tam z kolegą to słaby
pomysł. Nie lubię się dzielić kobietami, słodka.
Niespodziewanie policjantka zaatakowała
mnie, ale byłem szybszy i wykręciłem jej rękę w nadgarstku na tyle boleśnie, by
syknęła do mojego ucha. Zrobiłem to w taki sposób, żeby jej partner nie
zauważył mojego ruchu i roześmiałem się cicho.
- Puszczaj, bo zawołam wsparcie. - warknęła
więc grzecznie posłuchałem, ale tylko po to, by widzieć jej minę.
- Dla twojej wiadomości... - powiedziałem w
końcu, bo ona nie mogła wykrztusić ani słowa. - Po pierwsze: nie zrobiłbym
nigdy kobiecie krzywdy, zwłaszcza w ciąży, bo ewidentnie to widzę. Po drugie:
lepiej nie denerwuj człowieka na prochach, bo może wyjść z siebie. A po trzecie
- zawiesiłem na chwilę głos. - Nie widziałaś mnie i nie zameldujesz o tym
nigdzie, bo chcesz jeszcze wykonywać zawód.
- Skąd wiesz, że jestem niby w ciąży? -
prychnęła w moją stronę, nie dowierzając.
- Dedukuję, skarbie. Jeżeli kojarzysz to
słowo, wiedz, że jestem bratem tego słynnego Holmesa i równie niedoścignionego
Mycrofta, który służy Wielkiej Brytanii, a teraz spływaj, bo będzie kiepsko. -
mówiłem trochę nerwowo, ale siliłem się na spokój, choć w środku czułem, że
piekło już nie ma swoich granic i narkotyk przejmie nade mną kontrolę. - Rzuć
tę pracę.
Po tej krótkiej wymianie zdań schowałem się
z powrotem do auta i przekręcając kluczyk w stacyjce, ruszyłem z piskiem opon
pod St. Bart's.
Przyspieszałem coraz bardziej, a moje serce
kołatało prawie tak miarowo, jak cylindry silnika W16. Widziałem coraz to
ostrzej i czekałem tylko na falę kulminacyjną mojego stanu, ale uparcie nie
nadchodziła, co zaczęło mnie niepokoić. Wysiadłem i pobiegłem od razu do
jedynej przyjaciółki, jaka mnie wtedy rozumiała, starając się choć odrobinę
ukoić ból związany z tęsknotą za ukochanym. Molly Hooper wiedziała doskonale,
co mnie gnębi, a przy okazji próbowała coraz to nowych metod, by obudzić Jamesa
i gdy tylko mój starszy braciszek zadzwonił, wiedziałem, że w końcu dopięła
swego.
Pokonywałem schody do kostnicy w takim
tempie, że sam bym siebie nie podejrzewał o taką szybkość, ale w grę wchodziła
teraz rozmowa z panią koroner więc wolałem wypytać o wszystko nim zrobi to ktoś
inny, a właściwie Mycroft, bo coś czułem, że tę informację dostał będąc w
biurze i obrastając w tłuszcz.
Otworzyłem drzwi i uśmiechnąłem się do niej
ciepło zakrzykując:
- Witam panią śmierć!
- Ty znów w wisielczym humorze? - burknęła
trochę rozeźlona i wróciła do badania mózgu. - Jim już wybudzony, nie
potrzebujesz mnie, Tom.
- Ale... - zaciąłem się pierwszy raz odkąd
ją znam. - Jesteś moją przyjaciółką, M. Gdyby nie ty...
- Nie, ja tylko jestem pani od pocieszania.
- warknęła w ciężką przestrzeń, a ja już zrozumiałem. - Wybacz Tom, ale muszę
pracować.
Podszedłem do niej i położyłem dłoń na
ramieniu, by jakoś ją pocieszyć, ale nie wiedziałem jak, bo przecież już dawno
zatraciłem w sobie zdolności dobrotliwego psychologa. Odwróciła się gwałtownie
i rzuciła wprost w moje ramiona. Zdziwiony objąłem ją mocno, a moje tętno
przyspieszyło jeszcze bardziej.
- Nie idź tam. - ściszyła głos prawie do
szeptu. - Błagam cię ze względu na ciebie i na to, co czuję. Wiem, że bierzesz
narkotyki przez to wszystko i coraz bardziej mnie dobija fakt, że niszczysz
samego siebie. Zrób to dla mnie i nie idź.
Niespodziewanie spojrzała swymi brązowymi
oczyma ze znajomą iskrą w oku, po czym dotknęła moich ust swoimi zatapiając się
w nie bez pamięci. Na początku nie wiedziałem, co z tym zrobić, ale ich
miękkość i żar spowodowały, że oddałem pocałunek. Nie spodziewałem się, że będę
tym tak zachwycony, lecz w nowym wydaniu Molly było coś naprawdę pociągającego,
co dawało mi pragnienie nowej przyszłości. W głowie widziałem wszystko
począwszy od namiętności, po wspólne życie i bardzo mi się to spodobało, ale
gdy kończyliśmy dotarło do mnie, że to jest tylko chwilowa słabość, która nie
ma nic wspólnego z prawdziwą miłością, jaką czułem do Jima.
- Słodka moja, ja go kocham. - wyszeptałem w
jej włosy. - Wiem, że teraz cię tym ranię, ale znajdziesz kogoś i jestem
pewien, że równie inteligentnego, jak ty. Może w innym życiu będzie coś między
nami.
- Rozumiem. - odparła drżącym głosem ze
łzami w oczach, których nie chciałem widzieć. - Wybacz, ale nie pójdę z tobą.
Mam pracę. Anna już tutaj jest, była na badaniach.
Wyszedłem szybko, by nie widzieć wzroku
pełnego wyrzutu i nienawiści do mnie, bo nie mogłem już znieść tego
wszystkiego. Raniłem bliskich mi ludzi na każdym kroku i coraz bardziej mnie to
dobijało, zwłaszcza że traciłem ich przez swoje czyny. Mogłem winić tylko
siebie, bo gdybym nie pomógł Mycroftowi, nie poznałbym Jima i Anny, a przede
wszystkim oni byliby bezpieczni. Przechodząc przez oddział zauważyłem, że żona
mojego brata stoi w wejściu do pokoju, w którym leżał ten boski anioł, a moje
serce zakołatało niebezpiecznie. Czułem, że zaraz nastąpi przesilenie i
narkotyk przestanie działać więc podszedłem bardzo powoli, by nie prowokować
siebie do jakichkolwiek akcji.
- Cześć. - mruknąłem spuszczając wzrok na
posadzkę.
- Hej. - odparła trochę chłodno Anna. -
Właśnie rozmawialiśmy.
Wszedłem do sali, a w środku coś zaczęło
mnie nieprawdopodobnie silnie kuć. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na Jima,
który widząc mnie uśmiechnął się radośnie i z bezmiarem uczucia. Podszedłem
chwytając go za dłoń i nie mogłem wypowiedzieć choćby słowa, na swoje
usprawiedliwienie, bo nie byłem przygotowany na tak ciepłe powitanie.
Jeszcze raz zaczerpnąłem trochę powietrza w
płuca, a po moim ciele rozlało się coś na kształt mocnego skurczu. Jęknąłem
przeciągle i łapiąc się za lewą stronę klatki piersiowej upadłem na podłogę.
Dosłyszałem tylko krzyknięcie Jima i cichy szept Anny, a potem były już tylko ból
i ciemność.