(Dziękuję Joasi :* Ona wie za co :* )
https://www.youtube.com/watch?v=9cSAZbep4vI
J. S. Bach - Partita for violin solo; no. 3 in E major II. - Loure
Jedziemy
szybko taksówką do Watsonów, prosząc panią Hudson o czuwanie nad śpiącym
Alexem. Przez te rewelacje aż głowa zaczęła mnie boleć.
- To musi
być jakaś pomyłka – mówię cicho, czując się lekko skołowana. Jakoś to wszystko
do mnie nie dochodzi. No bo… John ojcem jakiegoś dziesięcioletniego chłopca?
- Nie musi
– Sherlock patrzy mi w oczy z troską. – Przecież dobrze o tym wiesz. A skoro
nawet John przyznał, że to możliwe…
- No ale…
jeśli tak to czemu ta kobieta nie powiedziała mu o dziecku wcześniej? Teraz
nagle się obudziła?
- Myślę,
że dowiemy się na miejscu. I pamiętaj kochanie, nie denerwuj się tak. Teraz to
niewskazane – uśmiecha się do mnie i nie mogę się powstrzymać, żeby nie odłacić
mu tym samym. Potem jednak kręcę głową i nachodzi mnie strasza ochota, żeby po
prostu iść spać. Kładę na chwilę rękę na brzuchu, poza tym mam nadzieję, że to
już dość niespodzianek na dzisiejszy wieczór.
Otwiera
nam wyjątkowo zdenerwowany i blady John, patrzący na nas z ulgą.
- No, w
końcu jesteście – głos mu się trzęsie, podobnie jak ręce. – Chodźcie do salonu,
to wam wszystko opowiem. I zobaczycie Timothy’ego…
Sherlock
kiwa głową i ruszamy za nim. Dalej uparcie siedzi mi w głowie podejrzenie, że
to jakiś głupi żart, chociaż chyba bardziej z faktu, że jestem lekko w szoku.
W salonie
siedzi Mary, równie wstrząśnięta jak John, a obok mniej widzę drobnego i
niewysokiego chłopca o niebieskich oczach i jasnych włosach. Na pyzatej buzi ma
wystraszoną minę, a w oczach dostrzegam lekki smutek. Nie wiem czemu, ale do
głowy wpełza mi myśl, że to dziecko dużo przeszło.
- Timothy,
to nasi przyjaciele, państwo Holmes – John wskazuje na nas, a chłopak robi się
jeszcze bardziej wystraszony i zagubiony.
Widzę, że
Sherlock taksuje gościa wzrokiem, kiedy siadamy na kanapie. Młody, ku mojemu
zdziwienu, odwdzięcza się tym samym.
- Mogę
panu załatwić takiego psa, jakiego pan miał kiedyś – mówi spokojnie, bystrze
obserwując mojego męża.
Sherlock
zastyga bez ruchu, a ja sama gapię się zdziwiona na chłopaka. Skąd on wie o
Rudobrodym? Poza tym to było przecież lata temu.
- Jak się
zorientowałeś, że miałem psa? - pyta mój mąż dziwnym głosem, w którym wyczuwam
długo skrywane emocje. No tak, chyba tylko ja tutaj wiem, ile dla niego znaczył
Rudobrody.
- Bo
patrzy pan pod nogi, tęski za czymś co było i szuka tego wzrokiem. Sam tak
miałem jak zginął mój owczarek.
Zapada nas
chwilę krępująca cisza i wszyscy patrzymy po sobie. Aż czuję burzę mózgów
mojego kochanego i Watsonów.
- No
dobrze, Timothy – mówi w końcu John z bezradną miną. – Może, skoro już nasi
przyjaciele tutaj są…
- Pan jest
detektywem – przerywa mu Timothy. John na chwilę milknie, by przetrawić kolejne
zdziwienie, a potem kontynuuje niestrudzenie dalej.
- Skoro
więc już nasi przyjaciele tutaj są, może powtórzysz to, co powiedziałeś
wcześniej, ale jakbyś mógł to dokładnie i po kolei.
Chłopak
zerka przez chwilę na Johna i mimowolnie zauważam, że ma prawie identyczne
spojrzenie. Próbuję przekonać samą siebie, że tylko mi się to wydaje, ale słabo
mi wychodzi.
- Mogę
opowiedzieć wszystko jeszcze raz - Timothy wzrusza ramionami. – Ale sytuacja
jest prosta. Mama umiera, a że nie mamy nikogo bliskiego, to chce, byś ty się
mną zajął.
- I twoja
mama nazywa się…
- Emma. Emma Watson.
Co? Emma Watson? Prawie zaczynam się smiać.
- To
przypadek – wyjaśnia John całkiem poważnie. - Emmę poznałem na niedługo przed
wyjazdem do Afganistanu, na szkoleniu. Była pielęgniarką… Trochę nas ubawiła
zbierzność nazwisk i tak jakoś zostaliśmy przyjaciółmi, a potem…
- A potem
mieliście krótki romans zakończony twoim wyjazdem na inne szkolenie za granicę
– wyjaśnia szybko Timothy.
John kiwa
którko głową, a my z Sherlockiem patrzymy na siebie. Potem widzę, jak John
podaje mojemu mężowi kartkę.
- To list
od Emmy, Timothy go przyniósł. Przeczytajcie proszę.
Sherlock
odbiera więc od niego kartkę, a ja zaglądam mu przez ramię i tak czytamy.
Drogi Johnie...
Może to dziwne, że piszę po tylu latach, ale
nie mam wyboru. Umieram, a jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc…
Przepraszam, że tak prosto z mostu, ale mam mało czasu i ostatnio zwykłam
załatwiać wszystko szybko i konkretne.
A więc, nie owijając w bawełnę… Mam dziecko,
dziesięcioletniego Timothy’ego. I to Twój syn. Wiem, że będziesz w szoku. To
normalne. Wiem, że będziesz na mnie wściekły, że Ci nie powiedziałam. Ale sama
nie wiedziałam, a potem wyjechałeś. I bałam się jak zareagujesz… Wiem, że źle
zrobiłam i przepraszam Cię za to, ale czasu nie cofnę… I w końcu wiem, że
możesz mi nie uwierzyć. Ale proszę, zrób testy genetyczne. Jak dla mnie nie ma
problemu.
Skoro już otrząsnąłeś się z szoku to wyjaśnię
Ci, dlaczego dopiero teraz o tym wszystkm piszę. Mam raka, raka mózgu.
Nieuleczalnego. Został mi miesiąc życia i chcę wszystko załatwić póki jestem w
stanie. Bo będzie ze mną coraz gorzej…
Chodzi mi głównie o Timothy’ego. Błagam Cię,
zaopiekuj się nim. Nie mam nikogo innego, kogo mogłabym o to poprosić… Wiesz,
że moi rodzice nie żyją, a rodzeństwa nie mam… i nie wiem, kto inny mógłby się nim zajać. Więc błagam Cię na
wszystko, spełnij moja prośbę.
Naprawdę nie chcę się wtrącac w Twoje życie.
Pewnie masz żone, dzieci, swoją rodzinę… Ale Timothy to też twoje dziecko i nie
zmieni tego twoje zdziwienie ani złość na mnie. Poza tym mam odłożone jakieś
pieniądze, wystarczą na jego szkołę.
Jeszcze raz przepraszam,
Emma.
W
milczeniu kończę czytać, a potem patrzę na Johna i Mary. Ich miny mówią
wszystko.
- Co
planujecie? - pyta mój mąż.
John przez
chwilę patrzy na nas bezradnym wzrokiem, następnie wzdycha.
- Cóż…
Musimy jechać zobaczyć się z Emmą, ale to jutro. Teraz chyba Timothy powinien
iść się przespać, ma za sobą długą podróż z Southampton.
- Ale ja
nie jestem zmęczony… - zaczyna chłopak, ale przerywa mu Mary.
- John ma
rację. Chodź do gościnnego, przygotuję ci łóżko.
Timothy wygląda
na zawiedzionego, ale nie ma wyjścia i znika za Mary na korytarzu. Zaraz potem
John ukrywa twarz w dłoniach.
- Och
John…Głowa go góry – mówię, kładąc rekę na jego ramieniu.
- Prawda,
weź się w garść – dodaje Sherlock. – Wszystko wyjaśni się jutro. Chociaż…
wygląd chłopaka mówi sam za siebie…
- No i co
ja mam zrobić?
-
Porozmawiać z Emmą, tak jak planujesz – zastanawiam się przez chwilę. – No i
zrób testy dla świętego spokoju. W ogóle rozmawiałeś o tym z Mary?
John chyba
to wszystko przetrawia przez jakiś czas.
- Nie –
kręci w końcu głową. – Nie jestem na razie jakoś w stanie, no i nie było okazji.
Poza tym boję się co ona na to…
- Ona na
to, że cokolwiek postanowisz, będzie przy tobie – mówi Mary, stojąc w drzwiach.
– Timothy już leży w łóżku – wyjaśnia, siadając w kompletnej ciszy koło
smutnego Johna. Kiedy ten nic nie mówi, bierze go za rękę. – John, nie mogłabym
inaczej. Wiem, że to było dawno… poza tym ty mi wybaczyłeś moją przeszłość
nawet nie zagłębiając się w szczegóły, więc byłabym ostatnią hipokrytką gdybym
czyniła ci wyrzuty.
John przez chwilę patrzy jej w oczy, a potem
ją przytula.
- Że też
to w takim momencie się stało… Przecież ty… - i ucina, zerkając na nas dziwnie.
Marszczę
brwi i patrzę na nich. Oboje mają jakieś takie osobliwe miny.
- Dobra,
John, o co tym razem chodzi? – Sherlock chyba jest już lekko zirytowany.
- No
dobra, mieliśmy wam powiedziec później, ale pewnie zaraz i tak byś się
zorientował – Mary się uśmiecha. – Jestem w ciąży.
Gapię się
na nich przez chwilę w lekkim szoku, a gdy w końcu dochodzi do mnie sens słów
Mary, wybicham niepohamowanym śmiechem. Trwa to jakiś czas. W końcu oboje z
Johnem patrzą na mnie z wyrazem zaskoczenia na twarzach.
-
Kochanie… - słyszę rozbawiony głos Sherlocka.
-
Przepraszam… Gratulujemy wam – mówię, sama zdziwiona swoją reakcją i próbuję
się uspokoić. – Ty im powiedz.
Sherlock
obdarza mnie, a potem ich, lekko diabelskim uśmiechem, a ja robię wszysko, żeby
już nie chichotać.
- Cóż,
wygląda na to, że czeka nas niezły baby boom, bo Anna też jest w ciąży. Dziś
się dowiedzieliśmy.
John
zaczyna rechotać
- Bez jaj…
No to też gratulacje. Tylko teraz… zanosi się na to, że przybędzie mi nagle
dwójka dzieci…
Następnego
dnia próbuję się bawić z Alexem autkami, ale małemu uparciuchowi w pewnym
momencie zachciewa się iść do Sherlocka.
- Kochanie,
nie wolno tacie przeszkadzać – mówię synkowi, ten jednak robi smutną minkę, a
następnie, nie zważając na to, że Sherlock siedzi przy komputerze, całkowicie
pochłonięty jakąś najnowszą sprawą od Grega, podchodzi do niego i ciagnie
rączkami za nogawkę do spodni.
- Tata!
Tata!
- Co,
urwisie? – Sherlock uśmiecha się wesoło i sadza sobie małego na kolanach.
- Bawić
się…
Mój mąż
ciężko wzdycha, a następnie całuje Alexa we włoski. Jaki to uroczy obrazek…
- Ale może
za chwilkę, tata pracuje teraz – próbuje mu wyjaśnić, ale mały smuci się jeszcze
bardziej i przytula do niego, a ja już wiem, jak to się skończy. – No dobrze,
to chodź.
Zaraz robi
mu helikopter w powietrzu, przez co Alex wybucha śmiechem, potem bawią się
klockami. Ja w końcu po dłuższym czasie uświadamiam sobie, że pora przestać się
na nich gapić i zrobić obiad, zatem wstaję i wychodzę z salonu.
-
Kochanie, ale po co to? Lepiej
odpoczywaj – Sherlock wchodzi do kuchni, a Alex za nim, mając w ręku mały
czerowny samochód.
- Daj
spokój, nie jestem chora, tylko w ciąży! A poza tym kto zrobi obiad? Chyba nie
powiesz mi, że nauczyłeś się gotować?
- No
wiesz… - stoję przy blacie, a Sherlock obejmuje mnie od tyłu i całuje to w
szyję, to w ramię. – Z twoimi wskazówkami może jakoś dałbym radę… Ale ty słodka
jesteś…
- Wolę nie
sprawdzać… - uśmiecham się. - John się oddzywał?
- Tak. Wszyscy
jadą do Southampton. Ma potem dać znać co i jak.
Chcę otworzyć
lodówkę, ale nagle robi mi się niedobrze, oswobadzam się więc z jego
objęć i lecę do łazienki.
Kiedy
wracam, widzę, że Sherlock gotuje już wodę na makaron. Jaki on seksowny w tej
białej koszuli… No dobra, w każdej koszuli.
- Wszystko
dobrze? – pyta z troską, patrząc mi w oczy.
- Tak, to
tylko mdłości – posyłam mu uśmiech. – W końcu miną.
Nagle
rozlega się na dole dzwonek do drzwi, ale zanim zdążę chociażby wyjść z kuchni,
słyszę, że pani Hudson otwiera. Potem rozlegają się głosy rodziców Sherlocka.
- Na
miłość Boską – mówi cicho mój mąż, wyłącza wodę i idzie w stronę salonu – I
święty spokój szlag trafił…
-
Sherlock! – kręcę głową i się śmieję. – To twoi rodzice i przyjechali w
odwiedziny! – podchodzę do Alexa, by wziąć go za rączkę. – Chodź kochanie,
babcia z dziackiem przyszli.
Moi
teściowe zaraz wchodzą do salonu i witają się z nami, a naszy synek ląduje na
rękach u dziadka, nadzwyczaj uradowany z prezentu w postaci włochatego misia.
-
Wpadliśmy na dwa dni do Londynu, zatrzymaliśmy się u Mycrofta – wyjaśnia moja
teściowa, a na usta Sherlocka wpełza złośliwy uśmiech. Sama o mało nie zaczynam
chichotać, Mycroft na pewno jest wniebowzięty. – I przywiozłam wam zapiekankę,
wystarczy ją tylko chwilę podgrzać. To ulubione danie Sherlocka z dzieciństwa.
Uśmiecham
się do siebie. No to problem z obiadem rozwiązany.
Nie wiem,
jak to się dzieje, ale mama Shelrocka orientuje się, że jestem w ciąży zanim
kończymy jeść, a nam pozostaje tylko potwierdzić jej przypuszczenia. Radości
teściów nie ma końca, a Sherlock w pewnej chwili znika w kuchni porozmawiać
przez telefon. Pod pretekstem odniesienia talerzy, oczywiście bardzo
oprotestowanym, idę do niego.
- Nie, nie
weźmiemy ich dziś do kina, a jutro na cały dzień na wycieczkę – mój mąż syczy
wściekle do komórki i już wiem, że rozmawia z Mycroftem. – Postradałbym
zmysły!... Sam sobie musisz poradzić… Nie wiem, to zadzwoń do Grega – rozłącza
się bez słowa pożegnania.
- Jutro
moglibyśmy przecież ich gdzieś zabrać – mówię do niego cicho, wkładając
naczynia do zlewu.
-
Kochanie, czy chcesz, żebym zwariował? – Sherlock przytula mnie oraz całuje w
czoło, a ja zaczynam się śmiać.
- Nie, nie
chcę – biorę go za rękę i wracamy do salonu, gdzie Alex już zajął dziadków
swoją ksiażeczką ze zwierzątkami.
John
dzwoni niedługo po wyjściu rodziców Sherlocka. Widzieli się wszyscy z Emmą,
która w już nie za dobrym stanie leży w szpitalu.
- John
mówił, że jeszcze nie jest najgorzej, nie ma zmian w zachowaniu ani niczego
takiego, ale za niedługo zaczną się pojawiać. Naprawdę nie zostało jej dużo
czasu. Uzgodnili z nią, że jutro zrobią badania genetyczne i że na razie
chłopak zostaje z nimi. Postanowili też, że jeśli John naprawdę jest jego
ojcem, to oczywiście wezmą go na stałe do siebie.
- Dobrze,
że robią badania, chociażby dla świętego spokoju i formalności – mówię, dając
kolację Alexowi. – Ale chyba nie masz wątpliwości, że Timothy to syn Johna?
Sherlock
wzdycha i kiwa głową, a małemu nagle się odechciewa jeść.
- No
kochanie, jeszcze troszkę – proszę synka. – Przecież lubisz kurczaka z
warzywami…
- Nie! –
mały uparciuch robi zaciętą minkę i odwraca buzię. Jest taki śliczny z tymi
swoimi oczkami i czarnymi loczkami na główce… Jak z obrazka.
Poddaję
się i zrezygnowana odkładam talerz na stół, a Alex zsuwa się z moich kolan i
biegnie do zabawek. Widzę, że Sherlock patrzy przez chwilę z uśmiechem na synka,
a potem siada obok mnie i obejmuje ramionami. Z westchnieniem kładę głowę na
jego piersi, słysząc spokojne bicie serca.
- Poradzą
sobie… John i Mary… - mówię w końcu, unosząc się i patrząc mu w oczy.
- Wiem –
mój ukochany uśmiecha się lekko, a potem składa na moich ustach czuły
pocałunek, który z czasem staje się coraz bardziej gorący. Drżę przez chwilę, a
potem zagłębiam palce w jego czarne loki i przywieram do niego całym ciałem.
Opamiętujemy
się dopiero przez Alexa, który z hukiem rozwala wybudowaną wcześniej z
Sherlockiem wieżę z klocków, i mało nie parskamy śmiechem.
-
Poczekamy, aż mały zaśnie – mój mąż mówi mi do ucha, a następnie delikatnie
całuje w szyję. Po chwili podchodzi do nas Alex i wyciąga Sherlocka do
zbudowania nowej wieży, a ja idę odnieść talerz małego do kuchni.
Następnego
dnia wstaję rano, ale Sherlocka już nie ma w sypialni. Wzdycham lekko
zawiedziona i podchodzę do łóżeczka Alexa, który jeszcze śpi. Dziś są moje
urodziny, więc liczyłam na miłą pobudkę.
No cóż,
pewnie coś szykuje w kuchni. Wychodzę z sypialni, ale okazuje się, że jestem w
domu sama z małym. Teraz już robi mi się smutno. Nie tak było wczesniej…
Nagle
dostrzegam na stole w kuchni kopertę. Marszczę brwi, bo widzę wypisane na niej
moje imię. Co ten mój szalony mąż znowu wymyślił?
W środku
jest jakiś bilet oraz karteczka. Otwieram ją i czytam.
Kochanie,
przepraszam, że mnie nie ma, ale to przez
Mycrofta. Możesz mu urwać głowę jak chcesz, o ile ja sam tego nie zrobię.
P.S. Bądź o 17 w Cadogan Hall, Alexa zostaw u
pani Hudson. Zgodziła się. W kopercie masz też bilet.
Kocham Cię,
Sherlock.
W końcu
delikatnie się uśmiecham. Nie mam pojęcia co mój mąż planuje, ale coś na pewno.
Zresztą, nie wiem czemu się tak dziwię, to przecież u niego normalne. Następnie
przygryzam usta, zaciekawiona. Cadogan Hall to sala koncertowa. Cóż…
zaproszenia na coś w stylu filharomii się nie spodziewałam, ale czemu nie, może
być interesująco. A właściwie to już się nie mogę doczekać. Z uśmiechem na
ustach zabieram się za śniadanie.
O wpół do
piątej wsiadam do taksówki i jadę do Cadogan Hall. Po dwudziestu minutach
jestem na miejscu i wchodzę do środka lekko zdziwiona, bo prawie nikogo nie ma,
co jak na jakiś koncert jest bardzo dziwne. I Sherlocka ani śladu.
Już chcę
wyciągnąc z torebki komórkę żeby do niego zadzwonić, kiedy słyszę głos kasjera.
-
Przepraszam, może pani Holmes?
- Tak…
- Mogę
prosić bilet?
No więc
podaję facetowi bilet, a on tylko kiwa głową.
- Proszę
za mną.
Robię co
mi każe, a on prowadzi mnie prosto do sali koncertowej. Pięknej, z dużymi
oknami, jasno oświetlonej, ale niestety zupełnie pustej. Co tu się dzieje?
-
Przepraszam, ale… - odwracam głowę, ale kasjera już nie ma. Zostałam tutaj
sama.
Lekko
wystraszona, nie wiedząc co ze sobą zrobić, powoli schodzę w kierunku sceny,
nerwowo poprawiając srebrno-czarną sukienkę i lekko upięte włosy. W co ten
Sherlock mnie znowu wpakował?
Jestem już
w połowie drogi, kiedy… no właśnie, o wilku mowa. Mój mąż wychodzi na scenę z
szerokim uśmiechem na ustach i bukietem róż w dłoni. Poza tym w rozpiętej pod
szyi koszuli i czarnym garniturze jak zwykle wygląda bosko. Aż mi serce
szybciej zaczyna bić.
- Cześć
kochanie – wita mnie niewinnie.
- No cześć
– zatrzymuję się i piorunuję go wzrokiem. – Możesz mi wyjaśnić co to się
dzieje?
- Mogę.
Ale lepiej chodź tu na scenę.
Wzdycham,
ale idę do niego. Wchodzę po bocznych schodkach, a on od razu bierze mnie w
ramiona i namiętnie całuje, aż nogi mi miękną.
-
Wszystkiego najlepszego, najdroższa – słyszę przy uchu, i zaraz potem Sherlock
się ode mnie odrywa i podaje kwiaty razem z tajemniczą paczuszką, której wcześniej
nie zauważyłam.
- Dziękuję
kochanie – patrzę mu w oczy oraz uśmiecham się. Jak ja go kocham… – A co to?
- Zobacz
sama.
Lekko
drżącymi rękami otwieram prezent i moim oczom okazują się śliczna srebrna
bransoletka z różnobarwnymi, pastelowymi diamencikami oraz podobny naszyjnik do
kompletu. Co za cudo, aż nie mogę się napatrzeć.
- To jest
prześliczne – rzucam, ale zaraz przyciągam Sherlocka do siebie i wtapiam się w
jego usta. Trwa to jakąś chwilę.
-
Kochanie, bo jeszcze czeka cię nastepny prezent.
- Jaki? –
moje palce głaszczą jego policzek, a usta znowu mają ochotę na pocałunek. – I
może mi w końcu powiesz o co chodzi z tą pustą salą?
- Koncert.
A sala jest pusta, bo to koncert tylko dla jednej osoby. Tylko dla ciebie.
Przez
chwilę się nad tym wszystkim zastanawiam, ale zaraz zauważam za nim stojak ze
skrzypcami i zaczynam wszystko rozumieć. To takie słodkie, że prawie mam łzy w
oczach.
- Och… -
ponownie go całuje, powstrzymując płacz. - Ale jednego nie rozumiem. Jak
załatwiłeś tą salę? Chyba ciężko ją wynająć.
- No tak,
masz rację. Ale tak się składa, że jakiś czas temu bardzo pomogłem dyrektorowi
Cadogan Hall, więc… Dla mnie to nie był problem – wyjaśnia uśmiechnięty,
patrząc na mnie roziskrzonymi oczami, w których prawie tonę. – A teraz zejdź do
pierwszego rzędu, bo koncert czeka.
Daję mu
buziaka w policzek i za chwile siedzę w jednym z foteli, centralnie naprzeciwko
sceny. Obok mam róże i pudełko z bizuterią.
-
Skomponowałem to tylko dla ciebie kochanie - Sherlock patrzy na mnie czule, a
potem bierze skrzypce i zaczyna grać.
Uśmiecham
się leciutko, słysząc pierwsze tony i czując coś dziwnego w środku. Zawsze go
uwielbiałam słuchać, te cudowne, czyste dźwięki, jakie z niesamowita lekkością
wydobywa z instrumentu przyprawiają mnie o dreszcze.
To dziwne
uczucie we mnie rośnie z każdą chwilą jego gry, aż w końcu sprawia, że na
policzki wypływają mi łzy. Wsłuchuje się jednak w melodię i nie mogę się nawet
ruszyć, gdyż siedzę jak zaczarowana. Ta muzyka jest taka piękna. I tylko dla
mnie. To takie… niesamowite i wyjątkowe.
Nie wiem
ile to trwa, bo nie jestem w stanie liczyć upływu czasu, w końcu jednak
Sherlock przestaje grać. Jakoś się ogarniam, szybko ocieram łzy, a zaraz potem
wbiegam na scenę i rzucam się Sherlockowi na szyję.
- Dziękuję
– wyszeptuję, wtulając twarz w jego koszulę. – To było… przepiękne i
niesamowite. Jesteś kochany – próbuję walczyć z łzami.
Jego
ramiona mocno obejmują moje drżące ciało, usta całują we włosy, Chwilę trwa,
zanim dochodzę w całości do siebie.
- To co,
teraz jakaś kolacja?
- Jasne –
uśmiecham się, a potem biorę go za rekę i schodzimy ze sceny.
Tydzień
później we trójkę jesteśmy na zakupach w supermarkecie. Rozmawiam właśnie z
Sherlockiem o powrocie do pracy, a mój wzrok przeczesuje dział z nabiałem,
kiedy nagle… Aż zastygam bez słowa. Nie, to niemożliwe. Mam jakieś omamy
wzrokowe.
Mrugam
oczami, ale zjawa się już ulotniła, zupełnie jak dym.
-
Kochanie, co się stało? – Sherlock przygląda mi się uważnie.
- Nic,
miałam jakieś przewidzenie – rzucam, kręcąc głowa i jakoś dochodząc do siebie.
To musiał być ktoś podobny albo mózg płata mi figle. I nie powiem nic
Sherlockowi, nie chcę przywoływać mu bolesnych wspomnień. – Chodźmy dalej.
Po
skończonych zakupach wychodzimy w końcu na galerię i postanawiam wstąpić do
jednego sklepu z ciuchami, zostawiam więc moich chłopaków na ławce. Buszuję w
najlepsze między wieszakami, kiedy moje spojrzenie pada na osobę, której nie
widziałam już z sześć lat. Prawie upuszczam trzymaną w rękach bluzkę.
Nie widzi
mnie, i dzięki ci Boże za to. Ale co on tutaj robi? Przecież… Nie, nie wierzę,
że mógł znaleść się w tym samym mieście co ja.
Odkładam
ciuchy i szybko opuszczam sklep, dbając, żeby mnie nie zauważył. Ale co ja
zrobię jak on na mnie się kiedyś natknie? Muszę jakoś porozmawiać z Sherlockiem
i mu powiedzieć.
-
Ksieżnczko, wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha – mówi mój mąż, zaniepokojony i
trzymający Alexa na rękach.
- Bo
widziałam… To znaczy nie ducha, ale kogoś…Opowiem ci w domu, teraz chodźmy
stąd.
- Już w
supermarkecie widziałem, że coś cię wystraszyło.
- Och nie
– macham ręką. – Tam wydawało mi się, że widziałam kogoś zupełnie innego. To
nieważne, pomyliłam się. Ale teraz… Nie, to musi poczekać aż wrócimy do
domu.
- No to
chodźmy – Sherlock bierze mnie za rękę i idziemy do wyjścia.
Opowiem Ci
w domu? Jak się okazuje muszę poczekac, bo już na Baker Street do Sherlocka
dzwoni Mycroft i oczywiście każe mu natychmiast gdzieś jechać. Widzę, że mój
kochany jest wściekły, ale chyba nie ma wyjścia. No i ja też nie jestem
zadowolona.
- No
trudno, jedź – całuję go w policzek. – Będziemy czekać.
- Nie mam
wyboru – Sherlock mamrocze wściekły. – Ciągle mi grozi, że gdzieś mnie wyśle.
- Nie
zrobiłby ci tego! – protestuję gwałtownie. – Przecież jesteś jego bratem.
Mój mąż
wzdycha i patrzy mi przez chwile z troską w oczy.
-
Chciałbym w to tak wierzyć jak ty… -
nagle podjeżdża po niego czarny samochód. - No dobra, jadę. Wrócę najszybciej
jak się da – całuje mnie krótko w usta i wsiada do auta, a ja z malym wchodzimy
do mieszkania.
Jadę na wyznaczone przez Mycrofta miejsce, strasznie
na niego wciekły i w ogóle poirytowany. Najgorsze jest to, że Annę coś
wystraszyło, a nawet nie miałem okazji z nią o tym porozmawiać. Powinienem się
nią opiekować, a nie spełniać dziwne zachcianki mojego brata. Nawet mi nie
powiedział gdzie jadę. Zresztą, mało mnie to interesuje.
Po kwadrancie dojeżdżamy na miejsce, do
jakiegoś apartamentowca blisko centrum. Wysiadam, poprawiam garnitur i
podchodzę z obrażoną miną do stojącego nieopodal Mycrofta.
- Skąd to oburzenie, drogi braciszku? – mówi jak
gdyby nigdy nic. – Stoimy właśnie przed mieszkaniem Jamesa Moriarty’ego, więc
powinieneś być zadowolony.
- Mogłeś mnie uprzedzić, a nie bawić się w
kotka i myszkę.
- Nie bądź dziecinny… Cóż, z racji tego, że
Moriarty już dawno temu zapadł się pod ziemię, chyba pora zorientować się co i
jak. Idziesz ze mną?
Nie czekając na moją odpowiedź rusza do drzwi,
a ja z westchnieniem idę za nim. Czuję już jak przez całą moją irytację
przebija się znane mi już podniecenie, a krew zaczyna szybciej płynąć w żyłach.
Sprawa zaginięcia Jima już od dłuższego czasu nie dawała mi spokoju, ale po tym
wszystkim, co nam zrobił, wolałem nie wywoływać wilka z lasu. Bałem się o Annę,
Alexa… a teraz jeszcze o drugie maleństwo.
Jesteśmy już na pierwszym piętrze, a agenci MI6
otwierają jedne z drzwi. Ruszam za bratem do środka, gdzie ogarnia nas
ciemność. Widzę jednak jakiś dziwny ślad na podłodze i zapalam światło.
Naszym oczom ukazuje się sztylet leżący w
wielkiej kaluży zeschniętej krwi. Moje pierwsze skojarzenie to zarzynana
świnia, zaraz potem zdaję sobie sprawę, iż wszystko wskazuje na to, że to krew
Moriarty’ego.
- No cóż… Zawze wiedziałem, że Jim miał poza
nami wielu wrogów – mówi cicho Mycroft. – I wygląd ana to, że w końcu któryś z
n ich go dopadł…
Nie sposób się z nim nie zgodzić.
Wspaniałość tego rozdziału rekompensuje długi czas oczekiwania ^^ Jeden z najlepszych, moim skromnym zdaniem :*
OdpowiedzUsuńkocham ten ff <3 przeczytałam cały w kilka godzin (bo przecież matura to bzdura :D ) i nie mogłam się wprost doczekać nowego rozdziału. c u d o <3 piszcie, piszcie! :*
OdpowiedzUsuńOch dzięki :* Będziemy :D
Usuńwarto było czekać na tak cudowny rozdział <3
OdpowiedzUsuńDziękuję Wam :) :*
OdpowiedzUsuńHi hi :D To jeszcze nic kochani. :D :*
OdpowiedzUsuńEmma Watson haha *.* Tyle tyle tyle dzieci <3 Kiedy następny? *.*
OdpowiedzUsuńPracuje nad nim :D
Usuń