“To ja, Narcyz się nazywam
Przepraszam i dziękuję - ja tych słów nie używam
Jestem piękny i uroczy - popatrzcie w moje oczy
Jestem przecież najpiękniejszy, a na pewno najskromniejszy
To ja, Narcyz się nazywam
Powodzenia oraz proszę - ja tych słów nie używam
Jestem śliczny jak kwiatuszek, który wabi setki muszek
Niepotrzebne mi podboje, aby wszystkie były moje„
Przepraszam i dziękuję - ja tych słów nie używam
Jestem piękny i uroczy - popatrzcie w moje oczy
Jestem przecież najpiękniejszy, a na pewno najskromniejszy
To ja, Narcyz się nazywam
Powodzenia oraz proszę - ja tych słów nie używam
Jestem śliczny jak kwiatuszek, który wabi setki muszek
Niepotrzebne mi podboje, aby wszystkie były moje„
Łzy - Narcyz
Parę dni
później, pewnego pięknego letniego poranka zostaję obudzona delikatnymi pocałunkami
mojego męża. Od razu mam dreszcze. Nawet nie otwieram oczu, tylko przyciągam go
bliżej, obsypywana muśnięciami jego ust.
- Dzień dobry, kochanie – słyszę po chwili przy
uchu i w odpowiedzi całuję go namiętnie w szyję.
Tak się
cieszę, że wraca do siebie. I do mnie. W dodatku ostatnio cały czas pokazuje mi
jak bardzo mnie kocha.
- Dzień
dobry – mówię w końcu, rozpromieniona, podnosząc powieki i patrząc mu prosto w
oczy. Najchętniej bym z nich utonęła, takie są cudowne. Następnie obejmuję go
za szyję i całuję mocno w usta, jednocześnie przywierając do niego całym
ciałem. Po chwili czuję dłonie Sherlocka na moich pośladkach, podwijające w
górę moją koszulkę nocną. Z trudem tłumię jęk, a po całym ciele rozlewa mi się
gorąco.
Te
niecierpliwe ręce mojego męża są już na moich plecach, kiedy odzywa się jego
komórk
- Odbierz
– wyszeptuję mu do ucha, jednocześnie go w nie całując.
- Nie. Pieprzyć
ten telefon – słyszę i Sherlock schodzi ustami do mojego dekoltu. – Masz taką
delikatną skórę, kochanie…
Wzdycham,
gładząc go po czarnych lokach. Wszystko by było cudowne, gdyby nie uparty
dźwięk komórki, która jakoś nie chce przestać dzwonić.
- Na
miłość Boską! – syczy w końcu mój kochany, odrywa się ode mnie i sięga do
szafki. Obserwuję go, głęboko oddychając, prawie pozbawiona koszulki nocnej.
Ledwo zbieram myśli.
- Czego? –
Sherlock warczy w stronę słuchawki. – Nie, Lestrade, nie oglądałem telewizji…
Mam gdzieś jakieś rozgrywki piłkarskie, rozumiesz? – zamyka oczy i wzdycha, a
ja mam wrażenie, że zaraz nazwie Grega idiotą czy coś w tym stylu. – Kto został
zabity?
Cały czas
patrzy na mnie z wahaniem, jakby nie wiedział co ma zrobić. A ja wiem. Lestrade
dzwoni do niego ze sprawą. Mój mąż musi iść do pracy.
- Jedź –
mówię cicho, pogodzona z losem.
- Poczekaj
chwilę – Sherlock rzuca do telefonu, po czym zwraca się do mnie. – Och,
kochanie… Na pewno? Myślałem, że dziś posiedzimy razem…
- Przecież
widzę, że chcesz jechać. Znam ten twój wzrok - dotykam jego policzka. – Załatw
to, co masz załatwić jak najszybciej i wracaj do mnie – uśmiecham się. W
odpowiedzi zostaję obdarzona gorącym spojrzeniem pełnym miłości.
- Mam
najlepszą żonę na świecie… - Sherlock mówi mi do ucha, po czym ponownie podnosi
do ucha komórkę. - Jestem, Lestrade… Dobrze, bądź za pół godziny… Czy znam
hiszpański? Nie, ale… znam kogoś, kto zna.
Zdziwiona
się uśmiecham. Wiem, o kim mój mąż mówi, ale nie wiem do czego to prowadzi.
Poza tym Sherlock ma nadzwyczajnie rozbawioną minę.
- Nie martw
się, załatwię to. Cześć - kończy rozmowę i patrzy na mnie z błyskiem w oku. -
Kochanie, chyba jednak będziesz musiała pojechać ze mną. Jak już pewnie
słyszałaś, potrzebują kogoś orientującego się w hiszpańskim.
Najpierw
zaczynam się z tego wszystkiego śmiać, jednak szybko mi przechodzi.
- Ale
wiesz… żeby się nie zawiedli. Ja nie mówię biegle. Tyle tylko, co liznęłam tego
języka trochę w liceum i podczas lektoratu na studiach.
- Radzisz
sobie całkiem nieźle – Sherlock uśmiecha się przebiegle. – I nie mów, że nie
masz ochoty znowu pobawić się w moją asystentkę.
Muska
ustami mój policzek, a ja w zamyśleniu przygryzam dolną wargę. Jasne, że mam.
Tylko to już nie takie proste.
- No
dobrze, ale co z Alexem?
- Pogadam
zaraz z panią Hudson. A teraz chodź do łazienki, trzeba się zbierać.
Kiedy
wsiadamy do policyjnego samochodu Lestrade’a, jest on nieźle zdziwiony, widząc
mnie.
-
Potrzebowałeś kogoś, kto zna hiszpański… - rzuca niedbale Sherlock, jak gdyby
nigdy nic.
- Och… nie
wiedziałem, Anno, że znasz…
- Nie
mówię biegle, ale daję rady się dogadać – wyjaśniam. – Ale możesz nam
powiedzieć gdzie jedziemy i po co?
- Cóż…
chyba wiecie, że wczoraj był mecz? Półfiał Ligii Mistrzów?
- Nie –
stwierdza od razu Sherlock obojętnym i lekko pogardliwym tonem. – Mówiłem ci,
mam gdzieś rozgrywki piłkarskie…
- Ja wiem
– przerywam nagle mojemu mężowi. – Real Madryt z Chelsea Londyn. Chelsea
przegrało jeden do dwóch, gole strzelili Ronaldo i Benzema dla Realu, a Lampard
dla Chelsea…
Obaj patrzą
na mnie nieźle zdziwieni, jakbym stwierdziła, że widziłam ufoludka.
- No co… -
wzruszam ramionami, lekko poirytowana. – Mój tata jest kibicem piłkarskim, więc
co nieco się orientuję, a wczoraj wieczorem w Internecie rzucił mi się w oczy
wynik…
Greg macha
ręką.
- No to
już wiecie. Powiem więc tyle, że dziś nad ranem znaleźli w hotelu martwego
asystenta trenera Realu, Carlosa Ramireza. Dziesięć ciosów nożem…Leżał w
wannie, w kałuży krwi. Brak odcisków palców i narzędzia zbrodni. To znaczy…
wiemy, że to duży ząbkowany nóż, ale nigdzie go nie ma.
Przez
chwilę milczę, w szoku. No nieźle… To będzie afera w mediach.
- Od rana
trąbią o tym we wszystkich wiadomościach – słowa Lestrade’a potwierdzają moje
przypuszczenia. - Oczywiście główna teza to zemsta jakichś kiboli za przegrany
mecz.
Patrzę na
Sherlocka i czekam, co powie. On jednak milczy i myśli.
- No okej
– odzywam się więc. – Ale po co wam ja?
Greg
zaczyna się śmiać.
- Bo te
hiszpańskie amigos tak kaleczą angielski, że mnie aż uszy bolą. Nie wszyscy
wprawdzie, ale paru słuchać nie mogę. I, co gorsze, ledwo rozumiem to ich
dukanie. A muszę jakoś wszystkich przesłuchać.
Przełykam
ślinę i z nie wiem czeu zaczynam się denerwować.
- Mówiąc
wszystkich masz na myśli…
- Trenera,
sztab szkoleniowy, piłkarzy…
Aha, czyli
mam rozmawiać z Ikerem Casillasem, Xabim Alonso czy Sergio Ramosem, polegając
na moim szkolnym hiszpańskim? Super, aż się do tego palę. Jak nie wyjdzie z
tego katastrofa, to będzie cud.
- Lestrade
– wtrąca się w końcu Sherlock. – Pamiętaj, że nie chce tam żadnych mediów. Dość
już mam artykułów w telewizji lub w Internecie, czy głupich zdjęć…
-
Zrobiłem, co mogę, ale wiesz jak jest…
Mam złe
przeczucia co do prasy, i niestety potwierdzają się po przyjeździe. Wejście do
hotelu obsadzone jest przez dziennikarzy i fotografów. Na domiar złego, kiedy
wysiadamy, Sherlock się rozgląda, marszy brwi i robi wściekłą minę.
- Co jest?
– pytam cicho.
- Kitty
Riley – odpowiada ostro, wskazując głową w prawą stronę.
Widzę
rudowłosą, wyjątkowo upartą kobietę z dwoma warkoczykami i do razu przypominam
sobie swój pierwszy wieczór na Baker Street, kiedy to Sherlock, opowiadając o
Moriartym, wspominał o tej dziennikarce. Krew w żyłach już zaczyna mi buzować.
– Chodźmy od kuchni.
Za późno.
Parę osób, na czele z Kitty, orientuje się, że przyjechaliśmy, i biegnie w
naszą stronę. Sherlock bierze mnie za rękę i ciągnie w stronę tyłu hotelu, jednak
nic to nie daje.
Kitty jako
pierwsza nas dopada.
- No, no,
pan Holmes… - mówi z bezczelnym uśmiechem i podsuwa ku nam dyktafon. – Co tu
pan robi? Jakieś teorie co do mordercy?
Sherlock
uparcie ją ignoruje i prowadzi do tylnego wejścia. Greg idzie za nami i każe im
się rozejść, ale bez skutku.
- Może to
któryś z piłkarzy? Albo niezadowolony kibic? Poza tym nie skomentował pan
jeszcze sprawy Richarda Brooka – kontynuuje panna Riley, po czym rzuca mi
szybkie spojrzenie. – A to pańska żona? Pomaga panu? A jak synek?
Sherlock z
wściekłością zaciska usta, a mi się krew gotuje na wspomnienie o Alexie. Co za
bezczelna baba! Jak tak można?
Z furią zatrzymuję
się i prawie wyrywam jej dyktafon, podsuwając go sobie do ust.
- Fuck
off! – rzucam i oddaję sprzęt zszokowanej Kitty, a następnie sama zaczynam
ciągnąć mojego męża do drzwi. Gdybym mogła, dosłownie waliłabym piorunami.
- Uważaj,
żeby cię nie obsmarowała – ostrzega mnie cicho Sherlock, ale na ustach ma
uśmiech.
- A niech
spróbuje! Pieprzona Rita Skeeter! – syczę, rozjuszona.
Sherlock
zaczyna się śmiać.
- I co,
zamieni się w żuka i zamkniesz ją w słoiku?
- Żebyś
wiedział – chichoczę i na szczęście w tej chwili wchodzimy tylnym wejściem do
hotelu.
Przechodzimy
przez kuchnię i restaurację, po czym wchodzimy na hall. Sally Donovan czeka tam
na nas i prowadzi nas na drugie piętro, do jednego z pokoi. W łazience wita nas
martwy już młody facet leżący w wannie
krwi.
Przechodzi
mnie mimowolny zimy dreszcz, ale idę w ślady mojego męża i podchodzę bliżej. Cóż,
gościa nieźle ktoś pozakłuwał, ma dziury niczym ser szwajcarski.
- No więc
co myślisz? – pyta Greg.
- Cóż… Po
ustawieniu rzeczy w pokoju wnioskuję, że leworęczny. Lubi sport, ale to jasne,
skoro jest asystentem trenera. Poza tym…
-
Przepraszam piękną panią – słyszę, i wymija mnie Anderson z aparatem, przez
przypadek ocierając się o mnie. To znaczy… mam nadzieję, że przez przypadek…
Dyskretnie się odsuwam.
Sherlocka
wybija to wszystko na chwilę z rytmu. Przez sekundę zabija Andersona wzrokiem,
a potem kontynuuje.
- Dużo tu
krwi, więc pewnie dostał w główne naczynia krwionośne, czyli zabójca zna się pewnie
na robocie. Ktoś pewnie zapłacił za morderstwo na zlecenie… Albo…
- Albo to
ktoś ze sztabu szkoleniowego, typu masażysta, lekarz czy fizjoterapeuta. Ktoś
kto zna się na anatomii – kończę.
-
Dokładnie kochanie – Sherlock uśmiecha się do mnie i obejmuje mnie w pasie.
Dziwne, ale czuję, że to trochę na złość Andersonowi. – No, jest jeszcze
możliwość, ze dostał w afekcie. Ktoś mógł walić na oślep gdzie popadnie i po
prostu przez przypadek trafił w te żyły i tętnice.
- Coś
jeszcze?
- Tak.
Chyba nosił szkła kontaktowe – Sherlock kuca i pokazuje nam jedną soczewkę na
podłodze, której wcześniej nikt jej nie
zauważył.
- Nieźle –
Lestrade ubiera rękawiczkę i pakuje znalezisko do torby na dowody.
W końcu
rzechodzimy wszyscy do pokoju, a mój mąż się rozgląda.
- Często
umawiał się w dziewczynami i zmieniał je jak rękawiczki, lubił imprezować, popalał
marihuanę… - wskazuje na szafkę ze sprzętem do palenia.
- Och, a
więc Casanova się znalazł – mówi Anderson i głupio rechocze, gapiąc się przy
tym na mnie. Nie wiem co mu odwala. – No, no, no….
- W
przeciwieństwie do ciebie, Anderson. Odkąd Donovan dawno temu dała sobie z tobą
spokój, nie byłeś nawet na ani jednej randce. Chyba powinieneś zabrać się za
siebie – odparowuje Sherlock ostro, po czym bierze mnie za rękę i z Gregiem
wychodzimy z pokoju.
- Dobra,
pora pogadać ze wszystkimi – stwierdza Lestrade. - Zebraliśmy ich w Sali
Konferencyjnej, chodźcie.
No to
idziemy. Cały czas podśmiechuję się z głupiego zachowania Andersona i tekstu
Sherlocka, więc w dobrym humorze wchodzę do tej całej Sali Konferencyjnej.
Chyba nie do końca myślę o tym, po co tam idziemy i kiedy mój wzrok pada na
Ikera Casillasa rozmawiającego z Sergio Ramosem, trochę jestem w szoku. Widzę
że pod oknem stoi Xabi Alonso, a gdzieś na lewo czarne włosy błyszczą się do
żelu. To Cristiano Ronaldo, na ustach mający uśmiech pewnego siebie gogusia, spalony
na brąz i z różańcem na szyi.
Sherlock
też go zauważa. Rozszerza szeroko oczy i robi zdegustowaną minę.
- Na
miłość Boską… - mruczy do siebie, a ja zaczynam się śmiać.
- Wiem…
Ale nie mów mi, że nie wiesz kto to…
- Skąd mam
wiedzieć kimś jest jakiś nażelowany i wypacykowany opalony pajac? Wnioskuję
oczywiście, że to piłkarz, ale nie wiem jakim cudem gra, nie bojąc się, że
sobie złamie paznokieć.
- Przestań
– mówię cicho, rozbawiona, bo zaraz podchodzi do nas trener Realu, Carlo
Ancelotti. I kątem oka widzę, że Karim Benzema pożera mnie wzrokiem, ale udaję,
że tego nie zauważyłam. Od zawsze wiedziałam, że to podrywacz.
Zaczynamy
wszystkich przesłuchiwać. Na szczęście większość jakoś daje sobie rade po
angielsku, ale w paru przypadkach jestem potrzebna. Dzięki Bogi moje
umiejętności językowe okazują się wystarczające.
Nie
ukrywam, jest nawet zabawnie. Cristiano na przykład okazuje się w miarę miły i
sympatyczny, ale chyba tylko tyle. Najbardziej interesuje go własny wygląd, chociaż
w miarę dobrze mówi po angielsku, co mnie nie dziwi, zważywszy na jego grę w
Manchesterze.
- Nie wiem
co się działo po meczu – stwierdza, robiąc bezradną i trochę głupią minę. –
Miałem zamówiony masaż i depilację całego ciała. A potem fryzjera. I miałem telefon
od Iriny…
Na twarzy
Sherlocka maluje się jedno wielkie: What the hell? Kiedy Ronaldo wychodzi,
przenosi swoje wściekłe już spojrzenie na Lestrade’a.
- W coś ty
mnie wpakował? Mam wysłuchiwać zwierzeń jakiegoś piłkarzyny?
Greg go
ignoruje, ale sam jest lekko zmieszany.
-
Następny.
Wchodzi
Benzema i tym razem mi nie jest do śmiechu. Znowu widzę to taksujące mnie
spojrzenie.
- Mała, co
robisz potem? – słyszę po chwili.
Sherlock
jest już bliski wybuchnięcia. Lestrade tez to widzi, bo każe przywołać
następnego. Okazuje się, że to Sergio Ramos i rumieniec oblewa moje policzki.
Od zawsze mi się podobał… Wysoki na ponad metr osiemdziesiąt, z wesołym błyskiem w brązowych
oczach. Włosy, jasnobrązowe, poprzetykane gdzieniegdzie pasemkami ciemnoblond,
niedbale opadają mu na czoło, a markowa koszulka bez rękawów ukazuje umięśnione
ramiona pokryte tatuażami.
Opamiętanie
przychodzi równie szybko jak rumieńce. No bo co ja robię? Zachowuję się jak
jakaś nastolatka. Przecież koło mnie siedzi ukochany mężczyzna mojego życia, w
domu czeka synek, a ja wzdycham do jakiegoś piłkarza!
Szybko
dochodzę do siebie i pomagam Gregowi, tłumacząc odpowiedzi Sergio. Okazuje się,
że większość piłkarzy zrobiła sobie w jego pokoju imprezę pomeczową. I
wystarczy jeden rzut oka na Sherlocka i już wiem, po co żyję na tym świecie.
- No i co?
– dopytuje się Lestarde w pustej już sali. – Jakiś pomysł?
- Nie ma
śladów włamania do pokoju, a wiesz co to znaczy…
- Tak. Ramirez
znał mordercę, sam go wpuścił. Więc o jakichś głupotach w stylu zemsty
wściekłych kibiców po przegranym meczu można zapomnieć.
-
Dokładnie. Piłkarzy też sobie odpuście, tak byli pochłonięci balowaniem, że nie
mieli czasu ani okazji kogokolwiek zabić. I nic nie słyszeli. Albo byli tak
zajęci sobą… - dodaje z drwiną.
- No to
zostaje reszta…
- Lekarz
spędził noc poza hotelem, ma romans na boku. Wrócił dziś rano. Fizjoterapeuta
kłamie, poobserwujcie go dyskretnie. A masażysta… to za wielki tchórz. My
idziemy – Sherlock wstaje, a ja za nim. – Sprawdźcie ślady w łazience, no i tą
soczewkę.
- Nie
musisz mnie instruować – syczy trochę obrażony Greg.
Alex
właśnie zasnął, a ja wpatruje się w jego słodką buzię i się zastanawiam.
Chciałabym o coś zapytać Sherlocka, ale boję się to zrobić wprost. Po prostu
jego odpowiedź na moje pytanie może bardzo zmodyfikować moje plany na życie i…
że tak powiem odczuwam wielką potrzebę, by ją poznać. Cóż, muszę jakoś go
podejść.
Mój mąż
wchodzi właśnie do sypialni, bardzo czymś zaaferowany. Przeciąga palcami po włosach,
co jak zwykle na mnie strasznie działa, a potem podchodzi do komody, na której leży
jego komórka.
- Muszę
zadzwonić do Lestrade’a. Dwie godziny temu napisał mi, że Ramirez nie nosił
soczewek. Musiały należeć do mordercy, mam nadzieję, że to sprawdzają właśnie!
Ach, ten
Sherlock… To oczywiste, że spokojny wieczór w jego wykonaniu to święto. Ale
jestem przyzwyczajona, nie mam wyboru.
- Dobrze,
kochanie… ale czy możemy o czymś najpierw pogadać?
- Jasne
księżniczko! – rezygnuje z zamiaru podniesienia telefonu i podchodzi do mnie,
czule obejmując. Uśmiecha się do mnie łobuzersko, patrząc mi w oczy, a potem
całuje
Wzdycham
cicho w jego ramionach. Poza wyłożyć karty na stół, im szybciej tym lepiej.
- Alex
szybko wyrasta z ubrań… - zaczynam jakby od niechcenia.
- Wiem o
tym dobrze. Ale nie rozumiem w czym problem. Zawsze można kupić mu nowe.
Jezu,
Anno, czy ty naprawdę boisz się poruszyć ten temat? Musisz tak kluczyć?
- Nie
chodzi o nowe ciuszki… tylko o stare. I inne rzeczy, na przykład wózek czy
wanienkę, z których wyrośnie za jakiś czas… - plączę się strasznie. – Nie wiem
czy je zatrzymać czy…
Zmykam oczy…
Powie pewnie: oddaj je, po co nam to. Lub coś w tym stylu.
Sherlock zaczyna
się śmiać.
- No ja
bym je zatrzymał – gładzi mnie po włosach. – Mogą nam się jeszcze przydać
Oddycham z
ulgą i patrzę się w jego rozbawione oczy. A bałam się, że…
- Jeśli
chciałaś wiedzieć czy chcę więcej dzieci, wystarczyło zapytać – mówi cicho i
składa na moich ustach tak namiętny pocałunek, że prawie uginają się pode mną
kolana. Dobrze, że mnie trzyma.
- No tak…
- ledwo łapię oddech. – Tylko, że… znasz mnie… wiesz, że… jak się czegoś boję…
to próbuje to obejść…
- Moje
słodkie kochanie… - słyszę i już zaczynam rozpinać jego koszulę, lecz Sherlock
mnie powstrzymuje. – Później, księżniczko. Teraz muszę pogadać z Lestradem i najlepiej
żeby tu przyjechał…
Nie bez
żalu odklejam się od niego. Nigdy nie kazałam mu wybierać między sobą a pracą i
jak na razie nie mam zamiaru tego zmieniać. Nie byłabym wtedy sobą, poza tym
kocham go takim, jakim jest.
- Wrócimy
jeszcze do tej rozmowy – obiecuje z tajemniczym uśmiechem, podnosząc do ucha
telefon. Ja zaczynam chichotać i opadam na łóżko.
-
Lestrade? – mówi do telefonu, nie odrywając ode mnie płonącego wzroku. – Muszę
się z tobą zaraz widzieć, najlepiej, żebyś tu wpadł… Macie coś nowego w sprawie
tych soczewek? Nie, nie obchodzi mnie, że jesteś w barze, pakuj się do taksówki
i przyjeżdżaj na Baker Street!... To go weź ze sobą! – mówi głośno i rozłącza
się. – Będą tu zaraz z Andersonem… Musi przyjechać z nim, bo niestety ten
półgłówek jest trochę wstawiony i Lestrade musi go potem odstawić do domu…
Wzruszam
ramionami.
- Trudno.
Zrobię im herbatę, może otrzeźwieją.
Lestrade i
Anderson wpadają po pół godzinie. Greg jest już prawie trzeźwy, ale jego kolegę
jeszcze nieźle trzyma.
- No to o
co chodzi? – pyta nasz przyjaciel-inspektor, pocierając rękami twarz i włosy.
Oczy ma bardzo czerwone, widać, że jest zmęczony.
- Parę
osób miało założone soczewki, widziałem po oczach. W tym własnie ten
fizjoterapeuta, pilkarzyna-laluś, i paru innych. Trzeba tam jechać i sprawdzic to. Mam nadzieję, że nie
wypuściliście ich z kraju.
Cristiano
Ronaldo mordercą? Nie wierzę.
- Jasne,
że nie. Nie traktuj mnie jak dziecko!
Nagle
słyszę płacz Alexa i chcę wstać.
- Zostań
kochanie, ja pójdę. Ty jeśli chcesz zrób nam herbaty. Chodź do sypialni – mówi
do Grega. – Tam skończymy rozmawiać.
Wychodzą z
salonu. Widzę, że Anderson siedzi z głupim uśmiechem na fotelu i błądzi
wzrokiem po ścianie. Kręcę głową i idę zrobić tą herbatę.
Po chwili
słyszę, że ktoś wchodzi do kuchni. Po chwiejnym kroku poznaję, że to Anderson. Cholera,
po cóż on za mną przylazł?
Odstawiam
czajnik i nagle czuję jak podchodzi do mnie od tyłu. Jest zdecydowanie za
blisko. Momentalnie drętwieję bez ruchu, a serce zdecydowanie za szybko zaczyna
mi bić.
- Wiesz…
zawsze zazdrościłem Sherlockowi, że ma taką dziewczynę… to znaczy żonę –
mamrocze mi prawie do ucha, a ja nadal nie jestem w stanie się ruszyć. Jak on
zaraz nie przestanie, to nie ręczę za siebie. A tym bardziej za Sherlocka. Bo
zaraz zacznę wrzeszczeć.
Anderson
jednak nie ma zamiaru przestać, wręcz przeciwnie, kładzie swoje ręce na moich biodrach
i przesuwa je w górę. To okropne… niedobrze mi.
- Zostaw
mnie! – próbuję przemówić mu do rozumu. – Jesteś pijany, nie wiesz co robisz…
On nic
sobie z tego nie robi i przyciska usta do mojego ramienia, a ja jakoś tłumię
dreszcz obrzydzenia. Od razu wyrywam mu się i chwytam najbliżej mnie stojącą
rzecz, czyli niedawno umytą patelnię. W ułamku sekundy odwracam się i walę nią
Andersona, raz, drugi, trzeci.
- Aua! –
krzyczy i robi parę kroków do tyłu. Robię kolejny wymach patelnią, a on
zasłania twarz rękami, w następnej chwili potykając się i lądując na plecach na
dywanie w salonie.
- I lepiej
trzymaj łapy przy sobie! – syczę wzburzona, czując jakby zaraz miała mi pójść
para z uszu i machając ostrzegawczo patelnią.
- Jesteś
wariatką! – jęczy Anderson, za co dostaje silnego kopniaka w goleń.
- Co tu
się dzieje? – słyszę zdziwiony głos Grega i unoszę wzrok. W dwójkę… no dobra, w
trójkę, bo z Alexem spoczywającym w ramionach ojca… stoją w drzwiach i gapią
się zaskoczeni to na mnie, to na Andersona.
Przez
chwilę ciężko dyszę i próbuje się uspokoić. Póki co chyba jestem w szoku. Co
za… Aż mi zimno.
- Przylazł
za mną do kuchni i zaczął mnie obmacywać! – wyjaśniam im w końcu trochę drżącym
głosem.
Greg
otwiera usta, będąc ewidentnie w szoku, a Sherlock mruży oczy, które już mu
groźnie lśnią, zaciska zęby i napina policzki. Jest wściekły, i to bardzo.
-
Lestrade, zabieraj go z mojego mieszkania, bo za chwilę włożę syna do łóżeczka
i rozszarpię tego typa gołymi rękami – cedzi słowa przez zaciśnięte zęby.
Nasz
przyjaciel z dziwną miną, jakby sam nie wierzył w to co widzi i słyszy, podchodzi
szybko do Andersona i podnosi go za marynarkę. Nie patrzę już na nich, tylko idę
do Sherlocka i drżącymi rękami odbieram od niego naszego synka.
- Pomogę
ci jutro, ale jego – mój mąż wskazuje na Andersona, a ja znikam z Alexem w
sypialni – ma tam nie być. Chyba, że chcesz, żeby zginął marnie….
Zamykam
drzwi i już nie słyszę o czym rozmawiają, ale chyba zbierają się do wyjścia. Ja
przez chwilę tulę do siebie małego, co mnie w miarę uspokaja. Nadal jednak
czuję się dziwnie… przerażona, obrzydzona i skołowana.
Alex jakoś
zasypia mi na rękach, więc kładę go do łóżeczka i w tej chwili wraca Sherlock.
- Poszli –
rzuca krótko, dalej zdenerwowany.
Wciąż na
napiętą skórę na twarzy i płonące gniewem oczy, ale kiedy do mnie podchodzi,
jego ramiona obejmują mnie czule i z miłością. W końcu dosięga mnie spokój.
- Wszystko
w porządku? – słyszę jego zaniepokojony głos.
- Tak…
tylko wiesz, to nie było zbyt przyjemne…
- Moja
biedna… - Przez chwilę wtula twarz w moje włosy. - Chodź do salonu, napijesz się herbaty czy
czegoś… - bierze moją dłoń i wychodzimy z sypialni.
Alex budzi
mnie rano. Sherlock jeszcze śpi, więc cicho podchodzę do małego, by go
nakarmić. Jestem w szoku jak rośnie. Ma już sześć miesięcy, sam już siedzi i
jest przesłodki. W dodatku widać już, że jego czarne włoski będą się kręcić. Po
prostu wariuję na tą myśl. Cały Sherlock i tyle.
Po
wszystkim wracam do łóżka i przytulam się do Sherlocka. Niech śpi. Oboje
wczoraj… a właściwie dzisiaj… zasneliśmy bardzo późno. To była po prostu gorąca
noc…
Prawie
ponownie zasypiam, kiedy słyszę cichy głos Sherlocka.
-
Kochanie, muszę się zbierać, Lestrade na mnie czeka. Jedziesz ze mną?
- Przecież
nie możemy ciągle podrzucać Alexa pani Hudson… - stwierdzam szeptem.
- Sama
wczoraj mi powiedziała, że jakbyśmy dziś też potrzebowali go zostawić, to jest
chętna – całuje mnie w czoło, a ja wzdycham.
- No dobrze,
ale potem już przystopuję z tym asystowaniem.
- Nie ma
problemu – obdarza mnie gorącym pocałunkiem i na chwilę odpływam.
Lestrade
czeka na nas przed hotelem, lekko niezadowolony.
- Mam
nadzieję, że nie mówiłeś im o soczewkach – mówi od razu mój mąż. - Lepiej wziąć
ich z zaskoczenia, żeby mieli mniej czasu na przygotowanie się… A właściwie go
nie mieli…
-
Sherlock, jeszcze raz mnie pouczysz a koniec z naszą współpracą! – Greg prawie
krzyczy.
- Przestań
– Sherlock patrzy na niego rozbawiony. – Pomagam wam w rozwiązaniu
dziewięćdziesięciu procent spraw. Wiecie już chociaż jakie to soczewki?
- Johnsona
– trochę obrażony Letsrade prowadzi nas do środka.
W hallu
mijamy grupkę piłkarzy. Już widzę śledzące mnie oczy i wiem, że jest wśród nich
Benzema. Dośc już mam tego po incydencie z Andersonem, chwytam więc mojego ukochanego
automatycznie za rękę i czuję jego mocny uścisk.
Pod oknem
stoi Cristiano i skarży się dziewczynie do telefonu, że mu się koszulka
zmniejszyła w praniu. To mi na chwilę poprawia humor.
- Greg!
Greg!
Odwracam
się. W naszą strone idzie Sally, mająca nader poważną minę, i dwóch innych
policjantów, którzy prowadzą między sobą młodą pokojówkę. Dziewczyna się trzęsie
i jest zapłakana, co chwilę ociera oczy za okularami.
- To ja –
mówi i szlocha. – To ja go zabiłam, tego Ramireza. Przyszłam posprzątac jego
pokój… a on… rzucił się na mnie i popchnał na łóżko. Jakoś mu się wyrwałam, a
on zaczął mnie gonić… Na stoliku nocnym miał nóż… bałam się,a on mnie gonił… nie wiedziałam co robić i… jak
dorwał mnie w łazience… wbiłam w niego ten nóż… raz, drugi, trzeci… wpadł do wanny, a ja uciekłam… Potem się
zorientowałam, że wypadła mi z oka soczewka… Spanikowałam… Przepraszam, że
dopiero teraz przychodzę…
Och, a
więc to ona… Milczę i patrzę na nią ze współczuciem.
- To
przyniosła – mówi Sally i pokazuje nam zakrwawiony nóż w torbie.
- Co… co
mi grozi? – pyta dziewczyna rozstrzęsionym głosem.
- Cóż… -
Donovan obejmuje ją ramieniem. - Jeśli mówisz prawdę to można to podciągnąc pod
obronę konieczną. Tylko musisz mówi prawde, dobrze?
Pokojówka
kiwa głową.
- Dobra,
jedźmy na komisariat.
- To my
chyba wracam do domu… - patrzę to na Grega, to na męża.
- Cóż… -
Sherlock patrzy na mnie łobuzersko. – Może korzystamy, że mały jest z panią
Hudson i wezmę cię na lunch?
Uśmiecham
się, biorę go za rękę i idziemy do wyjścia.
Dzisiaj się nie będę mocno rozpisywać.
OdpowiedzUsuńWspaniały rozdział (jak zawsze)! Coraz wyżej jest stawiana poprzeczka. Najlepszy ff o Sherlocku jaki istnieje!
Pomysł na rozdział bardzo ciekawy, tylko czytało mi się to trochę ciężko przez piłkę nożną. Strasznie nie lubię Realu, ani ogónie sportu, ale jak to się mówi. Nie każdemu dogodzisz.
Mimo wszystko cudownie!
Pozdrawiam, *hug*
Dużo weny!
Haha, faktycznie śmieszny rozdział XD
OdpowiedzUsuńWeny życzę :*
Pozderki ^^
Dziękuję i też pozdrawiam :*
OdpowiedzUsuńHhahahaha Anderson shame on you. Dobrze, że dostał oblech jeden ;D Najbardziej rozbawił mnie Ronaldo, dokładnie to samo o nim myślę ;D Ten ff jest świetny, oczywiście podążając za jedną z autorek chcę powiedzieć przy okazji, że już bardzo tęsknię za Jimem i czekam niestrudzenie na rozwój tego nowego genialnego bloga :*
OdpowiedzUsuńTo widzę, że się rozumiemy. A mi się dalej chce z tego śmiac :D
UsuńSilver odpowiada, że czeka na swojego edytora. ;) Chcę żeby moja treść dotycząca Jima się podobała pod każdym względem. Chyba warto poczekać. :)
OdpowiedzUsuń