“Come up to meet you, tell you I'm sorry
You don't know how lovely you are
I had to find you, tell you I need you
Tell you I set you apart
Tell me your secrets and ask me your questions
Oh, let's go back to the start
Running in circles, coming up tails
Heads on a silence apart”
You don't know how lovely you are
I had to find you, tell you I need you
Tell you I set you apart
Tell me your secrets and ask me your questions
Oh, let's go back to the start
Running in circles, coming up tails
Heads on a silence apart”
Coldplay - The scientist
Słyszę w ciemności ludzi. Rozmawiają w jakimś
dziwnym języku, nie rozumiem z niego ani słowa. Dochodzi do mnie wiele różnych
głosów, więc chyba otacza mnie mały tłum.
Chcę otworzyć oczy, ale póki co nie jestem w stanie.
Na szczęście mój mózg powoli dochodzi do siebie. Pierwsze, co próbuję zrobić,
to rozpoznać język… Nie, to nie francuski… No dalej, rusz głową Anno! Słyszałaś
już ten język… ale gdzie? Może to fiński? Nie, jakim cudem miałabym osłuchać
się w fińskim? Zmuszam mózg coraz mocniej do go działania… Dzieciństwo, tak… co
dalej? Anime! Jak byłam mała oglądałam „Czarodziejkę z Księżyca”! Ten język to
japoński!
Najpierw szybko zastanawiam się skąd się wziął
japoński w Paryżu, potem jednak dochodzi do mnie, że jestem przywiązana.
Siedzę, więc pewnie do krzesła. Nie, znowu! I malutki, co z malutkim? Żeby nic
mu się nie stało!
Spanikowana otwieram w końcu oczy. Siedzę w kącie
dużej sali, po której kręci się parunastu czarnowłosych i skośnookich mężczyzn.
To znaczy nie… widzę jedną kobietę. I na szczęście mi i dziecku nic chyba nie
jest.
Próbuję wyrwać się z więzów, ale trzymają mocno.
Osoby w sali od razu zauważają, że się ocknęłam i jeden mężczyzna wychodzi. Nikt
nie kwapi się mi pomóc ani nawet cokolwiek wyjaśnić. Boże, gdzie ja jestem? O
co tu chodzi?
Obcy nic nie mówią tylko się na mnie patrzą. Dziwne,
ale najbardziej przeraża mnie ta kobieta – piękna, młoda Azjatka o okrutnych
oczach i zimnym uśmiechu.
Po chwili wraca facet, który niedawno wyszedł. Jest
w towarzystwie jeszcze jednego mężczyzny. Nowo przybyły nie wygląda na
najmłodszego, chociaż trudno mi odszyfrować jego wiek. Odróżnia go od innych
to, że ma włosy pofarbowane na jasny blond. I inni patrzą na niego jak na
przywódcę całej bandy.
Jasnowłosy mężczyzna kuca przede mną. Mówi coś po
francusku, ale ja kręcę głową. Nie rozumiem go.
- A teraz? – pyta płynną angielszczyzną.
- Teraz tak – mówię piskliwym głosem. Oczy mam
szeroko otwarte ze strachu.
- Jestem Hiroshi – wyjaśnia. – Witam cię we
francuskiej siedzibie Aum Shin Rikyo.
Nic mi to nie mówi, pierwszy raz słyszę tą
zagadkową nazwę.
- Ja… Co ja tu robię? O co wam chodzi? -
ponownie szarpię rękę.
Hiroshi od razu mnie powstrzymuje. Uścisk jego
palców jest mocny i kategoryczny.
- Nie radzę, to i tak nic nie da, a tylko się
zmęczysz… O co nam chodzi i co tu
robisz? Otóż… Myślę, że posłużysz jako nasz pokaz siły.
Młoda kobieta zaczyna szyderczo chichotać, aż
mnie ciarki przechodzą.
- Jaki pokaz siły? – chcę wiedzieć, po czym
czuję oblewającą mnie falę strachu. – Nic nie rozumiem…
- Nie musisz rozumieć – przerywa mi Hiroshi
zimno, po czym zwraca się do kobiety. –
Ami, przynieś kamerę i tekst.
Dziewczyna wychodzi, lecz za chwilę wraca. Z
przerażeniem patrzę jak ustawia przede mną mały stolik i kładzie na nim
włączoną kamerę. Zaraz potem mnie odwiązuje, jednak w następnej chwili Hiroshi przystawia
mi pistolet do głowy. Drętwieję, a moje trzęsące się ręce wędrują do brzucha.
To się nie dzieje naprawdę, błagam.
- Nie… - mówię, płacząc. – Proszę… Wy nie możecie… ja
jestem w ciąży…
- To o wiele bardziej wzmocni przekaz – cedzi Ami.
Patrzę z rozpaczą w jej oczy, ale nie widzę w nich
litości. Przywodzą na myśl ciemne i zimne tunele.
Nagle Ami wciska mi do rąk kartkę.
- Czytaj – mówi dziwnie słodkim głosem.
Podnoszę drżące ręce do oczu. Nie mam wyboru.
- Ku
przestrodze niewiernych – czytam
łamiącym się głosem – i w imię Najwyższej
Prawdy… Dziś o północy cały Paryż zostanie zrównany z ziemią w skutek ataku
nuklearnego. Nie ma odwołania… W celu zapobiegnięcia dalszym atakom żądamy wypuszczenia
naszych wszystkich Braci. By udowodnić, że nie żartujemy…
Widzę, co jest dalej i głos odmawia mi
posłuszeństwa. Zaczynam ciężko oddychać, chociaż w płucach czuję ból.
- Czytaj – Ami wydaje z siebie dziki krzyk i
przykłada nóż do mojego brzucha. – Już!
- By
udowodnić, że nie żartujemy… pokazujemy wam tą oto egzekucję.
Upuszczam kartkę, cała zalana łzami. Oni… oni mnie
zabiją… Mnie i zarazem dziecko. I już nie zobaczę Sherlocka.
- Pomocy… - wykrztuszam szeptem, chociaż wiem, że to
nadaremne.
- Błaganie o pomoc nic ci nie da – syczy Ami, po
czym uderza mnie w policzek.
Krzyczę z bólu, a ona się śmieje.
Krzyczę z bólu, a ona się śmieje.
- Uspokój się – rzuca w jej kierunku Hiroshi, po
czym zwraca się do reszty. – A teraz zmówmy krótką modlitwę przed uczynieniem
ofiary.
Z przerażeniem patrzę jak wszyscy zaczynają szeptać
jakieś niezrozumiałe dla mnie, japońskie słowa. Nie mogę się nawet ruszyć ze
strachu, że facet, który wciąż we mnie celuje, zabije mnie.
Nagle Hiroshi podnosi jedną rękę i trzyma ją tak nad
moją głową, dalej coś mamrocząc po japońsku. Czuję, że to koniec. Zamykam oczy,
obejmuję rękami swój brzuch i przywołuję w pamięci twarz Sherlocka. Nasze
wspólne chwile przesuwają się mi przez mózg niczym film. Pierwsze spotkanie…
pierwszy pocałunek… Pobudki rano.
Słyszę strzał, ale nic nie czuję. Czy to już?
Dziwne, dalej oddycham…
Nagle rozlega się więcej wystrzałów. Unoszę powieki
i widzę dookoła same trupy. Nawet Ami jest martwa, przy życiu został tylko
Hiroshi. Wstrzymuję oddech.
W oddali rozlegają się kroki. Podnoszę wzrok na
Hiroshiego i dostrzegam, że jest wystraszony i zagubiony. Jego spojrzenie
błądzi po martwych ciałach towarzyszy, po czym unosi się w kierunku drzwi. Ktoś
niepostrzeżenie wszedł i stoi skryty w cieniu, tak, że nie można nawet
rozróżnić konturów jego sylwetki. Zastanawiam się czy to wybawca, czy raczej
nowy wróg.
- Myślicie, że nas powstrzymacie? – syczy Hiroshi. –
Nawet jeśli, to Furimo wyśle nowych ludzi! Jest nas wielu!
Postać w cieniu przez chwilę milczy.
- Furimo wie, że mnie nie przechytrzy – mówi w końcu
najukochańszym ze wszystkich głosów.
To Sherlock! Serce o mało nie wyskakuje mi w piersi.
O Boże, czy on naprawdę tu przyjechał? A może to omamy słuchowe?
Postać robi parę kroków do przodu, wchodzi w krąg
światła i wiem już, że uszy mnie nie myliły. To naprawdę Sherlock. Kochanie
moje… Tyle czasu…
Zapominam o tym, że w moją głowę wycelowana jest
lufa pistoletu i taksuję oczami mojego ukochanego. Tyle czasu upłynęło odkąd
widziałam tą cudną twarz z oczami niczym morze, słodkimi ustami i kochanymi
policzkami. Tyle miesięcy minęło odkąd podziwiałam te ciemne loki. Och, i czy
on wychudł? Kości policzkowe ma jakby bardziej widoczne… Poza tym widzę po nim,
że znowu pali. Wszystko to pewnie przeze mnie. Biedny…
- A teraz, jeśli chcesz ujść z życiem, wypuść
dziewczynę.
- Bo co? – śmieje się Hiroshi. – Zabijesz mnie?
- Ja? Nie. Celuje w ciebie dwudziestu agentów MI6,
którzy otoczyli budynek. Naprawdę myślisz, że sam zdołałbym rozwalić wszystkich
twoich kumpli?
- Może masz racje… Ale moja śmierć nie pójdzie na
marne! Zdążę przynajmniej złożyć ofiarę – krzyczy Hiroshi, zerkając na mnie
obłąkanym wzrokiem.
Przez króciutką chwilę znowu myślę, że to jednak koniec,
ale zaraz słyszę strzał i Hiroshi z martwymi oczami osuwa się na ziemię.
W następnej sekundzie Sherlock mnie odwiązuje. Już
po wszystkim? No tak, do sali wbiegają agenci MI6. Jestem w takim szoku, że
ledwo do mnie dociera, że mój kochany jest tak blisko i mnie dotyka. I słabo
mi… W pewnym momencie prawie osuwam się z krzesła na podłogę.
Sherlock mnie przytrzymuje i sadza na swoich
kolanach. Och, jak dobrze… Orientuję się, że gdzieś dzwoni. Rozmawia chwilę po
francusku przez telefon, po czym obejmuje mnie mocno.
- Kochanie, spokojnie. Zaraz przyjedzie lekarz.
Masz, napij się może wody.
Podaje mi butelkę i piję łapczywie przez jakiś czas.
Po chwili jakoś dochodzę już do siebie, na tyle, by poczuć z całą siłą, że
jestem w jego ramionach. Nie wytrzymuję, obejmuje go za szyję i zaczynam
płakać. Czuję jak mnie całuje w czoło i delikatnie gładzi po plecach, co
jeszcze bardziej mnie rozbraja. Tak za tym wszystkim tęskniłam. Tak tego
pragnęłam. Boże, dzięki ci.
- Mam dobre wiadomości – mówi z silnym francuskim
akcentem niski i pulchny lekarz, przeglądając moje badania. – Dziecku nic nie
jest. To prawdziwe szczęście, że ta cała sytuacja nie skończyła się
przedwczesnym porodem czy innymi powikłaniami. Różnie mogłoby wtedy być.
Oddycham z ulgą, a Sherlock, siedzący obok mojego
szpitalnego łóżka, ściska moją dłoń. Z
malutkim wszystko w porządku, tylko to się liczy.
- Ale mam też pewne zastrzeżenia – doktor wzdycha i
patrzy na mnie groźnie. – Pani organizm jest trochę przemęczony, no i wszystko
wskazuje na to, że od dłuższego czasu była pani w stanie silnego stresu. W pani
sytuacji to nie jest wskazane. Od teraz proszę odpoczywać, odpoczywać i jeszcze
raz odpoczywać. Fizycznie i psychicznie.
Zmartwiała kiwam głową, a lekarz wychodzi. Na chwilę
zapada głucha cisza, a potem zerkam na
Sherlocka. Widzę jego pobladłą twarz, a te cudne oczy patrzą na mnie z lekkim
strachem i chyba czułością, w którą trudno mi uwierzyć. W ogóle nie jestem do
końca pewna, czy go naprawdę widzę. Nie, rzeczywiście tu jest i siedzi przy
mnie, to mi się nie śni. Mój ukochany przyjechał tutaj, do Paryża. Siedzi przy
moim łóżku w szpitalu. I nie wyczuwam w nim nienawiści, wręcz przeciwnie.
Tyle czasu, tyle tęsknoty… A gdy w końcu przyjechał,
gdy go widzę i uzmysławiam sobie jak go kocham,
czuję tylko żal, smutek i nienawiść do samej siebie…
Dłoń Sherlocka wędruje do mojego policzka i
delikatnie głaszcze moją skórę, ale ja się mimowolnie kulę, jakby przerażona
takim tkliwym gestem. Widzę miłość jego oczach i łzy wypływają mi na policzki.
To nie możliwe, żeby po tym wszystkim nadal mnie kochał.
- Wiem wszystko… Wiem, do czego zmusił cię ten zbir.
Przysięgam, że go dorwę i zabiję!
Nie mogę wytrzymać, odwracam się w drugą stronę i
zaczynam dziko szlochać. Jego słowa i uczucie, jakie dostrzegam w jego
spojrzeniu, sprawiają mi ból, pewnie dlatego, że czuję się strasznie winna i
nie mogę na siebie patrzeć. On mnie dalej kocha, nie pojmuję tego… powinnam
przecież spłonąć w piekle.
- Anno, proszę, uspokój się.
- Nie wybaczę sobie tego, nigdy… przenigdy! – rzucam
rozpaczliwie. - Nienawidzę siebie!
Sherlock przez chwilę milczy, po czym znowu czuję
jego dłoń, tym razem na swojej ręce.
- Kochanie…
- Sprzedałam cię Moriarty’emu! - krzyczę gorzko i odsuwam swoją rękę. Nie
mogę znieść jego czułego dotyku. – Chcę umrzeć!
Sherlock chwyta mnie za ramiona i odwraca do siebie.
Nie mam siły z nim walczyć.
- Dobrze wiem, że sama i z własnej woli nigdy byś
czegoś takiego nie zrobiła. I wiem, że Moriarty ci groził.
- Z własnej woli? Prędzej bym umarła… Zresztą, i tak
chcę umrzeć…. – mówię przez łzy. – Moriarty powiedział, że was zabiję, ciebie i
dziecko… Nie wiedziałam co robić… Naprawdę… Gdyby nie Mary… Przepraszam…
- Wiem, kochanie, wiem – całuje mnie po policzkach.
- Już dobrze, on już nic nam nie zrobi. I błagam cię, nie płacz już.
W jego twarzy jest tyle uczucia. W końcu jakoś się
uspokajam, chociaż nadal lekko się trzęsę. Pomaga mi myśl o dziecku.
- Jak… jakim cudem nas wytropiliście?
- Och – Sherlock głaszcze mnie po włosach, a moje
serce od razu wariuje. - szedłem do
twojego mieszkania kiedy człowiek od Mary dał nam znać, że cię porwali. Na
szczęście masz w telefonie GPS, chociaż nawet o tym nie wiesz.
- No dobrze, ale… Ci agenci z MI6…
- To dłuższa historia. Ci ludzie, którzy cię porwali,
już od dłuższego czasu są pod obserwacją, i nie mówię tylko o MI6. Mycroft
prosił mnie o pomoc w unieszkodliwieniu ich.
- Ale kto dokładnie mnie porwał? O co im chodziło? –
pytam płaczliwie. – Mówili, że chcą zniszczyć Paryż.
- Naprawdę chcesz teraz o tym rozmawiać? – Sherlock
uśmiecha się po czym wchodzi pod kołdrę i kładzie się obok mnie.
Dopiero teraz orientuje się, że ma na sobie moją
ulubioną fioletową koszulę. Patrzę na
niego tylko ze smutnym uśmiechem i nic nie mówię. Czy to możliwe, że wszystko będzie jak
dawniej?
Nie mija sekunda, a czuję jego usta na swoich. Czuję
gorąco na całym ciele i z pasją oddaję pocałunek. Te wszystkie miesiące bez
tego… tak tęskniłam. To było piekło.
- Gdybym był choć trochę mądrzejszy dużo wcześniej
przeczytałbym twój list… - rzuca z bólem Sherlock, przytulając mnie nagle do
swojej piersi. – Dopiero Mary mnie do tego zmusiła. A ja głupi wierzyłem, że…
- Że co? – pytam cicho, lekko wystraszona.
- Nic, nieważne już… To były kłamstwa Moriarty’ego.
Nie na co się nimi przejmować.
Ma chyba rację. Teraz musimy myśleć głównie o
dziecku. Och, przecież Sherlock nie wie…
Patrzę na niego i lekko się uśmiecham.
- To chłopiec – wypalam nagle. – Będziemy mieć syna.
Oczy mu błyszczą, a na jego twarzy widzę szczęście.
- Chłopiec – mówi uśmiechnięty i widocznie przejęty,
po czym przytula mi się delikatnie do brzucha.
Wzruszona głaszczę go po lokach. Już nigdy go nie opuszczę,
przyrzekam. Chociażbym miała umrzeć.
Nagle mały wiercipięta daje o sobie znać. Kopie.
- Och, chyba… - mówi Sherlock rozbawiony i unosi
głowę.
Zaczynam chichotać.
- Tylko kopie – wyjaśniam i kładę jego dłoń na swoim
brzuchu.
Sherlock, szeroko uśmiechnięty, siedzi tak przez
chwilę bez słowa. Patrzę mu w oczy i po raz tysięczny dziękuję Bogu, że go mam.
Oraz że mi przebaczył.
Budzę się wczesnym rankiem i orientuję się, że Sherlock
śpi obok mnie, przytulony. Ojej, on naprawdę spędził całą noc w szpitalu?
Wczoraj przed zaśnięciem prosiłam go, by poszedł się przespać do mojego
mieszkania, ale nie posłuchał.
Wzdycham rozczulona. Książę mój… Odwracam się do
niego i głaszczę lekko po wychudzonym policzku. Przerywa mi pielęgniarka,
starsza, ciemnoskóra i sympatyczna babeczka.
- Dzień dobry – mówi szeptem z trudem dobierając
słowa po angielsku. – Wpadnę później, niech biedaczek się wyśpi, bo całą noc
czuwał. Tylko obudź go przed dziesiątą na obchód, żeby ordynator się nie
czepiał.
Kiwam jej z uśmiechem głową, a gdy wychodzi kładę
głowę na poduszkę i gapię się w twarz Sherlocka. Chłonę głodnym spojrzeniem
każdy szczegół, za którym tak tęskniłam. Nos, brwi, oczy, usta… Wszystko takie
idealne.
Sherlock
budzi się pół godziny później.
- Hej księżniczko – uśmiecha się i daje mi buziaka.
– Wiesz, że jak tylko stąd wyjdziesz, od razu zabieram cię do Londynu?
Czuję ciepło i radość w sercu, ale i wzdycham lekko.
- Ale ja myślałam, że trochę pochodzimy razem po
Paryżu…
I znowu widzę ten cudny uśmiech.
- Nie ma problemu. Możemy tu zostać parę dni, a na
Boże Narodzenie wrócimy do domu. Tylko muszę zadzwonić do Mary i dać znać, że
wszystko w porządku. Inaczej mnie chyba zabije.
No tak, za ponad tydzień Święta. Dopiero teraz sobie
to uzmysłowiłam.
- Kochanie, dlaczego nie spałeś w mieszkaniu?
Przecież mówiłam, że mam klucze w torebce. Byłoby ci wygodniej…
- Nie chciałem cię zostawiać ani na minutę –
przygarnia mnie do siebie. – Już dość długi czas byliśmy rozdzieleni.
Tonę w jego ramionach i zamykam oczy. Ja też już go nie
zostawię. Nawet na sekundę. Nigdy.
Wychodzę ze szpitala jeszcze przed południem. Chwilę
siedzimy w mieszkaniu, a potem Sherlock zabiera mnie na obiad.
- Ja teraz chyba muszę iść się z kimś pożegnać… -
przypominam sobie kiedy wychodzimy restauracji.
- O, z kim?
- Z
przyjacielem – nie myślę o tym, co mówię.
Po chwili orientuję się, że Sherlock ma dziwną minę
i wybucham śmiechem.
- Och, ty mój zazdrośniku – obejmuję go ramieniem. –
Eric po pierwsze jest gejem, po drugie niedawno się zakochał i ma faceta.
Teraz to Sherlock sam się śmieje.
- Diablico ty jedna – całuje mnie w policzek. – No
to chodźmy.
Eric jest w szoku widząc mnie taką uradowaną, ale
wiem, że sam się cieszy moim szczęściem. Siedzimy u niego chwilkę, po czym
idziemy na spacer po Polach Elizejskich. Mogę się w końcu w pełni cieszyć
urokami Paryża.
Po kolacji zabieram Sherlocka w swoje ukochane
miejsce, w mały cichy zakątek nad Sekwaną. Nikogo poza nami tu nie ma. Jest już
ciemno i możemy zobaczyć ze wszystkimi szczegółami pięknie podświetloną Wieżę
Eiffla. Nad nami rozpościera się jasno rozgwieżdżone niebo bez ani jednej
chmurki, a gdzieś w oddali słychać akordeon. Po Sekwanie płyną statki z
turystami podziwiającymi uroki miasta.
Jestem już zmęczona, więc siadamy na ławce. To
znaczy Sherlock siada, a ja ląduję na jego kolanach. Dobrze, że pomimo, iż jest
grudzień, temperatura nie spada poniżej plus dziesięciu stopni. Przynajmniej
nie jest zimno.
- Mam nadzieję, że za bardzo się nie wymęczyłaś? –
mówi, odgarniając mi włosy z szyi, w którą następnie mnie całuje.
- Nie… - wzdycham głęboko.
Po chwili całuje mnie w usta i na moment kompletnie
odpływam. Chyba nigdy tego nie będę miała dość, te pocałunki są jak nałóg, jak
narkotyk. Następnie patrzę na niego rozpromieniona i w jego oczach wyczuwam coś
jakby strach i miłość. Marszczę brwi, a Sherlock wpatruje się we mnie z dziwnie
poważną miną.
Nie wiem o co mu chodzi i już chcę się domagać
wyjaśnień, kiedy widzę, że sięga jedną ręką do kieszeni. Nie dane mi jest
jednak zastanowić się co knuje, bo zaraz ją wyciąga.
- Kochanie… - mówi dziwnym głosem, podobnym do tego,
gdy oznajmiał mi, że jestem w ciąży. I podobnie jak wtedy nie kończy, tylko
patrzy na mnie… zestresowany.
Kręcę głową.
- Dobra, co mi chcesz powiedzieć? Mam nadzieję, że
tym razem nie będę musiała wyciągać tego od ciebie pół dnia.
- Nie powiedzieć… Raczej o coś zapytać…
- No to słucham – uśmiecham się.
Patrzy mi w oczy z niemym błaganiem o coś. Ale co?
Ponad to bierze głęboki oddech, a ręce, którymi mnie obejmuje, trzęsą się.
- Czułem się
okropnie gdy cię straciłem. Najgorsze jest to, że nic nie pomagało. Teraz cię
widzę... Czuję się jak wtedy gdy ostatni raz cię widziałem - milczy przez
chwilę. - Anno... Czy... wyraziłabyś chęć, by zostać ze mną do końca życia?
Otwieram usta. Czy
on…? On chyba nie…?
Sherlock jeszcze raz
sięga do kieszeni i wyjmuje małe czerwone pudełeczko. Od razu je otwiera i moim
oczom ukazuje się śliczny złoty pierścionek z brylancikiem. Najśliczniejszy
jaki w życiu widziałam.
- Kochanie… wyjdziesz
za mnie?
Patrzę na jego
przejętą twarz i w moich oczach pojawiają się łzy, które od razu spływają mi po
policzkach. Przez jakiś czas nie jestem w stanie wypowiedzieć ani słowa. Boże…
to nie sen?
- Oczywiście – słowa w
końcu jakoś wypływają z moich ust, a na jego obliczu ukazuje się
najcudowniejszy i najszczęśliwszy uśmiech świata.
Sherlock wkłada mi
pierścionek na palec, na co zupełnie się rozklejam. Wtulam się w jego szyję
próbując opanować płacz. Tym razem jednak, dla odmiany, jest to płacz szczęścia.
- Kocham was… tak bardzo was kocham – mówi mi
do ucha, jedną ręką gładząc mój brzuch, a drugą obejmując mnie w talii.
- Ja was też – całuję
go. – Najbardziej na świecie.
Najlepszy rozdział ever <3333
OdpowiedzUsuńDziewczyno! Tyle uczuć w jednym rozdziale?! Przesadziłaś!
OdpowiedzUsuńAle tak jak już wyżej ktoś napisał: "najlepszy rozdział ever" :)
Cudowny rozdział! Sherlock się oświadcza!
OdpowiedzUsuńZnów mnie zaskakuje nasz kochany socjopata :)
Btw. Jestem mistrzem psucia romantycznej chwili! Jak ona siedziała na jego kolanach, a on zaczął tak poważnie, to myślałam, że chce jej powiedzieć "Kochanie, chyba odeszły ci wody" ;___________; Wybacz ;_;
A ja czuje, że Jim wywinie coś podczas porodu (ew. przed lub po). Ciekawość mnie zabija!
Czekam niecierpliwie na następny rozdział :)
Hahahahah Rozwaliłaś mnie :D och czekajcie czekajcie :D I dziękuję za komentarze :D
UsuńDwadzieścia pięć rozdziałów w ciągu 11 h . Tak pozwalającą historię napisałaś . A te oświadczyny mnie lekko zaskoczyły ,bo to takie ... słodkie i cukierkowe ale nadal wzruszające. Wyglądam niecierpliwie kolejnego rozdziału ;)
OdpowiedzUsuń