niedziela, 16 marca 2014

Rozdział 25: Nigdy więcej

“Come up to meet you, tell you I'm sorry
           You don't know how lovely you are
           I had to find you, tell you I need you
          Tell you I set you apart

          Tell me your secrets and ask me your questions
          Oh, let's go back to the start
          Running in circles, coming up tails
          Heads on a silence apart
                   Coldplay - The scientist

https://www.youtube.com/watch?v=RB-RcX5DS5A

Słyszę w ciemności ludzi. Rozmawiają w jakimś dziwnym języku, nie rozumiem z niego ani słowa. Dochodzi do mnie wiele różnych głosów, więc chyba otacza mnie mały tłum.
Chcę otworzyć oczy, ale póki co nie jestem w stanie. Na szczęście mój mózg powoli dochodzi do siebie. Pierwsze, co próbuję zrobić, to rozpoznać język… Nie, to nie francuski… No dalej, rusz głową Anno! Słyszałaś już ten język… ale gdzie? Może to fiński? Nie, jakim cudem miałabym osłuchać się w fińskim? Zmuszam mózg coraz mocniej do go działania… Dzieciństwo, tak… co dalej? Anime! Jak byłam mała oglądałam „Czarodziejkę z Księżyca”! Ten język to japoński!
Najpierw szybko zastanawiam się skąd się wziął japoński w Paryżu, potem jednak dochodzi do mnie, że jestem przywiązana. Siedzę, więc pewnie do krzesła. Nie, znowu! I malutki, co z malutkim? Żeby nic mu się nie stało!
Spanikowana otwieram w końcu oczy. Siedzę w kącie dużej sali, po której kręci się parunastu czarnowłosych i skośnookich mężczyzn. To znaczy nie… widzę jedną kobietę. I na szczęście mi i dziecku nic chyba nie jest.
Próbuję wyrwać się z więzów, ale trzymają mocno. Osoby w sali od razu zauważają, że się ocknęłam i jeden mężczyzna wychodzi. Nikt nie kwapi się mi pomóc ani nawet cokolwiek wyjaśnić. Boże, gdzie ja jestem? O co tu chodzi?
Obcy nic nie mówią tylko się na mnie patrzą. Dziwne, ale najbardziej przeraża mnie ta kobieta – piękna, młoda Azjatka o okrutnych oczach i zimnym uśmiechu.
Po chwili wraca facet, który niedawno wyszedł. Jest w towarzystwie jeszcze jednego mężczyzny. Nowo przybyły nie wygląda na najmłodszego, chociaż trudno mi odszyfrować jego wiek. Odróżnia go od innych to, że ma włosy pofarbowane na jasny blond. I inni patrzą na niego jak na przywódcę całej bandy.
Jasnowłosy mężczyzna kuca przede mną. Mówi coś po francusku, ale ja kręcę głową. Nie rozumiem go.
- A teraz? – pyta płynną angielszczyzną.
- Teraz tak – mówię piskliwym głosem. Oczy mam szeroko otwarte ze strachu.
- Jestem Hiroshi – wyjaśnia. – Witam cię we francuskiej siedzibie Aum Shin Rikyo.
Nic mi to nie mówi, pierwszy raz słyszę tą zagadkową nazwę.
- Ja… Co ja tu robię? O co wam chodzi? - ponownie szarpię rękę.
Hiroshi od razu mnie powstrzymuje. Uścisk jego palców jest mocny i kategoryczny.
- Nie radzę, to i tak nic nie da, a tylko się zmęczysz… O co nam chodzi i co  tu robisz? Otóż… Myślę, że posłużysz jako nasz pokaz siły.
Młoda kobieta zaczyna szyderczo chichotać, aż mnie ciarki przechodzą.
- Jaki pokaz siły? – chcę wiedzieć, po czym czuję oblewającą mnie falę strachu. – Nic nie rozumiem…
- Nie musisz rozumieć – przerywa mi Hiroshi zimno, po czym zwraca się do  kobiety. – Ami, przynieś kamerę i tekst.
Dziewczyna wychodzi, lecz za chwilę wraca. Z przerażeniem patrzę jak ustawia przede mną mały stolik i kładzie na nim włączoną kamerę. Zaraz potem mnie odwiązuje, jednak w następnej chwili Hiroshi przystawia mi pistolet do głowy. Drętwieję, a moje trzęsące się ręce wędrują do brzucha. To się nie dzieje naprawdę, błagam.
- Nie… - mówię, płacząc. – Proszę… Wy nie możecie… ja jestem w ciąży…
- To o wiele bardziej wzmocni przekaz – cedzi Ami.
Patrzę z rozpaczą w jej oczy, ale nie widzę w nich litości. Przywodzą na myśl ciemne i zimne tunele.
Nagle Ami wciska mi do rąk kartkę.
- Czytaj – mówi dziwnie słodkim głosem.
Podnoszę drżące ręce do oczu. Nie mam wyboru.
- Ku przestrodze niewiernych  – czytam łamiącym się głosem – i w imię Najwyższej Prawdy… Dziś o północy cały Paryż zostanie zrównany z ziemią w skutek ataku nuklearnego. Nie ma odwołania… W celu zapobiegnięcia dalszym atakom żądamy wypuszczenia naszych wszystkich Braci. By udowodnić, że nie żartujemy…
Widzę, co jest dalej i głos odmawia mi posłuszeństwa. Zaczynam ciężko oddychać, chociaż w płucach czuję ból.
- Czytaj – Ami wydaje z siebie dziki krzyk i przykłada nóż do mojego brzucha. – Już!
- By udowodnić, że nie żartujemy… pokazujemy wam tą oto egzekucję.
Upuszczam kartkę, cała zalana łzami. Oni… oni mnie zabiją… Mnie i zarazem dziecko. I już nie zobaczę Sherlocka.
- Pomocy… - wykrztuszam szeptem, chociaż wiem, że to nadaremne.
- Błaganie o pomoc nic ci nie da – syczy Ami, po czym uderza mnie w policzek. 
Krzyczę z bólu, a ona się śmieje.
- Uspokój się – rzuca w jej kierunku Hiroshi, po czym zwraca się do reszty. – A teraz zmówmy krótką modlitwę przed uczynieniem ofiary.
Z przerażeniem patrzę jak wszyscy zaczynają szeptać jakieś niezrozumiałe dla mnie, japońskie słowa. Nie mogę się nawet ruszyć ze strachu, że facet, który wciąż we mnie celuje, zabije mnie.
Nagle Hiroshi podnosi jedną rękę i trzyma ją tak nad moją głową, dalej coś mamrocząc po japońsku. Czuję, że to koniec. Zamykam oczy, obejmuję rękami swój brzuch i przywołuję w pamięci twarz Sherlocka. Nasze wspólne chwile przesuwają się mi przez mózg niczym film. Pierwsze spotkanie… pierwszy pocałunek… Pobudki rano.
Słyszę strzał, ale nic nie czuję. Czy to już? Dziwne, dalej oddycham…
Nagle rozlega się więcej wystrzałów. Unoszę powieki i widzę dookoła same trupy. Nawet Ami jest martwa, przy życiu został tylko Hiroshi. Wstrzymuję oddech.
W oddali rozlegają się kroki. Podnoszę wzrok na Hiroshiego i dostrzegam, że jest wystraszony i zagubiony. Jego spojrzenie błądzi po martwych ciałach towarzyszy, po czym unosi się w kierunku drzwi. Ktoś niepostrzeżenie wszedł i stoi skryty w cieniu, tak, że nie można nawet rozróżnić konturów jego sylwetki. Zastanawiam się czy to wybawca, czy raczej nowy wróg.
- Myślicie, że nas powstrzymacie? – syczy Hiroshi. – Nawet jeśli, to Furimo wyśle nowych ludzi! Jest nas wielu!
Postać w cieniu przez chwilę milczy.
- Furimo wie, że mnie nie przechytrzy – mówi w końcu najukochańszym ze wszystkich głosów.
To Sherlock! Serce o mało nie wyskakuje mi w piersi. O Boże, czy on naprawdę tu przyjechał? A może to omamy słuchowe?
Postać robi parę kroków do przodu, wchodzi w krąg światła i wiem już, że uszy mnie nie myliły. To naprawdę Sherlock. Kochanie moje… Tyle czasu…
Zapominam o tym, że w moją głowę wycelowana jest lufa pistoletu i taksuję oczami mojego ukochanego. Tyle czasu upłynęło odkąd widziałam tą cudną twarz z oczami niczym morze, słodkimi ustami i kochanymi policzkami. Tyle miesięcy minęło odkąd podziwiałam te ciemne loki. Och, i czy on wychudł? Kości policzkowe ma jakby bardziej widoczne… Poza tym widzę po nim, że znowu pali. Wszystko to pewnie przeze mnie. Biedny…
- A teraz, jeśli chcesz ujść z życiem, wypuść dziewczynę.
- Bo co? – śmieje się Hiroshi. – Zabijesz mnie?
- Ja? Nie. Celuje w ciebie dwudziestu agentów MI6, którzy otoczyli budynek. Naprawdę myślisz, że sam zdołałbym rozwalić wszystkich twoich kumpli?
- Może masz racje… Ale moja śmierć nie pójdzie na marne! Zdążę przynajmniej złożyć ofiarę – krzyczy Hiroshi, zerkając na mnie obłąkanym wzrokiem.
Przez króciutką chwilę znowu myślę, że to jednak koniec, ale zaraz słyszę strzał i Hiroshi z martwymi oczami osuwa się na ziemię.
W następnej sekundzie Sherlock mnie odwiązuje. Już po wszystkim? No tak, do sali wbiegają agenci MI6. Jestem w takim szoku, że ledwo do mnie dociera, że mój kochany jest tak blisko i mnie dotyka. I słabo mi… W pewnym momencie prawie osuwam się z krzesła na podłogę.
Sherlock mnie przytrzymuje i sadza na swoich kolanach. Och, jak dobrze… Orientuję się, że gdzieś dzwoni. Rozmawia chwilę po francusku przez telefon, po czym obejmuje mnie mocno.
- Kochanie, spokojnie. Zaraz przyjedzie lekarz. Masz, napij się może wody.
Podaje mi butelkę i piję łapczywie przez jakiś czas. Po chwili jakoś dochodzę już do siebie, na tyle, by poczuć z całą siłą, że jestem w jego ramionach. Nie wytrzymuję, obejmuje go za szyję i zaczynam płakać. Czuję jak mnie całuje w czoło i delikatnie gładzi po plecach, co jeszcze bardziej mnie rozbraja. Tak za tym wszystkim tęskniłam. Tak tego pragnęłam. Boże, dzięki ci.

- Mam dobre wiadomości – mówi z silnym francuskim akcentem niski i pulchny lekarz, przeglądając moje badania. – Dziecku nic nie jest. To prawdziwe szczęście, że ta cała sytuacja nie skończyła się przedwczesnym porodem czy innymi powikłaniami. Różnie mogłoby wtedy być.
Oddycham z ulgą, a Sherlock, siedzący obok mojego szpitalnego łóżka, ściska moją dłoń.  Z malutkim wszystko w porządku, tylko to się liczy.
- Ale mam też pewne zastrzeżenia – doktor wzdycha i patrzy na mnie groźnie. – Pani organizm jest trochę przemęczony, no i wszystko wskazuje na to, że od dłuższego czasu była pani w stanie silnego stresu. W pani sytuacji to nie jest wskazane. Od teraz proszę odpoczywać, odpoczywać i jeszcze raz odpoczywać. Fizycznie i psychicznie. 
Zmartwiała kiwam głową, a lekarz wychodzi. Na chwilę zapada głucha cisza, a potem  zerkam na Sherlocka. Widzę jego pobladłą twarz, a te cudne oczy patrzą na mnie z lekkim strachem i chyba czułością, w którą trudno mi uwierzyć. W ogóle nie jestem do końca pewna, czy go naprawdę widzę. Nie, rzeczywiście tu jest i siedzi przy mnie, to mi się nie śni. Mój ukochany przyjechał tutaj, do Paryża. Siedzi przy moim łóżku w szpitalu. I nie wyczuwam w nim nienawiści, wręcz przeciwnie.
Tyle czasu, tyle tęsknoty… A gdy w końcu przyjechał, gdy go widzę i uzmysławiam sobie jak go kocham,  czuję tylko żal, smutek i nienawiść do samej siebie…
Dłoń Sherlocka wędruje do mojego policzka i delikatnie głaszcze moją skórę, ale ja się mimowolnie kulę, jakby przerażona takim tkliwym gestem. Widzę miłość jego oczach i łzy wypływają mi na policzki. To nie możliwe, żeby po tym wszystkim nadal mnie kochał.
- Wiem wszystko… Wiem, do czego zmusił cię ten zbir. Przysięgam, że go dorwę i zabiję!
Nie mogę wytrzymać, odwracam się w drugą stronę i zaczynam dziko szlochać. Jego słowa i uczucie, jakie dostrzegam w jego spojrzeniu, sprawiają mi ból, pewnie dlatego, że czuję się strasznie winna i nie mogę na siebie patrzeć. On mnie dalej kocha, nie pojmuję tego… powinnam przecież spłonąć w piekle.
- Anno, proszę, uspokój się.
- Nie wybaczę sobie tego, nigdy… przenigdy! – rzucam rozpaczliwie. - Nienawidzę siebie!
Sherlock przez chwilę milczy, po czym znowu czuję jego dłoń, tym razem na swojej ręce.
- Kochanie…
- Sprzedałam cię Moriarty’emu!  - krzyczę gorzko i odsuwam swoją rękę. Nie mogę znieść jego czułego dotyku. – Chcę umrzeć!
Sherlock chwyta mnie za ramiona i odwraca do siebie. Nie mam siły z nim walczyć.
- Dobrze wiem, że sama i z własnej woli nigdy byś czegoś takiego nie zrobiła. I wiem, że Moriarty ci groził.
- Z własnej woli? Prędzej bym umarła… Zresztą, i tak chcę umrzeć…. – mówię przez łzy. – Moriarty powiedział, że was zabiję, ciebie i dziecko… Nie wiedziałam co robić… Naprawdę… Gdyby nie Mary… Przepraszam…
- Wiem, kochanie, wiem – całuje mnie po policzkach. - Już dobrze, on już nic nam nie zrobi. I błagam cię, nie płacz już.
W jego twarzy jest tyle uczucia. W końcu jakoś się uspokajam, chociaż nadal lekko się trzęsę. Pomaga mi myśl o dziecku.
- Jak… jakim cudem nas wytropiliście?
- Och – Sherlock głaszcze mnie po włosach, a moje serce od razu wariuje. -  szedłem do twojego mieszkania kiedy człowiek od Mary dał nam znać, że cię porwali. Na szczęście masz w telefonie GPS, chociaż nawet o tym nie wiesz.
- No dobrze, ale… Ci agenci z MI6…
- To dłuższa historia. Ci ludzie, którzy cię porwali, już od dłuższego czasu są pod obserwacją, i nie mówię tylko o MI6. Mycroft prosił mnie o pomoc w unieszkodliwieniu ich.
- Ale kto dokładnie mnie porwał? O co im chodziło? – pytam płaczliwie. – Mówili, że chcą zniszczyć Paryż.
- Naprawdę chcesz teraz o tym rozmawiać? – Sherlock uśmiecha się po czym wchodzi pod kołdrę i kładzie się obok mnie.
Dopiero teraz orientuje się, że ma na sobie moją ulubioną fioletową koszulę.  Patrzę na niego tylko ze smutnym uśmiechem i nic nie mówię.  Czy to możliwe, że wszystko będzie jak dawniej?
Nie mija sekunda, a czuję jego usta na swoich. Czuję gorąco na całym ciele i z pasją oddaję pocałunek. Te wszystkie miesiące bez tego… tak tęskniłam. To było piekło.
- Gdybym był choć trochę mądrzejszy dużo wcześniej przeczytałbym twój list… - rzuca z bólem Sherlock, przytulając mnie nagle do swojej piersi. – Dopiero Mary mnie do tego zmusiła. A ja głupi wierzyłem, że…
- Że co? – pytam cicho, lekko wystraszona.
- Nic, nieważne już… To były kłamstwa Moriarty’ego. Nie na co się nimi przejmować.
Ma chyba rację. Teraz musimy myśleć głównie o dziecku. Och, przecież Sherlock nie wie…
Patrzę na niego i lekko się uśmiecham.  
- To chłopiec – wypalam nagle. – Będziemy mieć syna.
Oczy mu błyszczą, a na jego twarzy widzę szczęście.
- Chłopiec – mówi uśmiechnięty i widocznie przejęty, po czym przytula mi się delikatnie do brzucha.
Wzruszona głaszczę go po lokach. Już nigdy go nie opuszczę, przyrzekam. Chociażbym miała umrzeć.
Nagle mały wiercipięta daje o sobie znać. Kopie.
- Och, chyba… - mówi Sherlock rozbawiony i unosi głowę.
Zaczynam chichotać.
- Tylko kopie – wyjaśniam i kładę jego dłoń na swoim brzuchu.
Sherlock, szeroko uśmiechnięty, siedzi tak przez chwilę bez słowa. Patrzę mu w oczy i po raz tysięczny dziękuję Bogu, że go mam. Oraz że mi przebaczył.

Budzę się wczesnym rankiem i orientuję się, że Sherlock śpi obok mnie, przytulony. Ojej, on naprawdę spędził całą noc w szpitalu? Wczoraj przed zaśnięciem prosiłam go, by poszedł się przespać do mojego mieszkania, ale nie posłuchał.
Wzdycham rozczulona. Książę mój… Odwracam się do niego i głaszczę lekko po wychudzonym policzku. Przerywa mi pielęgniarka, starsza, ciemnoskóra i sympatyczna babeczka.
- Dzień dobry – mówi szeptem z trudem dobierając słowa po angielsku. – Wpadnę później, niech biedaczek się wyśpi, bo całą noc czuwał. Tylko obudź go przed dziesiątą na obchód, żeby ordynator się nie czepiał.
Kiwam jej z uśmiechem głową, a gdy wychodzi kładę głowę na poduszkę i gapię się w twarz Sherlocka. Chłonę głodnym spojrzeniem każdy szczegół, za którym tak tęskniłam. Nos, brwi, oczy, usta… Wszystko takie idealne.
 Sherlock budzi się pół godziny później.
- Hej księżniczko – uśmiecha się i daje mi buziaka. – Wiesz, że jak tylko stąd wyjdziesz, od razu zabieram cię do Londynu?
Czuję ciepło i radość w sercu, ale i wzdycham lekko.
- Ale ja myślałam, że trochę pochodzimy razem po Paryżu…
I znowu widzę ten cudny uśmiech.
- Nie ma problemu. Możemy tu zostać parę dni, a na Boże Narodzenie wrócimy do domu. Tylko muszę zadzwonić do Mary i dać znać, że wszystko w porządku. Inaczej mnie chyba zabije.
No tak, za ponad tydzień Święta. Dopiero teraz sobie to uzmysłowiłam.
- Kochanie, dlaczego nie spałeś w mieszkaniu? Przecież mówiłam, że mam klucze w torebce. Byłoby ci wygodniej…
- Nie chciałem cię zostawiać ani na minutę – przygarnia mnie do siebie. – Już dość długi czas byliśmy rozdzieleni.
Tonę w jego ramionach i zamykam oczy. Ja też już go nie zostawię. Nawet na sekundę. Nigdy.

Wychodzę ze szpitala jeszcze przed południem. Chwilę siedzimy w mieszkaniu, a potem Sherlock zabiera mnie na obiad.
- Ja teraz chyba muszę iść się z kimś pożegnać… - przypominam sobie kiedy wychodzimy restauracji.
- O, z kim?
 - Z przyjacielem – nie myślę o tym, co mówię.
Po chwili orientuję się, że Sherlock ma dziwną minę i wybucham śmiechem.
- Och, ty mój zazdrośniku – obejmuję go ramieniem. – Eric po pierwsze jest gejem, po drugie niedawno się zakochał i ma faceta.
Teraz to Sherlock sam się śmieje.
- Diablico ty jedna – całuje mnie w policzek. – No to chodźmy.
Eric jest w szoku widząc mnie taką uradowaną, ale wiem, że sam się cieszy moim szczęściem. Siedzimy u niego chwilkę, po czym idziemy na spacer po Polach Elizejskich. Mogę się w końcu w pełni cieszyć urokami Paryża.

Po kolacji zabieram Sherlocka w swoje ukochane miejsce, w mały cichy zakątek nad Sekwaną. Nikogo poza nami tu nie ma. Jest już ciemno i możemy zobaczyć ze wszystkimi szczegółami pięknie podświetloną Wieżę Eiffla. Nad nami rozpościera się jasno rozgwieżdżone niebo bez ani jednej chmurki, a gdzieś w oddali słychać akordeon. Po Sekwanie płyną statki z turystami podziwiającymi uroki miasta.
Jestem już zmęczona, więc siadamy na ławce. To znaczy Sherlock siada, a ja ląduję na jego kolanach. Dobrze, że pomimo, iż jest grudzień, temperatura nie spada poniżej plus dziesięciu stopni. Przynajmniej nie jest zimno.
- Mam nadzieję, że za bardzo się nie wymęczyłaś? – mówi, odgarniając mi włosy z szyi, w którą następnie mnie całuje.
- Nie… - wzdycham głęboko.
Po chwili całuje mnie w usta i na moment kompletnie odpływam. Chyba nigdy tego nie będę miała dość, te pocałunki są jak nałóg, jak narkotyk. Następnie patrzę na niego rozpromieniona i w jego oczach wyczuwam coś jakby strach i miłość. Marszczę brwi, a Sherlock wpatruje się we mnie z dziwnie poważną miną.
Nie wiem o co mu chodzi i już chcę się domagać wyjaśnień, kiedy widzę, że sięga jedną ręką do kieszeni. Nie dane mi jest jednak zastanowić się co knuje, bo zaraz ją wyciąga.
- Kochanie… - mówi dziwnym głosem, podobnym do tego, gdy oznajmiał mi, że jestem w ciąży. I podobnie jak wtedy nie kończy, tylko patrzy na mnie… zestresowany.
Kręcę głową.
- Dobra, co mi chcesz powiedzieć? Mam nadzieję, że tym razem nie będę musiała wyciągać tego od ciebie pół dnia.
- Nie powiedzieć… Raczej o coś zapytać…
- No to słucham – uśmiecham się.
Patrzy mi w oczy z niemym błaganiem o coś. Ale co? Ponad to bierze głęboki oddech, a ręce, którymi mnie obejmuje, trzęsą się.
- Czułem się okropnie gdy cię straciłem. Najgorsze jest to, że nic nie pomagało. Teraz cię widzę... Czuję się jak wtedy gdy ostatni raz cię widziałem - milczy przez chwilę. - Anno... Czy... wyraziłabyś chęć, by zostać ze mną do końca życia?
Otwieram usta. Czy on…? On chyba nie…?
Sherlock jeszcze raz sięga do kieszeni i wyjmuje małe czerwone pudełeczko. Od razu je otwiera i moim oczom ukazuje się śliczny złoty pierścionek z brylancikiem. Najśliczniejszy jaki w życiu widziałam.
- Kochanie… wyjdziesz za mnie?
Patrzę na jego przejętą twarz i w moich oczach pojawiają się łzy, które od razu spływają mi po policzkach. Przez jakiś czas nie jestem w stanie wypowiedzieć ani słowa. Boże… to nie sen?
- Oczywiście – słowa w końcu jakoś wypływają z moich ust, a na jego obliczu ukazuje się najcudowniejszy i najszczęśliwszy uśmiech świata.
Sherlock wkłada mi pierścionek na palec, na co zupełnie się rozklejam. Wtulam się w jego szyję próbując opanować płacz. Tym razem jednak, dla odmiany, jest to płacz szczęścia.
 - Kocham was… tak bardzo was kocham – mówi mi do ucha, jedną ręką gładząc mój brzuch, a drugą obejmując mnie w talii.

- Ja was też – całuję go. – Najbardziej na świecie.

5 komentarzy:

  1. Najlepszy rozdział ever <3333

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziewczyno! Tyle uczuć w jednym rozdziale?! Przesadziłaś!
    Ale tak jak już wyżej ktoś napisał: "najlepszy rozdział ever" :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowny rozdział! Sherlock się oświadcza!
    Znów mnie zaskakuje nasz kochany socjopata :)

    Btw. Jestem mistrzem psucia romantycznej chwili! Jak ona siedziała na jego kolanach, a on zaczął tak poważnie, to myślałam, że chce jej powiedzieć "Kochanie, chyba odeszły ci wody" ;___________; Wybacz ;_;

    A ja czuje, że Jim wywinie coś podczas porodu (ew. przed lub po). Ciekawość mnie zabija!
    Czekam niecierpliwie na następny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahahahah Rozwaliłaś mnie :D och czekajcie czekajcie :D I dziękuję za komentarze :D

      Usuń
  4. Dwadzieścia pięć rozdziałów w ciągu 11 h . Tak pozwalającą historię napisałaś . A te oświadczyny mnie lekko zaskoczyły ,bo to takie ... słodkie i cukierkowe ale nadal wzruszające. Wyglądam niecierpliwie kolejnego rozdziału ;)

    OdpowiedzUsuń