wtorek, 6 stycznia 2015

Rozdział 55: Od dziś wszystko się zmienia...

(To jeden z moich ostatnich rozdziałów na blogu Oli i chyba nie muszę przypominać, jak się to wszystko zaczęło. Przepraszam za zwłokę, lecz na samym początku rozdział miał być naprawdę długi. Czułam jednak, że chcielibyście wiedzieć, co dalej i oto jest! 

W święto wszystkich Sherlockistów chciałabym życzyć Wam mnóstwa zagadek, jeszcze więcej rozwiązanych spraw no i każdego odcinka Sherlocka, który będzie genialny! :)

Następne rozdziały będą pojawiały się co tydzień od dziś.

Dziękujemy za wszystkie komentarze, za czytanie i cierpliwości i czekamy na Wasze opinie. Pozdrawiam, Silver Alexandra Scott.)

With every step you climb another mountain
Every breath it's harder to believe
You'll make it through the pain
Weather the hurricanes
To get to that one thing
Just when you think the road is going no where
Just when you almost gave up all your dreams
They take you by the hand and show you that you can
There are no boundaries
There are no boundaries

https://www.youtube.com/watch?v=2nvCwvX57a8

Nie mogłem wytrzymać gdy jechaliśmy do szpitala. Cały czas w mojej głowie była ta sama myśl, która towarzyszyła przy narodzinach Alexandra, czy będzie zdrowe... Bardzo się o to martwiłem, bo lekarz Anny mówił, że mogą być komplikacje przy porodzie spowodowane stresem, jaki przeżyła i szczerze nie chciałem, by stało się coś złego moim skarbom. Kochałem ich bardzo mocno i to, co zrobiłem pragnąc uszczęśliwić księżniczkę, która właśnie klęła na czym świat stoi, nie było warte tego stresu, a raczej strachu.
Moja żona trzymała teraz mocno dłoń, którą podałem, by czuła się bezpieczna i czułem, jak mimowolnie wbija paznokcie w skórę powodując przy tym krwawienie, ale nie pisnąłem ani słówkiem, bo wiedziałem, że teraz potrzebuje wsparcia. 
- Chryste pomóż! - jęknęła głośno gdy wzięły ją kolejne skurcze. 
- Już dobrze, kochanie. - mruknąłem ocierając pot z czoła ukochanej. - Niedługo będzie po wszystkim.
- Ty nie rodzisz dzieci! - wrzasnęła wściekła, ale w chwilę potem spotulniała, wtulając się w moje ramię.
Nie wiem, jak w tym momencie mogłem z nią wytrzymać, ale pokręciłem tylko głową, na co Thomas zachichotał cicho, niczym mały chochlik. Nie zrobiłem nic tylko dlatego, że trzeba było zaopiekować się moją piękną i jakoś odwrócić uwagę od skurczy, które targały nią coraz częściej, ale naprawdę mało miałem o tym pojęcia, mimo że to nasze drugie dziecko. Może i drugie, ale nawet nie wiedziałem czy to chłopiec, czy dziewczynka. Postawiłem zapytać ją właśnie teraz, była tak rozproszona, że mogłem uzyskać odpowiedni rezultat w dociekaniach.
- Kochanie, powiedz mi, to chłopiec czy dziewczynka?
- A spieprzaj! Nie powiem! Trzeba było się po świecie nie włóczyć, tępaku!
- Ale... - nie dokończyłem zdania, bo Anna wydała z siebie okropny krzyk, który bardzo mnie przeraził.
Zacząłem głaskać ją po głowie, by uspokoiła ciało i nerwy, ale chyba na darmo, bo na policzkach zaczęły pojawiać się łzy, które ścierałem wierzchem dłoni. Tuliłem ją do siebie w nadziei, że niebawem będzie w dużo lepszym stanie, ale nic na to nie wskazywało, zwłaszcza że poprzednio nie było lepiej. Modliłem się tylko w duchu, by wszystko poszło dobrze. 
Podjechaliśmy pod szpital w miarę szybko, ale dla mnie zbyt wolno, zważając na stan żony. Zakrzyknąłem na Toma, by pobiegł po lekarza, a sam czekałem i pilnowałem, nic złego się nie działo. Anna w tym momencie zaczęła chwytać koszulę, w którą byłem obleczony i przyciągnęła mnie do siebie, by wyszeptać:
- Cokolwiek by się nie działo, nie panikuj, ok? Kocham cię.
- Ja ciebie też kocham moja droga. - odszepnąłem całując ją delikatnie w usta. 

***
Biegłem szybko przez korytarz, by odnaleźć lekarza Anny, Benjamina Careltona, ale nigdzie nie mogłem na niego trafić, jakby zapadł się pod ziemię. Postanowiłem, że wejdę do Molly, ona najlepiej znała St. Bart's i wszystkich, który w ostatnim czasie przybyli pracować do tego szpitala, i miała z nimi jakiś kontakt, ale nie spodziewałem się, że zobaczę to, co zobaczę. 
Stanąłem, niczym wryty w ziemię gdy szanowny lekarzy i M., bo tak zwykłem nazywać przyjaciółkę, centralnie na środku laboratorium całowali się. Nie był to zwykły pocałunek, a mnie ścisnęło coś w dołku, gdy przypomniałem sobie miękkość warg patolog, ale zaraz potem przywołałem siebie do porządku, bo przecież miałem Jima i wcale nie byłem zazdrosny o to szczęście. 
Chrząknąłem znacząco, choć nie chciałem przerywać, wiedząc że oboje czują szczęście, ale bratowa rodziła i trzeba było jej jak najszybciej pomóc. 
- Ym... - jęknął zmieszany lekarz, poprawiając kitel i szybko odsuwając od siebie Molly. - Coś się dzieje?
- Anna rodzi, Ben. - burknąłem do niego, chociaż wcale nie zamierzałem zachować się tak ostro.
- W takim razie lecę. - odparł jeszcze bardziej zmieszany i zostawił nas zupełnie samych, ale po chwili wrócił i mrugnął do dziewczyny znacząco, a następnie zniknął na dobre.
M. otworzyła usta w niemym zdziwieniu, ale nic nie powiedziała, ale ja za to miałem jej do powiedzenia tylko kilka słów, które na pewno dodałyby otuchy każdemu.
- Dobry wybór, moja droga. Znam Bena jeszcze zanim poznałem ciebie i wiem, że ma świetny gust, co do kobiet, a ty, co do mężczyzn.
To rzekłszy zostawiłem ją z myślami, które zapewne zaczęły pojawiać się po tych słowach i poszedłem poszukać tym razem Sherlocka, który miał zostać po raz drugi tatą.

***
Na lekarza nie czekaliśmy długo, ale mnie wydawało się to wiecznością, mimo że ledwo rejestrowałem gdzie jestem. Strach paraliżował od stóp do głów, lecz nie chciałem, by wpłynęło to na Annę i ukrywałem skrzętnie każde swoje wahanie względem sytuacji. 
Nie wiedziałem czy wejść do sali, czy zostać, jednak słysząc wrzask żony, bym jej nie zostawiał przywrócił trochę jasność umysłu i zostałem ponawiając pytanie o dziecko, na co wywrzeszczała krótkie, polskie i dosadne:
- Spierdalaj! Rodzę!
Więcej nie odważyłem się zapytać, ale to chyba dobrze, bo moja piękna potrzebowała teraz wsparcia, a nie trucia, ale za te przekleństwa naprawdę powinienem wyciągnąć konsekwencje. Tak czy inaczej nie wiedziałem czego się spodziewać, chociaż wiedziałem, że przecież nie kosmity, mimo to lęk przed nieoczekiwanym wzrastał z każdym jęknięciem Anny i nie mogłem go już opanować. Po prostu patrzyłem ze strachem na ukochaną i szeptałem, że jeszcze chwila i będzie dobrze, i będziemy mieć teraz pełną rodzinę. 
- Sher... - wydyszała. - Ja nie dam... rady... A!!! 
Przytrzymałem mocniej dłoń, która już dawno zostawiła ślady paznokci na skórze i przebiła ją do krwi. Nie dbałem o rany, jakie zadała, bo wiedziałem, że dużo bardziej znosi cierpienie niż ja. Tak fizyczne, jak i psychiczne, i w tym momencie postanowiłem, że nigdy więcej nie zrobię podobnej rzeczy, nie sprawię, by cierpiała przeze mnie nadaremnie.
Otarłem pot z czoła mojej księżniczki, odgarnąłem mokre blond kosmyki, by nie przeszkadzały i patrzyłem z trwogą w oczach na całą sytuację. Nie wiem ile czasu minęło, ale zaczęło robić się naprawdę niebezpiecznie, co widziałem po personelu, gdy Anna z każdym skurczem słabła. Co miałem robić? Cholera przecież ja się na tym kompletnie nie znam!
- Sherlock... - jęknęła, patrząc na mnie z mieszaniną strachu, miłości i jakby czegoś czego jeszcze nie mogłem określić. - Ja... kocham...
Nieoczekiwanie osunęła się w moje ramiona, a ja pierwszy raz w życiu nie wiedziałem, co zrobić, myślą było: Boże nie!, ale musiałem się jakoś wziąć w garść. Wciąż czułem mocny uścisk dłoni Anny i wiedziałem gdzieś w duchu, że będzie dobrze, lecz w tym wypadku organizm wziął górę nad umysłem, nie potrafiłem zostawić jej choćby na chwilę.
- Nigdzie nie idę!!! - wrzasnąłem na kasztanowłosego lekarza.
- Sherlocku, posłuchaj. - odpowiedział spokojnie niskim, głębokim głosem. - Musimy mieć miejsce, bo inaczej im stanie się krzywda. Bądź rozsądny.
- Kłamiesz!
- Wyprowadźcie go. - powiedział po chwili do dwóch, większych ode mnie pielęgniarzy, którzy asystowali przy porodzie.
Zostałem wywleczony na korytarz i dopiero teraz poczułem ogromny ból w dłoni, jaki sprawiła Anna, ale nie obchodziło mnie to. Tak bardzo martwiłem się, że mogłem zrobić im krzywdę, a co gorsza nie wiedziałem, w jakim są stanie, bo z omdlenia wynikało, że jest kiepsko. 
Przysiadłem na krześle gdzie Thomas patrzył ze zmartwioną miną, ale o nic nie zapytał. Po prostu położył dłoń na moim ramieniu i tak jakby przytulił, za co byłem mu bardzo wdzięczny.
- Anna zemdlała. - powiedziałem głosem napiętym z emocji. - Boję się, Tom...
- Wszystko będzie dobrze, Sherlocku. Zobaczysz sam, że to kwestia czasu i nic poważnego się nie stanie z dzieckiem i Anną. Co ty masz na dłoni?
Westchnąłem cicho i dopiero teraz zauważyłem, że rany są naprawdę głębokie, a krew przesiąkła przez koszulę aż do łokcia. Pomyślałem wtedy, że nigdy nie chcę zadrzeć z żoną, bo mogłaby wyrządzić większe szkody nam obojgu gdyby postanowiła się wściec na tyle porządnie. 
Pokręciłem tylko głową, że to nieważne i ukryłem twarz w dłoniach. Dopiero teraz docierały do mnie pewne rzeczy związane z naszą przeszłością. Wszystko to, co wydawało się trudne, jak poznanie się, wspólna noc i niezliczone przygody, wiele cierpienia oraz nowi przeciwnicy było niczym w porównaniu z narodzinami drugiego dziecka. Życie spłatało mi mocnego figla, gdy dowiedziałem się, jaki naprawdę jestem. A jestem kochającym ojcem i mężem, lecz tylko w domu, bo ludzie, z którymi obcuję na co dzień są tacy sami; tępi, łatwowierni, myślący tylko o swoich przyjemnościach i szukający sensacji gdzie tylko się da. Mało kiedy spotykałem przeciwnika godnego do wysiłku umysłowego, któremu ja sam poddawałem się bez reszty w pracy detektywa konsultującego, a kiedy spotkałem opanował mnie strach i zwątpienie w swoje możliwości aktorskie, a byłem przecież idealnym aktorem. 
- Sherlocku, coś ty zrobił? - zakrzyknął ktoś nagle gdy byłem pogrążony w rozmyślaniach. Spojrzałem w stronę skąd dochodził głos kobiety i ujrzałem Molly. Zupełnie odmienioną i jakby promieniejącą szczęściem, co było do niej niepodobne. - Przecież to wygląda jakbyś dostał się we wnyki!
- Te wnyki nazwałbym moją żoną. - zażartowałem posyłając dziewczynie blady uśmiech.
- Trzeba to opatrzyć, bo może wdać się zakażenie.
- Nie zostawię Anny. - odparowałem zaraz z paniką w głosie, co zaskoczyło nawet mnie.
- Nie marudź. - rzuciła i zaczęła podnosić mnie z krzesła. - Ona jest w bezpiecznych rękach, wiem coś o tym.
Popatrzyłem ostro na patolog, która jakby kryła coś przed światem, ale nie raczyła wyjaśnić, o co chodzi więc przeniosłem pytające spojrzenie na brata.
- Molly umawia się Benem. 
- Och... No... to rzeczywiście może wiedzieć, co mówi. - burknąłem kąśliwie, ale zignorowała ton mojego głosu i przewlekła przez cały korytarz prowadząc do windy.
Przejechaliśmy kilka pięter w dół do kostnicy, a ona nadal milczała, jakby urażona moją wcześniejszą uwagą, ale znaliśmy się na tyle dobrze, by mogła wywnioskować, że jestem taki w stosunku do wszystkich znajomych.
Podała krzesło, a ja grzecznie klapnąłem na min, by nie prowokować awantury. Z doświadczenia wiedziałem, że z kobietami lepiej nie zadzierać, a zwłaszcza z takimi, jak Molly, Mary czym moja ukochana, bo mogłoby się to skończyć naprawdę kiepsko. Oczywiście dla mnie. 
Wyciągnęła z szafki znajdującej się obok drzwi spirytus, waciki oraz bandaż elastyczny, po czym przysiadła przy mnie i zaczęła przemywać rany, które piekły w kontakcie z alkoholem, zacisnąłem jednak zęby, by nie narzekać zbytnio na okazywaną troskę.
- Naprawdę jesteś z Beniaminem? - zapytałem w końcu, po dłuższym milczeniu obojga.
- Tak wyszło. - mruknęła zwięźle jakby nie chcąc dzielić się tą dobrą nowiną.
- Cieszę się, że znalazłaś kogoś odpowiedniego dla siebie. 
- No na ciebie liczyć nie mogłam. 
W mgnieniu oka zrozumiałem, że to żart i co dziwne nie był taki zły, bo Molly miała w zwyczaju opowiadać anegdoty wyłącznie o zmarłych, który badała. Posłałem kobiecie szeroki uśmiech, na co uniosła jedną z brwi w dość teatralny sposób.
- Ja jestem zbyt trudny, nie wytrzymałabyś ze mną pięciu minut. Przecież próbowałem wtedy...
- I zrozumiałam, że nie jesteś odpowiedni, choć łączy nas wiele. 
Odetchnąłem z ulgą gdy usłyszałem to z jej ust. Nie pomyślałbym, że sama zainteresowana przyzna się kiedyś do błędu, ponieważ ona w zasadzie pomyłek nie popełniała, a przynajmniej nigdy w eksperymentach naukowych. Spojrzałem jeszcze raz i zauważyłem te same rumieńce, które gościły tylko przy mnie. Miałem nadzieję, że nie ja je wywołałem i tym razem. 
- Benjamin jest świetny. - powiedziała, po chwili. - Nikt nie poświęca mi tyle uwagi, co on i to jakoś pozytywnie wpływa na mój charakter.
- To raczej dobrze. - posłałem jej kolejny uśmiech. - W takim razie liczę na zaproszenie na wasz ślub.
- Znamy się dopiero kilka miesięcy! - zawołała wojowniczo, ale wybuchnęła śmiechem niczym małe dziecko rozradowane samym tylko oddychaniem.
W tym czasie zadzwonił telefon, który miał na zawsze odmienić moje życie. Rozmówcą był nie kto inny, jak chłopak Molly, który informował, że wszystko poszło bardzo dobrze, choć Anna groziła mu z pięć razy, bo mnie odprawił z kwitkiem.
Bez słowa przebiegłem przez korytarz, by zobaczyć ukochaną, choć z wielkim lękiem, bo nie wiedziałem, jak zareaguje. Chciałem jednak przytulić tego anioła, który porwał moje serce od pierwszego wejrzenia nie bacząc na nastrój. Poza tym byłem bardzo ciekawy, co też przyniósł ten pokręcony los, który spłatał niezłego figla rodzinie. 
Przemierzyłem cały szpital gdy zauważyłem lekarza Anny ocierającego pot z czoła. Widząc mnie jakby się zawahał, ale tylko przez chwilę, bo potem podszedł i szczerze pogratulował żony i zdrowego dziecka nie informując przy tym jakiej jest płci. Domyśliłem się, że moja rezolutna Anna specjalnie poprosiła go, by nic nie mówić. Krzyż Pański z tą kobietą dosłownie. 
- Jest w sali numer pięć. Czekają na ciebie.
- Dzięki. - rzuciłem tylko i prężnym krokiem ruszyłem na oddział.
Mijałem powoli sale aż doszedłem do tej, w której leżała, lecz przystanąłem na chwilę. Wejść, czy nie wejść? Oto jest pytanie. Odganiając myśli wszedłem pewnym krokiem. Obok łóżka mojej księżniczki było łóżeczko, w którym leżało małe zawiniątko, które wyciągało ciemne rączki... I w tym momencie zamarłem. Jak to? Zapytałem sam siebie, a w mojej głowie pojawiła się najpierw pustka, a potem przemożna chęć wybiegnięcia z sali. Ale jak to możliwe? 
Anna miała przy sobie jedno z dzieci i właśnie karmiła je z czułością. Coś mi tu cholera jasna nie gra! - wydarłem się na siebie w myślach. Podszedłem z nogami, jak z ołowiu, które ledwo mnie niosły. Dwójka i jedno... czarne? Anno, co ty robiłaś gdy ja rozwiązywałem zagadki?! Przełknąłem głośno ślinę, nadal nie wierząc własnym oczom.
- O cześć, kochanie! - zawołała cicho i radośnie. Mnie nie było do śmiechu... - Masz minę jakbyś chciał mnie zabić.
- Ja... - jęknąłem trochę niezrozumiale, ale w chwilę później mój umysł pracował na pełnych obrotach. Trzeba się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. - Jak się czujesz?
- Zmęczona, ale szczęśliwa. - zawołała mnie wolną ręką, a ja podszedłem otumaniony całą sytuacją. - Przedstawiam ci twoją córeczkę.
- Och... - stałem tuż przy nich i patrzyłem, jak mała istotka spoczywa ufnie w ramionach matki ssąc pierwszy w życiu pokarm. Na początku ogarnęło mnie wzruszenie, ale znów zastąpiło je uczucie wielkiej krzywdy. Zerknąłem ukradkiem na łóżeczko obok z ciemnym, niczym heban dzieciątkiem i posłałem Annie pytające spojrzenie pełne wyrzutu oraz wściekłości.
- To córka koleżanki. Wyszła na chwilę do toalety więc zaoferowałam, że zerknę. - odpowiedziała, jakby odgadując moje myśli, a ja klapnąłem na łóżku tuż przy nogach żony i odetchnąłem z ulgą. Jak mogłem posądzić ją o zdradę. - Niezły ci numer wycięłyśmy, nie ma co.
- T - to... to było zaplanowane? - zapytałem nie dowierzając.
- Tak kochanie. - cichy śmiech spowodował, że i ja pozwoliłem sobie na uniesienie kącików ust. - To za karę, że mnie tam zostawiłeś.
- Oj cicho bądź. - przysiadłem bliżej i z największą czułością złożyłem na jej wargach bardzo gorący i namiętny pocałunek. 
***
- To koniec, Jim. - powiedział nagle gdy właśnie pakowałem swoje rzeczy do torby.
W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, o co może mu chodzić, ale odwróciwszy się zobaczyłem niespotykany chłód w jego oczach. Patrzył na mnie, jakbym był czymś najgorszym na świecie i w końcu zrozumiałem. To, co istniało między nami, odeszło bezpowrotnie i nic nie mogłem na to poradzić, choć miałem nadzieję, że wszystko zaczęło się układać. 
- Tylko to masz mi do powiedzenia? - zapytałem, obserwując go uważnie. 
- Nie mogę patrzeć na to, jaki został z ciebie wrak człowieka i to przez moją głupotę! Za każdym razem gdy choćby zerkam, nie ma w tobie nic z Jamesa, którego poznałem ponad rok temu i to mnie kurwa boli. Męczę się widząc twój stan. 
- Ja natomiast męczę się gdy widzę winę w twoich oczach. - odparłem zimno, po czym dokończyłem pakować rzeczy. - Masz rację, lepiej będzie, jeżeli odejdziesz. To do was Holmesów podobne.
- Jesteś nie fair.
Usłyszawszy jego skargę prychnąłem cicho. Kim on był, by mówić, że jestem odmieniony? On sam to spowodował, a nie jakieś tam trucizny czy wydarzenia w ciągu tego czasu. On sam pokazał, że można żyć lepiej i nie próbować sobie komplikować życia bardziej niż jest to potrzebne, ale co z tego skoro zamierzał mi przypomnieć, że osoby takie jak ja, nigdy nie osiągną choćby radości i zabicia nudy w nędznym życiu?
- Wynoś się. - warknąłem nawet na niego nie patrząc. 
Dosłyszałem w odpowiedzi jakby przekleństwo, a kilka sekund później Thomasa przy mnie nie było.
Nie wiedziałem, co mam z tym zrobić, ale wolałem chyba, by to wszystko się skończyło, jak najszybciej. Ukryłem twarz w dłoniach i pomyślałem, że jestem już na skraju wyczerpania i to na swoją prośbę, ale nie było w tym jego winy. Jak mógłbym winić go tylko za to, że na mnie wtedy spojrzał? Że otarł ręką o moją rękę? Że zaszczycił swym głosem, który przywodził na myśl dzwon? Że chwycił za dłoń, kiedy nie spodziewałem się tego w zupełności?
Co będzie, to będzie, ale czas na działanie i współpracę, choć na dobrą sprawę wcale nie uśmiechał mi się kontakt z idiotami, którzy stoją po stronie aniołów i rozstawiają wszystkich po kątach, lecz nie było innego wyjścia. Niestety moje wtyczki były teraz warte jedno wielkie zero, ponieważ Elise Stone miała je w garści i  nie tylko je, bo dobrała się również do zabójców tak celnych, jak dobra cięta riposta i to chyba przerażało mnie najbardziej. Szerzyła nimi jeszcze większy postrach, nazywając ich Pięcioma Cieniami, ale musiałem przyznać, że nazwę wybrała wyjątkowo trafną, zważając na fakt, że zabijali po cichu i mało kto wiedział o ich istnieniu. 
Gdy wyszedłem ze szpitala postanowiłem, że wezmę taksówkę, ale moim oczom ukazało się auto, które podprowadziłem kiedyś, będąc wściekły na Toma. Postawiłem od razu, że podejdę, ale wiedziałem, że w środku zastanę tylko kluczyki w stacyjce i nie myliłem się. Mój ukochany przyjechał nim specjalnie po to, bym wrócił do "normalnego" życia, ale czy umiałem, nie wiedziałem sam.
Wsiadłem i ruszyłem czym prędzej do mieszkania, które miałem zamiar niebawem sprzedać. To, że moi "wrogowie" znali teraz jego nie pomogłoby w pracy, bo wcale nie zamierzałem z niej rezygnować. Zbyt dużo kosztowało dorobienie się na tym interesie, a przede wszystkim nie wiedziałbym, co ze sobą począć po tym, co usłyszałem kilkanaście minut temu.  
Chciałem jak najszybciej dotrzeć, ale nie było mi dane, ponieważ zostałem zatrzymany przez kordon policji, oczywiście nie tylko ja, ale kilka ulic od mojego centrum dowodzenia doszło do jakiejś katastrofy. Postanowiłem wysiąść i w tym samym momencie otrzymałem od Morana wiadomość następującej treści...
CZTERY WYBUCHY W JEDNYM CZASIE. THOMAS LEDWO USZEDŁ Z ŻYCIEM. MORAN
Przeczytawszy to zadzwoniłem od razu do wcześniej wspomnianego, ale o dziwo odebrała jakaś kobieta, mówiąc, że mój ukochany znajduje się na ulicy, przy której praktycznie byłem. Pobiegłem tak na tyle na ile miałem sił w nogach, choć wiedziałem, że będzie to później kosztować wiele cierpienia, ale nic innego się nie liczyło, prócz jego bezpieczeństwa.
Widząc go, krew stężała mi w żyłach, lecz podszedłem. Na twarzy miał drobne rany, ale widziałem, że bardzo to przeżył. Ręce strasznie mu drżały i nie wiedziałem, jak zareaguje na mój widok, tylko że nie było to istotne, potrzebował kogoś, kto mógłby mu wyjaśnić, co się dzieje.
Bez większych frazesów przytuliłem go bardzo mocno do siebie szepcząc:
- Bogu dzięki, że nic ci nie jest.
- Co tu robisz? - zapytał ostro, odpychając mnie. - To twoja sprawka, tak?
- Nie mam z tym nic wspólnego, Tom. - odparłem zgodnie z prawdą. - Właśnie wracałem, a ktoś dał mi znać, że tutaj jesteś. 
- Moran? 
- Nieważne. - burknąłem, bacznie mu się przyglądając. - Ważne, że nic ci nie jest.
Widziałem, jak robi najpierw zdziwioną minę, a potem wybucha histerycznym śmiechem, który słyszało około dwudziestu osób znajdujących się w naszym zasięgu. Pierwszy raz od ponad roku widziałem w jego postawie pogardę i pewność, co do tego, że jestem zły do szpiku kości i już wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ale nie potrafiłem przestać czuć tego, co on sam zapoczątkował. Był kimś, kto nadał barwy temu nudnemu życiu i wiedziałem, że choćbym już nie miał zasmakować jego ust, będę zawsze gdy tylko da znać. 
- Powiedzieć ci coś? - warknął nowy Tom, bo tylko tak mogłem nazwać tę przemianę. - Mam powyżej uszu twojego towarzystwa i jestem pewien, że spowodowałeś ten wybuch, bo ty nie potrafisz być normalny. Nigdy nie sprostasz wymaganiom, jakie mogłaby posiadać osoba mi bliska i wybij sobie z głowy, że jeszcze kiedykolwiek...
- Dość. - mruknąłem zimno, a kobieta, która stała obok popatrzyła na nas ze strachem. To zapewne ona odebrała telefon, ale nie chciałem jej dziękować, za opiekę nad tym upartym debilem. - Idziesz ze mną. Porozmawiamy w domu, bo nie zamierzam ci tłumaczyć pewnych spraw przy ludziach. Zachowujesz się, jak szczeniak, który potrzebuje porządnego lania. 
- Nigdzie nie idę! Nie masz po co się wysilać, Moriarty, bo i tak jesteś przegrany.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć, ale szybko się opanowałem. Postanowiłem, że zagram, jak zwykle nie czysto, ale mi się to opłaci, bo stała obok ta kobieta. Wiedziałem, że nie pozwoli, by nie posłuchał moich żali, gdyż sama też będzie je słyszeć, a widać było, że stosunki między nami ją dość mocno zaabsorbowały. 
- Pierwszy raz wymówiłeś moje nazwisko. - szepnąłem cicho, prawie z trwogą w głosie. - Tyle dla ciebie poświęciłem, Tom, a ty... - poczułem, że moje oczy wilgotnieją i tym razem skierowałem wzrok na rudą, która bacznie obserwowała całą sytuację. - Niech pani mu coś powie. - jęknąłem, a po moich policzkach spłynęły łzy. - Prawie zginął, a ja... - złożyłem ręce, jak do modlitwy i zacząłem skomleć. - Ja nie potrafię żyć bez tego wariata. Tyle nerwów poświęciłem gdy myślałem, że nie żyje, a on nawet nie chce ze mną porozmawiać. 
Popatrzyła w zupełnym zdumieniu, ale w chwilę później zaczęła przekonywać tego głupka, by poszedł ze mną pogadać. 
- Posłuchaj, chyba powinieneś. Widzisz, on się o ciebie martwi. Chyba nie jest taki zły, jak myślisz, co?
- Nie wiem, jaki jest proszę pani. Nie wiem w ogóle, co on sobie teraz myśli, bo ewidentnie gra załamanego.
Gdy to powiedział, moje serce zaczęło kołatać niebezpiecznie i wiedziałem, że jeżeli zaraz się nie uspokoję, może się to źle skończyć. Taka była cena różnych wysiłków, choć Sherlock powiedział, że będzie tak tylko przez jakiś czas. Miałem nadzieję, że mówił prawdę, bo nie chciałem umierać, zwłaszcza że kochałem tego wariata, który stał przede mną z naburmuszoną miną. Miałem dla kogo starać się o dalsze istnienie. 
Poczułem, że krew odpływa z mi twarzy, ale wolałem nie pokazywać słabości. Wiedziałem, że wtedy po prostu ucieknie, nie mogąc na mnie patrzeć, bo obwiniał się bezpodstawnie o wszystkie nieszczęścia, jakie wycierpiałem przez tę krowę o imieniu Elise.
- Błagam cię, Thomas. - jęknąłem jeszcze żałośniej niż wcześniej. - Ja tak dłużej nie wytrzymam, jeżeli nie będzie ciebie przy mnie. Nadałeś sensu mojemu życiu, a teraz odchodzisz bez słowa, bo tak ci wygodnie.
- Nie ładnie, chłopcze. - mruknęła do niego, zaszczycając zawiedzionym spojrzeniem zielonych oczu. - Musicie to sobie wyjaśnić, ale nie tutaj. Popatrz, wszyscy zaczęli was obserwować.
- No dobrze. - warknął mój chłopak, rozwścieczony do granic możliwości. 
Wziął mnie teatralnie za ramię, po czym zaczął syczeć do siebie jakieś niezrozumiałe słowa, ale nie obchodziło mnie to, ponieważ był z daleka od niebezpieczeństwa, a czułem, że Cienie na pewno nas obserwują.
Odetchnąwszy w z ulgą otarłem łzy, bo zaczęły trochę dokuczać. 
Podszedł ze mną do samochodu, ale nie wsiadł gdy otworzyłem przed nim drzwi. Po prostu to zignorował i stał, patrząc w moje czekoladowe oczy, które w tym momencie nabrały jakby blasku dzięki sporemu nawilżeniu. Założył ręce na klatce piersiowej, co bardzo rozbawiło, ale nie powiedziałem choćby słowa, by zrobić ku temu przytyk, chociaż jego postawa wyglądała na obrażone dziecko, które nie dostało cukierka od świętego Mikołaja.
- Wsiadaj, a potem przejdziemy do meritum. - burknąłem i schowałem się w białym aucie. 
Czekałem dobrych kilka minut zanim ruszył szacowny tyłek, by pojechać ze mną do mieszkania, ale nie miałem mu za złe wahania, bo wiedziałem, co myślał. Był przekonany, że jestem odpowiedzialny za wybuchy w Londynie, chociaż nie mógłbym dokonać tego w tak krótkim czasie, by go przestraszyć. Byłoby to zupełnie niewykonalne z punku widzenia fizyki. 
Nie odezwał się ani słowem i wtedy przypomniałem sobie fakt, że tak samo wyglądało to wtedy, gdy zacząłem czuć do niego coś więcej niż zwykłe pożądanie. Zatoczenie koła w tym parszywym świecie w moim przypadku nigdy nie wchodziło w grę, ale tym razem nie było tego nijak obejść. 
Droga wydłużyła się o kolejne pół godziny, ale nie narzekałem. Mogłem cieszyć się, że on jest jeszcze przy mnie i mogę choćby na niego zerkać, bo tym razem postanowiłem prowadzić ostrożniej. Chciałem pokazać, że wyleczył mnie z pewnych zachowań, chociaż wcale tak nie było, bo nadal lubiłem prędkość, niebezpieczeństwo i pewne rzeczy, których by nie pochwalił. 
- Jedziemy do domu? - zapytał w końcu po bardzo długim milczeniu. 
Głos odmówił mu posłuszeństwa, co było zrozumiałe po wydarzeniach dzisiejszego dnia, ale ta chrypa nim targająca wydała mi się bardzo seksowna w jego wydaniu. Przygryzłem wargę i kiwnąłem głową nie zaszczycając go spojrzeniem. Moje myśli powędrowały w zupełnie innym kierunku, co bardzo mnie zdziwiło.
Gdzieś w głowie głos, który towarzyszył mi przez wiele lat zaczął na nowo swoje tyrady szepcząc, że nie mogę wypuścić go z rąk, jeżeli czuję do niego, jakieś tam uczucie, które spowodowało tyle... nie wiedziałem jak to nazwać, ale chyba szczęścia. 
Podjechałem na parking, ale nie wysiadłem, bo w powietrzu czułem bliżej nieokreśloną granicę między tym, co wydarzy się dalej a miejscem, w którym tkwiliśmy. On również siedział nieruchomo i wiedziałem, że on czuje to samo. Popatrzyłem na Thomasa i w chwili gdy nasze oczy się spotkały postanowiłem zrobić tylko jedno. Kochałem go do granic możliwości więc pozostała siła perswazji, jaka działała na niego zawsze.
Nachyliłem się ku niemu lecz z zaskoczeniem stwierdziłem, że zrobił to samo i nie było już wątpliwości, nie było jakiejkolwiek rezerwy w tym, co zrobiliśmy, a zaczęliśmy całować się, jakby był to ostatni pocałunek, jaki mieliśmy razem przeżyć.
Czułem jego wargi na swoich i wzdychałem co chwilę cicho, gdy jego zęby kąsały je zapamiętale, przyprawiając o szybsze bicie serca i drżenie dłoni, które w tym momencie wylądowały na płaszczu Thomasa. Tak bardzo chciałem go czuć bliżej, bardziej i mocniej, że nie zwracałem uwagi, na to, że zaczęło wirować w mojej głowie.
Jego ruchy również zaczęły być coraz śmielsze, na co mój organizm zareagował bardzo przychylnie, a zwłaszcza jego pewna część, która ostatnimi czasy była bardzo mocno niedopieszczona. Jęknąłem głucho czując paznokcie na swojej skórze i błagałem, by nie skończyło się tylko na tym. Nie mogłem wytrzymać choćby chwili bez dotknięcia czy muśnięcia warg w szpitalu, a to naprawdę sprawiało przyjemność, gdy wodził palcami po moim torsie w taki sposób. 
- Thomas - wyszeptałem z ledwością, bo w tym momencie przygryzał skórę na mojej tętnicy szyjnej. - Nie odchodź, błagam...
- Ci... - mruknął, zamykając mi usta bardzo długim i namiętnym pocałunkiem, który spowodował jeszcze większy mętlik.
Przytuliłem go mocniej do siebie, by nigdzie nie uciekł, ale wiedziałem dlaczego te pieszczoty były tak gwałtowne. To definitywny koniec wszystkiego, co wydarzyło się między nami od czasu pamiętnej ulewy i choć czułem, że tak będzie dla nas obojga lepiej, nie chciałem tego. 
Gdy skończyliśmy z trudem się od siebie odrywając, zaszczycił mnie jeszcze raz płomiennym spojrzeniem swych szafirowych oczu i pogładził wierzchem dłoni po pliczku zatrzymując się na chwilę na wargach, po czym wyszedł bez słowa pożegnania. 
Dosłyszałem trzaśnięcie drzwiami, a sam uderzyłem głową w kierownicę z nieskrywaną furią.
***
Czułem na sobie dłonie, które w tym momencie wiązały bordowy krawat i pomyślałem, że to niepojęte w jaki sposób jedna rzecz połączyła mnie i jego, detektywa Lestrade'a. Wystarczyło, że Sherlock wysłał go, byśmy ustalili wszystko, co było związane ze zniknięciem szanownego brata, a potem potoczyło się już bardzo prosto, choć naprawdę tego nie rozumiałem. Związki dla mojej osoby były czymś, co utrudniało życie i pracę, której poświęciłem nawet relację z Williamem, bo tak zwykłem nazywać go gdy był dzieckiem, które często błądzi, ale widziałem, że ślub z tą Polką jest naprawdę czymś, co zmieniło nastawienie brata. 
- O czym myślisz, kochanie? - zapytał mnie Gregory, gdy skończył zabiegi z krawatem. Swoją drogą nie wiedziałem dlaczego mu na to pozwalam, ale poradził sobie nader dobrze, jak na kogoś takiego pokroju. 
- O niczym szczególnym... Właściwie o tym, jak to się stało, że teraz jesteśmy małżeństwem. - odparłem luźno, ale lekko znudzonym tonem, bo naprawdę, mimo iż temat jakoś ciekawił, to nie potrafiłem tego okazać.
- Czy to nie proste? Jesteś chłodny do przesady w obyciu, ale gorący w czymś innym...
- Znów zaczynasz, tak? Nie moja wina, że upiłeś mnie wtedy i wylądowaliśmy, gdzie wylądowaliśmy. 
- No, ale potem jakoś nie mogłeś tego zostawić samemu sobie i tak oto chodziłeś za mną krok w krok, by wiedzieć, co robię. I ta twoja niedorzeczna zazdrość, Myc, gdy umówiłem się z Molly tylko na pogawędkę przy kawie.
Nie odpowiedziałem, bo wiedziałem, że ma rację. Już wtedy zacząłem myśleć o nim w sposób własności, a to nie pomogło w dalszych relacjach między nami, bo tak naprawdę nie chciałem do nich dopuścić. Dlaczego? Ponieważ wolałem, by to ktoś zabiegał o mnie, a ja śmiało mógłbym wtedy odciąć się od wszystkiego raniąc do granic możliwości i bez większego żalu, ale było inaczej. Dopiero czas pokazał, że nie potrafię skupić się na choćby najdrobniejszym szczególe w pracy czy życiu więc postanowiłem i teraz jestem chyba szczęśliwy, jeżeli umiem odczuwać to coś, co jest we mnie. 
Nasze milczenie, które Gregory okraszał pocałunkami przerwał telefon od Moriarty'ego. Nie spodziewałem się, że zadzwoni o tej porze, bo było naprawdę wcześnie, ale odebrałem ze stoickim spokojem.
- Tak Jim?
- Elise zaczęła działać, ale to pewnie już wiesz. - mruknął, mocno zachrypniętym głosem. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak więc skupiłem się na każdym słowie. - Twój brat...
- Co z nim? - zapytałem, choć wiedziałem, co stało się między nimi. Po głosie przestępcy można było wywnioskować, że nie są razem. - No mówże.
- O mało nie zginął w jednym z wybuchów tej podłej suki. - prawie splunął zdaniem, na co tylko westchnąłem. 
- Na szczęście nie zginął, ale do rzeczy, Moriarty.
- Cienie działają coraz prężniej. Ostrzeż Aniołka, żeby jego żona uważała na jakieś dziwne rzeczy, bo z tego co wiem, bystra z niej sztuka. Pierwsza część planu wygląda następująco. Sprowadźcie Harrisona do kraju, bo muszę ustalić z nim kilka szczegółów dotyczących Elise. On wie o niej najwięcej, a przynajmniej tak czuję.
- Czyżbyś chciał wykorzystać go przeciw niej? - zadałem mu kolejne pytanie, ale wiedziałem, że tak właśnie będzie. Wolałem jednak upewnić się czy nadal myślę w taki sam, jak on sposób.
- Dokładnie tak, a teraz czas zacząć grę, ciao Holmes. 
- On wróci. - rzekłem na pożegnanie, by poprawić jakoś nastrój tego nieszczęśnika i odłożyłem telefon na szafkę. - To na czym skończyliśmy, Gregory?
- Chyba na tym, że niepotrzebnie zawiązywałem ci ten krawat. - odparł swym niskim głosem, a mnie przeszły ciarki na całym ciele. 
Jakim cudem powodował takie doznania nie wiedziałem, ale miałem cichą nadzieję, że nigdy nie przestanę czuć się tak dobrze.

***
Siedziała właśnie przy kominku z jasno płonącym holograficznym ogniem, który rzucał na cały zaciemniony salon odrobinę jasności, gdy zadzwonił telefon. Czekała na niego przez dwa miesiące, a gdy nadeszła upragniona chwila zemsty ogarnął ją wielki strach. Wszystko na wyciągnięcie dłoni, ale zbyt łatwe, by cieszyć się chwilą.
- Jest cały? - zapytała próbując zachować spokój, ale słabo wychodziło, ponieważ ten moment był najważniejszy w całym życiu.
- Powiedzmy, że tak...
- Jeżeli zrobiłeś mu coś poważnego zrobię z ciebie nakrycie na moją nową kanapę, jasne? 
- Tak jest. - powiedział z przestrachem. - To tylko drobna rana, która sprawia ból.
- W porządku. Czekam na naszego gościa.
Miała Moriarty'ego w garści! Cóż to była za zdobycz gdy w grę wchodziła największa stawka, a mianowicie opanowanie całego Zjednoczonego Królestwa, którego szczerze nienawidziła oraz półświatka przestępczego. Mogła pozwolić sobie teraz na szklaneczkę ulubionej szkockiej i odprężenie na kremowej kanapie wyłożonej białym, tygrysim futrem, którego upolował Omar. Wzięła jeszcze raz telefon do ręki, po czym zaczęła wystukiwać coś na klawiaturze. Czas na kolejną partię. - pomyślała mściwie, a gdy wysłała wiadomość w innej części Anglii pewien mężczyzna siedzący w fotelu przed kominkiem w swoim mieszkaniu otrzymał powiadomienie, że zaczęły się dziać bardzo niepokojące rzeczy. Owym mężczyzną był nie kto inny, jak Mycroft Holmes. 

5 komentarzy:

  1. W końcu wróciłyście wow! Rozdział jest długi super :) Tom i Jim się rozstali? Ciekawa jestem jakie imię dla córeczki wybraliście. :) Bardzo się cieszę że Anna wykręciła Sherlocka ha ha . Wielkie dzięki za rozdział. Pozdrawiam gorąco Kate!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko jest już ustalone... było kilka miesięcy temu i nie zdradzimy szczegółów, bo tak nam mówi sumienie. W końcu nikt nie lubi spoilerów. Jestem zadowolona, że ci się spodobało Kate i mam nadzieję, że nie zawiedziesz się na mojej twórczości w przyszłości :D Jim niebawem wróci... Obiecuję to wszystkim.

    OdpowiedzUsuń
  3. Super rozdział! Oby tak dalej dziewczyny ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki serdeczne! :) Będziemy się starały Was zadowolić. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Zostałaś nominowana do LBA :) więcej tu : http://magiczna-szatynka-zhogwartu.blogspot.com/2015/01/liebster-blog-award.html#comment-form

    OdpowiedzUsuń